Od wartości do działania. Przywództwo w czasach przełomowych.

Książka „Od wartości do działania. Przywództwo w czasach przełomowych” do pobrania w wersji elektronicznej

Globalny kryzys przywództwa, z jakim mamy do czynienia we wszystkich niemal obszarach, to dziś spektakularny znak czasu. Mało jest liderów zdolnych podołać wyzwaniom współczesnego świata, tak w dziedzinie polityki, życia społecznego, jak i biznesu. Mamy zatem do czynienia z pewnym paradoksem; w okresie burzliwego rozwoju nauki o przywództwie doświadczamy jego realnego braku. Co gorsza, obserwujemy proliferację złego przywództwa, którego skutki dotkliwie dotykają zarówno ludzi, jak i przedsiębiorstwa. Przykłady skandali, afer, oszustw wstrząsających sceną polityczną i życiem gospodarczym można mnożyć. U korzeni kryzysu przywództwa leży bowiem kryzys wartości. Jego przezwyciężenie stanie się zaś możliwe jedynie poprzez zwalczenie przyczyn, a nie objawów. Powrót do wartości, jako wyznacznika kształtującego nasze życie i sposób uprawiania działalności politycznej, społecznej i biznesowej, jest warunkiem koniecznym dla stworzenia trwałych podstaw dobrego przywództwa, które będzie w stanie sprostać wyzwaniom współczesnego świata. A jest ono konieczne i niezbędne, jako że determinuje wykorzystanie szans oraz wszelkiego potencjału, ludzkiego i gospodarczego, wpływa na jakość funkcjonowania instytucji politycznych, publicznych, przedsiębiorstw prywatnych, państwa i jego gospodarki. Obserwując rzeczywistość, można tymczasem odnieść wrażenie, że choć nikt nie kwestionuje tezy, iż przywództwa można się nauczyć – czego dowodem są choćby kursy MBA oraz wszelkiego rodzaju szkolenia – dobre przywództwo stało się towarem deficytowym.

Współczesny świat potrzebuje dobrego przywództwa bardziej niż kiedykolwiek. Dobre przywództwo ma dwa komponenty: duchowy i ekonomiczny. Jest etyczne i skuteczne. Każda inna kombinacja daje w efekcie złe przywództwo. Nie chcemy przywódców, którzy głosząc populistyczne hasła zyskują poklask wyborców i władzę polityczną, a ich rządy, podyktowane jedynie żądzą władzy, są teatrem mass mediów, ale nie rozwiązują problemów ludzi i gospodarki. Nie chcemy prezesów niszczących firmy dla własnych partykularnych korzyści, poświęcających długookresowe perspektywy rozwoju dla realizacji krótkookresowych zysków, które napędzają ich wynagrodzenia i premie za wyniki. Nie chcemy na czele państw i przedsiębiorstw celebrytów, którzy dbają przede wszystkim o własny wyimaginowany wizerunek, a nie o interes ludzi i pracowników. Obecnych problemów politycznych i gospodarczych nie rozwiąże więcej nowych ustaw, kodeksów, zasad i regulacji prawnych, bo one nie uchronią nas przed sprytem, wyrachowaniem i determinacją osobników, którzy chcieliby je obejść lub złamać.

Potrzebujemy nowego przywództwa, które wyeliminuje nieuczciwych i nieudolnych liderów. Potrzebujemy liderów etycznych, moralnych, wyznających otwarcie powszechnie akceptowane wartości. Potrzebujemy przywództwa opartego na wartościach wartościach.

Przywództwo, choć powszechny jest raczej pogląd przeciwny, nie jest elitarne ani pod względem funkcjonalnym, ani pod względem umiejętności. Jest ono powszechne, każdy bowiem choćby na moment staje się przywódcą, pełniąc w życiu rozmaite role, jako ojciec, matka, lider dwuosobowego zespołu, kapitan drużyny sportowej, przewodniczący inicjatyw społecznych, szef projektu, kierownik, dyrektor, prezes, premier czy prezydent. Każdy z nas zostanie kiedyś poddany temu sprawdzianowi i, choć każdy w innym zakresie, wszyscy będą musieli się zmierzyć z tym wyzwaniem. Jakość przywództwa ma więc niebagatelne, a w wielu przypadkach nawet egzystencjalne znaczenie, gdyż wpływa w sposób decydujący na życie innych osób.

Przywództwo przez wartości wynika z wewnętrznego przekonania o tym, co w życiu zawodowym i społecznym jest najważniejsze. Nie może, w żadnym razie, posiłkować się socjotechniką, dla uzyskania pożądanych zachowań zwolenników i podwładnych. Nie jest sposobem pokonywania kolejnych szczebli kariery zawodowej ani metodą na odnoszenie zwycięstw w wyścigu szczurów. Autor przedstawia przykłady złego przywództwa oraz wykłada zasady przywództwa dobrego, opartego na wartościach; te bazują na bogatych i różnorodnych osobistych jego doświadczeniach.

Sprawowanie przywództwa jest procesem, wymagającym przestrzegania czterech reguł:

  • okresowej autorefleksji,
  • dbałości o budowę samoświadomości,
  • określenia wartości zasadniczych,
  • działania zgodnie z przyjętymi wartościami.

Przywództwo przez wartości wymaga odwagi i konsekwencji, pozwala rozwiązywać problemy dzisiejszych czasów:

  • zapewnia równowagę w życiu osobistym i zawodowym,
  • wprowadza prostotę do poszukiwania rozwiązań dylematów osobistych i zawodowych,
  • pozwala znaleźć sens działania i określić właściwą drogę do celu,
  • pozwala znaleźć prawdziwych przyjaciół i uznanie znajomych,
  • pozwala osiągnąć sukces zawodowy,
  • pozwala znaleźć kierunek rozwoju,
  • pozwala znaleźć motywacje do działania.

Książka do pobrania dostępna jest w dwóch formatach:

Życzę przyjemnej lektury!

mBank Łódź Maraton

Pierwszy maraton przebiegłem w Warszawie w 2002 roku, a wkrótce potem następne, zagranicą w Berlinie, Nowym Jorku, Chicago, Atenach. Ogromne wrażenie wywarła na mnie doskonała organizacja, a przede wszystkim ogromna liczba uczestników, którzy stanowią jedną maratońską rodzinę. W Nowym Jorku maraton jest świętem, na które przybywa blisko 40 tys. biegaczy i ponad dwa miliony kibiców, szczelnie wypełniających obrzeża trasy wiodącej przez wszystkie dzielnice miasta. Podobnie rzecz ma się w innych wielkich i małych miastach, które rozumieją doskonale, że maraton stanowi doskonałą reklamę na zewnątrz i propaguje zdrowe podejście do życia wśród mieszkańców.

Obecnie podczas każdego wiosennego, letniego i jesiennego weekendu odbywa się kilkanaście biegów maratońskich w Europie. W naszym kraju popularność biegania dla zdrowia rośnie wykładniczo i przybywa imprez biegowych, w tym maratonów. Mając te doświadczenia postanowiłem z grupą oddanych współpracowników mBanku oraz osób z zewnętrz zorganizować bieg maratoński w Łodzi. mBank wykładał część środków finansowych niezbędnych dla realizacji tego celu, mógł w ten sposób realizować misję społeczną, ale także ambicje i pasje swoich pracowników. Przesłanki organizacji takiej imprezy dla Łodzi są oczywiste, ale jak się okazało tylko dla osób zaangażowanych w realizację przedsięwzięcia. Pokonując wiele przeszkód natury administracyjnej, dzięki zaangażowaniu wielu wolontariuszy udało się zorganizować w 2003 I mBank Łódź Maraton, imprezę na trzech dystansach: 10 km, półmaratonu i maratonu. Już w trakcie wstępnych przygotowań zyskaliśmy nieoczekiwanych, wspaniałych partnerów Rudzki Klub Sportowy w Łodzi i Wojewódzką Komendę Straży Pożarnej, bez których nie sposób byłoby zorganizować bardzo skomplikowaną pod względem logistycznym imprezę, jaką niewątpliwie jest maraton.

Moim celem było, aby mBank Łódź Maraton stał się cyklicznym przedsięwzięciem na wzór wielkich maratonów organizowanych w takich miastach jak: Nowy York, Berlin, Rzym czy Warszawa i na dobre zagościł w świadomości mieszkańców, ciesząc się sympatią oraz dużym zainteresowaniem. We wrześniu 1970 w Nowym Jorku wystartowało 127 zapaleńców, 55  z nich ukończyło bieg.

W czerwcu 2008 roku mBank poszedł o krok dalej i utworzył mBank Maraton Team – zespół złożony z sześciu najlepszych, polskich zawodowych maratończyków.

mBank Maraton Team powstał z myślą o wspieraniu polskich, zdolnych biegaczy, a także propagowaniu sportu i zdrowego stylu życia oraz upowszechnianiu biegania jako najprostszej formy aktywności.

W skład mBank Maraton Teamu wchodziła elita polskiego świata sportu – wielokrotni medaliści na Mistrzostwach Polski na dystansie maratonu i półmaratonu oraz zdobywcy wysokich lokat podczas maratonów europejskich: Edyta Lewandowska, Justyna Bąk, Monika Drybulska, Henryk Szost, Arkadiusz Sowa, Paweł Ochal.

mBank Łódź Maraton był organizowany w okresie 2003-2009. W tym czasie zyskał gorących zwolenników, a nawet przyjaciół, wpisał się na trwałe w życie Łodzi. Wydawało się, że jego wzrost jest tylko kwestią czasu i sprawnej organizacji.

Po moim odejściu, BRE Bank zdecydował nie kontynuować projektu i 6 edycja była ostatnią.

Tradycja biegania w Łodzi zakorzeniła się jednak na tyle, że po roku przerwy łódzki maraton został reaktywowany pod nazwą: Łódź Maraton Dbam o Zdrowie. Jest on obecnie wspólnym przedsięwzięciem miasta Łódź, sieci aptek Dbam o Zdrowie i Polskiej Grupy Farmaceutycznej S.A., która ma, podobnie jak mBank swoją siedzibę w Łodzi.

Moje maratony

Udział i wyniki w oficjalnych startach w biegach maratońskich i półmaratonach

  • Maraton Warszawski, 26 października 2002, 4:45:51
  • Real Berlin Marathon, 4 październik 2003, 4:30:54
  • ING New York City Marathon, 2 listopad 2003, 4:11:47
  • mBank Łódź Maraton, 23 maj 2004, 3:47:12
  • Athens Classic Marathon, 7 listopada 2004, 3:52:13
  • mBank Łódź Maraton, 29 maj 2005, 4:20:58
  • Maraton Warszawski, 17 wrzesień 2005, 3:51:43
  • La Salle Bank Chicago Marathon, 9 październik 2005, 4:04:31
  • mBank Łódź Maraton, 14 maj 2006, 4:10:08
  • ING New York City Marathon, 5 listopad 2006, 4:17:21
  • Dresdner Kleinwort Frankfurt Marathon, 28 październik 2007, 3:45:46
  • mBank Łódź Maraton, 18 maj 2008, 4:14:05
  • Cross Maraton Przez Piekło do Nieba, Sielpia, 18 maj 2013, 4:50:11
  • Lake Garda Marathon, 13 Październik 2013, 4:09:27
  • Sanlam Cape Town Marathon, 14 wrzesień 2014, 4:32:18
  • Maraton de Sevilla, 22 luty 2015, 4:50:07
  • TCS New York City Marathon, 6 listopad 2016, 4:32:25
  • Vodafone Malta Marathon, 5 marzec 2017, 4:46:32
  • Old Mutual Two Oceans Cape Town Ultra, 15 kwiecień 2017, 6:41:45
  • TCS New York City Marathon, 5 listopad 2017,4:44:07

Półmaratony

  • Gutenberg Marathon Moguncja, 8 maja 2005, 1:42:39
  • I Nocny Maraton Świętojański, 23 czerwca 2006, 1:49:15
  • mBank Łódź Maraton, 17 maj 2007, 1:55:28
  • Hervis Prague Half Marathon, 29 marzec 2008, 1:46:45

Istanbul Eurasia Marathon 2012

Istanbul Eurasia Marathon 2012.11.11

Maraton w Stambule to jedyny międzykontynentalny bieg maratoński. Jego start jest po stronie azjatyckiej na początku mostu nad Bosforem, następnie niemal cała trasa znajduje się już po stronie europejskiej wiodąc promenadą nad Bosforem, przecina zatokę Złoty Róg mostem Galata, biegnie dalej kilka kilometrów brzegiem zatoki na południowy wschód aż do mostu Halic, następnie zawraca nad Morze Maramara i prowadzi nad jego brzegiem długą dziesięciokilometrową prostą na północny wschód, po czym znów zawraca i dalej biegnie drugą nitką autostrady do starej części Stambułu (Konstantynopola). Meta maratonu znajduje się nieopodal Błękitnego Meczetu,  najważniejszego meczetu Imperium Osmańskiego, i monumentalnej  świątyni bizantyjskiej Hagia Sophia, uważanej za najwspanialszy obiekt architektury i budownictwa całego pierwszego tysiąclecia naszej ery.

Planowałem pobiec w 2012 roku jeden maraton, program treningów ustawiłem na bieg maratoński w San Francisco, który prowadzi przez Golden Gate, ale na dwa tygodnie przed startem w sierpniu, gdy zrealizowałem już najważniejsze elementy treningowe, w tym długie biegi przygotowawcze 2×21 km i 30 km, nabawiłem się kontuzji kolana. Wznowiłem treningi dopiero w październiku i wyznaczyłem sobie następny możliwy do osiągnięcia cel – maraton w Lizbonie, ostatni w sezonie odbywający się 9 grudnia. Po miesiącu treningów, kiedy znów biegałem z przyjemnością po leśnych ścieżkach, przeniosłem się na asfalt i pobiegłem pierwszą połówkę (21 km), która przwróciła mi nadzieję i dała dużo satysfakcji z biegania. Gdy odwołano maraton w Nowym Jorku, nawiedziła mnie myśl, że mogę nie dotrwać w dobrym zdrowiu do grudnia, zwłaszcza, że w listopadzie trening długodystnsowy w Polsce bywa uciążliwy. Siadłem przed ekranem komputera i okazało się, że 11 listopada odbywa się maraton w Stambule, w którym od dawna chiałem pobiec. Rejstracja była już zamknieta, ale odkryłem, że można się zarejstrować niejako tylnymi drzwiami w ciągu ostatnich trzech dni przed biegiem wpłacając na miejscu w niewielką kwotę na cel charytatywny.

Korzystając ze swoich kontaktów z biurem Bain & Company w Stambule poprosłem o załatwienie formalności.  Otrzymałem potwierdzenie, że wszystko zostało załatwione pozytywnie i numer startowy czeka na mnie. Wtedy kupiłem bilet lotniczy, zarezerwowałem tani hotel 200 m od mety i w piątek po południu zjawiłem się na na miejscu. Wtedy okazało się, że asystentka szefa biura Bain & Company zarejstrowała mnie, ale nie na maraton lecz na jeden z biegów odbywających się przy okazji maratonu, bo jak powiedziała „nie sądziła, że ja chcę i jestem zdolny przebiec maraton”. W ostatniej chiwli, na godzinę przed zamknięciem biur organizatorów, zdołalem się jednak zarejestrować. To nie był jednak koniec moich przygód w Stambule. Szczęśliwy, że mogę wystartować, nazajutrz pobiegłem na krótki trening ulicami Starego Miasta. Chwile uniesienia osłabiają czujność i ja biegnąc z głową w obłokach nie zauważyłem dziury w chodniku w którą wpadła mi prawa stopa. Śródstopie przeszył przejmujący ból, przed oczyma zrobił się mrok, a głowie pojawiła się myśl, że to koniec marzeń. Wróciłem do hotelu kulejąc. Wieczorem ból się wzmógł. Ponad godzinę schładzałem stopę pod strumieniem zimnej wody, poszedłem spać nie mając nadziei, że nazajutrz będę mógł biec. Postanowiłem jednak spróbować, rano zażyłem dwie silne tabletki przeciwbólowe, na start ubrałem się w kurtkę, do kieszeni wziąłem pieniądze na taksówkę, na wypadek, gdyby trzeba było wracać z trasy do hotel. Wsiadłem do specjalnego autobusu dla maratończyków na placu przed kościołem Hagia Sophia i pojechałem na start. Ostrożnie się rozgrzewałem i ból jakby ustępował, nie wiedziałem tylko czy to rzeczywistość, czy też wpływ napięcia i adrenaliny. Na początku mostu nad Bosforem  stawiło się kilkanście tysięcy ludzi, bo bieg na 8 km, 15 km i maraton odbywają się ze startu wspólnego. Po pięciu kilometrach zacząłem mieć nadzieję, a po dziesięciu rosnące przekonanie, że dam radę. Gdy zobaczyłem czas na tablicy umieszczonej na  dwudziestym kilometrze trasy przetraszyłem się, że biegnę za szybko jak na moje przygotowanie startowe i zwolniłem, następny kilometr pokonałem w żółwim tempie prawie idąc, ale w połowie dystansu,  gdy zobaczyłem na swój czas 1:56:36, to znów przyspieszyłem dostrzegając szansę złamania bariery czterech godzin, pomimo słabego przygotowania wytrzymałościowego i pewnej nadwagi. Samopoczucie do trzydziestego kilometra było znakomite, ale po nawrocie niespodziewanie przeciwny wiatr niemalże mnie zatrzymał i postawił na baczość. Naciągnąłem czapkę, którą wziłaem na wszelki wypadek,  głębiej na głowę, by jej nie zgubić i zacząłem się mozolnie przebijać do przodu. Było nadspodziewanie ciężko. Pomimo tego, że wiedziałem jakie męczarnie czekają biegaczy na ostatnich kilometrach, do czterdziestego kilometra była to dla mnie droga przez mękę. Dodatkowo uświadomiłem sobie z żalem, że tracę bezpowrotnie szansę na dobry czas. Ostatnie dwa kilometry maratonu w Stambule prowadzą w zasadzie ostro pod górę i tutaj o dziwo udało mi się przyspieszyć. Dotarłem na metę zmęczony, ale nie wyczerpany, a przede wszytkim szczęśliwy!  Czas 4:03:35 nie jest zachwycający, ale wielu lepszych ode mnie biegaczy musiało się przekonać, że w Stambule trudno się biega pod wiatr.

SLAWOMIR LACHOWSKI (3471)

34th Intercontinental Eurasia Marathon 2012

Category Marathon Male 50-54
Sex Marathon Male
Nation POL
Birth year 1958
Official start time 9:00:25
Personal start time 9:00:46


34th Intercontinental Eurasia Marathon 2012 Results

Marathon Male 890.
Marathon Male 50-54 128.
Timing Point Time Split Distance Speed Rank
Marathon Male Marathon Male 50-54
5km 27:33 5k 5:31 /km 1041 145
10km 54:53 0:27:20 10k 5:28 /km 1115 155
15km 1:22:32 0:27:39 15k 5:32 /km 1135 154
20km 1:50:32 0:28:00 20k 5:36 /km 1111 151
21km 1:56:36 0:06:04 21k 6:04 /km 1101 151
25km 2:18:37 0:22:01 25k 5:30 /km 1059 147
30km 2:47:36 0:28:59 30k 5:48 /km 1012 144
35km 3:18:35 0:30:59 35k 6:12 /km 978 142
40km 3:50:10 0:31:35 40k 6:19 /km 933 134
Finish 4:03:35 0:13:25 Marathon 6:07 /km 890 128

Mt. Blanc 2002

Mont Blanc (wł. Monte Bianco, pl. Biała Góra, 4810,90 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Alp i Europy, potocznie nazywany Dachem Europy (niektórzy, w tym alpiniści zdobywający Koronę Ziemi, przyjmując inne granice Europy niż Międzynarodowa Unia Geograficzna, uważają Elbrus za szczyt europejski i tym samym najwyższy w Europie), położony na terytorium Francji. Granica francusko-włoska przebiega przez pobliski, boczny wierzchołek Mont Blanc de Courmayeur (wł. Monte Bianco di Courmayeur) (4748 m n.p.m.).

Mont Blanc zbudowany jest głównie ze skał krystalicznych. Tworzy rozbudowany masyw, rozcięty licznymi dolinami glacjalnymi (17 lodowców o łącznej powierzchni 200 km²). Jest młodym, stale rosnącym masywem górskim (przyrost roczny wysokości wynosi ok. 2-3 mm). Wysokość góry zmienia się też o kilka metrów ze względu na grubość czapy lodowej pokrywającej szczyt. Ostatnio mimo ocieplenia klimatu góra „urosła”, gdyż ocieplenie to spowodowało zwiększone opady śniegu nad masywem i tym samym zwiększenie czapy lodowej na wierzchołku.

Inicjatorem podjęcia prób zdobycia szczytu był szwajcarski przyrodnik z Genewy, Horacy-Benedykt de Saussure, który w 1760 r. odwiedził po raz pierwszy Chamonix i widział z bliska Mont Blanc. Zaintrygowany potęgą niezdobytej nigdy góry i przekonany o wadze odwiedzenia jej wierzchołka dla poznania budowy geologicznej Alp, ustalił nagrodę pieniężną dla tego, kto odnajdzie drogę na jej szczyt. W 1785 r. sam, wraz z M. Th. Bourritem, podejmował zresztą nieudane próby zdobycia szczytu drogą przez Aiguille du Goûter.

Mont Blanc został zdobyty po raz pierwszy 8 sierpnia 1786 r. o godzinie 18.23 przez miejscowego poszukiwacza kryształów z doliny Chamonix, Jacques’a Balmata i doktora Michela Paccarda. Prawie dokładnie rok później szczyt zdobył de Saussure w towarzystwie swego służącego i 18 miejscowych przewodników.

Pierwsza kobieta stanęła na wierzchołku Mont Blanc 14 lipca 1808 r. Była to Marie Paradis – wówczas trzydziestoletnia mieszkanka Chamonix. Wejście to było jednak ponad jej siły, została niemal siłą wciągnięta przez towarzyszy. Pierwszą kobietą, która zdobyła Mont Blanc o własnych siłach, była Henriette d’Angeville. Miało to miejsce dopiero 30 lat później, 4 września 1838 r. Obie pionierki kobiecego alpinizmu były ze względów obyczajowych ubrane niestosownie do działalności górskiej – w spódnice i spodnie (strój Henriette d’Angeville ważył niemal 10 kg). Również ekwipunek i prowiant ówczesnych wypraw mocno odbiegał od tego, co można obecnie uznać za atrybuty alpinizmu – wyprawa z 1838 r. wnosiła ze sobą między innymi beczkę białego wina i 18 butelek wina czerwonego.

Pierwszego polskiego wejścia na Mont Blanc (a dwunastego w ogóle) dokonał Antoni Malczewski z jedenastoma przewodnikami 4 sierpnia 1818. Jeśli nie liczyć miejscowych przewodników i tragarzy, był on ósmym turystą na szczycie tej góry. Drugie polskie wejście należy do Karola Hoppena z sześcioma przewodnikami i dużą grupą tragarzy. Miało ono miejsce w 1838 r., a Hoppen był 27.-29. turystą na tym szczycie. Prawdopodobnie Hoppen wchodził na szczyt wraz ze wspomnianą Henriette d’Angeville.

Juliusz Słowacki uwiecznił tę górę w Kordianie jako dach świata, miejsce najwyższe kosmicznie – „posąg świata”. Na szczycie postawił Kordiana – swego Polaka-Człowieka idealnego. Pod koniec drugiego aktu Kordian wygłasza na Mont Blanc monolog w nawiązaniu lub odpowiedzi do Improwizacji z Dziadów Adama Mickiewicza.

Makalu 2002

Makalu – piąty co do wielkości szczyt świata. Położony w Himalajach Wysokich, na granicy Chin i Nepalu, 20 km na południowy wschód od Mount Everestu. Osiąga wysokość 8485 m n.p.m. Zbudowany jest z gnejsów, granitów i skał osadowych. Silnie zlodowacony – granica wiecznego śniegu powyżej 5700 m n.p.m.

Dawna nazwa to Khamba Lung, pochodząca od nazwy tybetańskiego regionu Khamba. Pochodzenia nazwy Makalu pozostaje niejasne. Prawdopodobnie słowo to wywodzi się od sanskryckiego maha-kala, przydomku Śiwy. Nie ma jednak co do tego pewności. Góra ma stanowić tron bóstwa. Wyrażenie maha-kala można by również przetłumaczyć jako Wielki Czarny lub Wielka Czerń, co mogłoby się odnosić do wyglądu góry. Inna hipoteza mówi, że nazwa Makalu powstała z przekręcenia słowa Kamalu – a ściślej – Kamalung, co po tybetańsku oznacza dolinę Kamy – rzeki płynącej po północnej stronie masywu.

Szczyt po raz pierwszy został zdobyty 15 maja 1955 przez ekspedycję francuską. Na szczycie stanęli Lionel Terray i Jean Couzy. Pierwszego wejścia zimowego dokonali Simone Moro i Denis Urubko 9 lutego 2009. Pierwsze polskie wejście miało miejsce 15 października 1981, dokonane przez Jerzego Kukuczkę. Do końca XX w. na wierzchołku Makalu stanęło prawie 180 wspinaczy, członków ponad stu ekspedycji. Na stokach góry poniosło śmierć 20 himalaistów, w tym trzech polskich: Andrzej Młynarczyk (1978), Tadeusz Szulc (1982) i Ryszard Kołakowski (1988).

Mt. Rainier 2004

Mount Rainier 25-26.09.2004

Mount Rainier National Park odwiedziliśmy z F. w 1998 r. w czasie podróży dookoła świata. Wtedy spędziliśmy w Parku zaledwie kilka godzin. Jak zwykle z takich sytuacji niewiele pamiętam, ale wrażenie było tak silne, że wróciłem tutaj w 2004 r. by zdobyć wierzchołek tego pięknego wulkanu. Przy okazji Microsoft CIO Summit w Seattle i Redmond, który odbywał się w 4 dni po Visa Business Advisors Meeting, otworzył się slot, który postanowiłem wykorzystać na wejście na Mt. Rainier 4393 m n.p.m. Szczyt wydawał mi się łatwy, wysokość niezbyt imponująca, więc planowałem wejście solo.

[BRAK ZDJĘCIA]

Przedsięwzięcie zbiegało się z wyprawą Alaska Highway 2004, którą zorganizowaliśmy wspólnie z F.  Na  wyjazd do Vancouver i dalej na Alaskę spakowałem więc do bagażu podstawowego również  sprzęt wspinaczkowy, bo w przewodnikach i opisach wejść znalezionych w Internecie informowano, że należy mieć wszystko, co potrzebne do wspinaczki na lodowcu. Ciężkie buty, raki i ciepłą odzież  zostawiłem w Hotelu Pan Pacific w Vancouver przed wyjazdem na wyprawę Alaska Highway, by nie zajmować potrzebnego miejsca w samochodzie.

Niezwłocznie po zakończeniu konferencji Vancouver, 24.09 2004 przed południem wylądowałem w Seattle.  Mając trochę czasu przed wylotem na lotnisku w Vancouver, zarezerwowałem w Internecie schronisko/hotel Paradise Inn znajdujący się kilka godzin poniżej szczytu, miejsce, które miało w przewodniku Lonely Planet bardzo dobre recenzje.  Spiesząc się dotarłem do Visitor Center Mount Rainier National Park ok. 16-tej wynajętym na lotnisku w Seattle samochodem, aby zdążyć na czas i załatwić konieczne pozwolenie wejścia na szczyt. Niestety już na miejscu dowiedziałem się, że zezwolenia na wejście solo nie wydaje się, bowiem góra jest uznawana za trudną i niebezpieczną. Nie pozostawało mi nic innego jak dołączyć do jakiejś grupy, jak to będzie możliwe.  To wcale nie formalność, raczej trudne zadanie,  bowiem grupy obowiązkowo wiązały się liną i każdy uczestnik musi być wyposażony w specjalistyczny sprzęt na lodowiec – nie tylko raki i uprząż, ale różnego rodzaju urządzenia ratunkowe, o których nie miałem zielonego pojęcia.

W sobotę wczesnym rankiem, stanąłem przed biurem Mountaineering Guides, którego pracownicy w czasie weekendu wydawali zezwolenia na wspinaczkę na szczyt. Biuro było zamknięte. Przed wejściem zastałem czekającego na otwarcie drzwi starszego mężczyznę. Po paru minutach z domku, który jest biurem przewodników i pracowników Parku, wyszedł młody człowiek z flagą amerykańską i wciągnął ją maszt stojący przed budynkiem na trawniku. Przechodzący obok starszy człowiek zatrzymał się na ten moment i położył rękę na sercu. Ładny, patriotyczny, typowy dla Amerykanów gest.

Oczekujący przed drzwiami starszy mężczyzna wszedł do biura i ja za nim. Z oddali obserwowałem znany mi z dnia wczorajszego przebieg rozmowy. „Wejścia solo są niebezpieczne i przez to niedozwolone. Permity wydaje się wyłącznie dla grup kilkuosobowych.”  – usłyszałem ponownie. On podobnie jak ja został odprawiony z kwitkiem. Gdy tylko się odwrócił, natychmiast złożyłem mu propozycję nie do odrzucenia, że stworzymy team 2 osobowy i wtedy wszystkie formalne problemy znikną. Zgodził się bez wahania. Ranger siedzący za biurkiem  przystał na to rozwiązanie. Tym samym moim towarzyszem został Pat Marcuson, 63 letni mężczyzna, z zawodu przewodnik,  emerytowany specjalista rybołówstwa na Alasce, właściciel dużej farmy w Montanie, gdzie może się oddawać do woli swojemu hobby, które stało się wcześniej jego zawodem. Aplikacje o wydanie pozwolenia wypełniliśmy skrupulatnie podając na wyrost sprzęt jakim dysponujemy. Okazało się bowiem, że wymagania są bardzo ostre. Wcześniej nie miałem pojęcia, że aby wejść na górę o wysokości 4393 m n.p.m trzeba się liczyć z 2-4 dniami wędrówki, nie mówiąc o sprzęcie specjalistycznym do wspinaczki lodowej. Mt. Rainier leży kilkadziesiąt kilometrów od Seattle, jest widoczny przy dobrej pogodzie z okien hoteli w centrum miasta. Wydaje się być w zasięgu ręki. Ma charakterystyczną sylwetkę i białą kopułę lodowca na szczycie. Wokół nic tylko równina. To wulkan, którego wypiętrzenie stworzyło wyspę na płaskowyżu.  Pierwsze wrażenie jest mylące, to w istocie trudna góra, o czym miałem się dopiero przekonać.

Po godzinie przygotowań wyszliśmy z patem do Camp Muir, obozowiska na lodowcu  odległym zaledwie o 6 mil od Paradise Inn. Dobrze, że Pat miał namiot, bo F. wziął ze sobą do Londynu naszą trójkę mając w planach jej wykorzystanie. Na szczęście zostawiłem sobie ciepły śpiwór, który tak dobrze się spisywał na Alasce.  Drogę do celu pokonałem dopiero po 4 godzinach marszu i to nie ze względu na ciężki plecak (jak zwykle za dużo zapakowałem), ale na fakt, że już od 2200 m n.p.m wchodzi się na lodowiec, gdzie zalega ciężki, głęboki śnieg, utrudniający poruszanie się. Trochę zmęczeni dotarliśmy do Camp Muir  o 16.30. Rozbiliśmy obóz i Pat poszedł na zwiady, by poszukać ludzi mających w planie wejście na szczyt, bo nie posiadaliśmy map topograficznych i nie było wiadomo, czy droga jest oznakowana wystarczająco dobrze. Obozowisko było puste i nic nie wskazywało na to, żeby ktoś pokazał nam drogę idąc jako awangarda. Pogoda na ten weekend zapowiadała się wspaniała.  Na szczęście pojawili się jacyś nowi przybysze i w miarę upływu czasu przybywało ludzi i namiotów. Przed zapadnięciem zmroku mieliśmy towarzystwo 6 namiotów i kilkunastu osób. Pat zasięgnął języka i dowiedział się, że większość grup wyrusza w kierunku szczytu o 00.30 – 1.00 w nocy. Camp Muir leży na wysokości 3072 m n.p.m., więc przy różnicy 1300 m różnicy poziomów droga nie wydawała się wyczerpującym przedsięwzięciem. Zakładałem, że wejście zajmie nam trzy- cztery godziny.  Wyjście na szczyt odbywa się z konieczności w środku nocy, ze względu niebezpieczeństwo zarywania się mostów śniegowo-lodowych i wpadnięcia w szczeliny. Poza tym twardy, zmrożony śnieg ułatwia marsz. Wejście na wierzchołek  powinno nastąpić ok 7.00 rano, by móc bezpiecznie schodzić w czasie, kiedy jest jeszcze twardo, tak by przed południem móc wrócić do obozu. To była dodatkowa trudność dla tych, którzy wpinają się bez lokalnych przewodników znających doskonale trasę na szczyt. Brak znajomości drogi – pewności, że oznaczenia trasy (trasery), są wystarczająco dobrze widoczne, budziła nasze obawy. Postanowiliśmy obudzić się o 24.00 i czekać, aż z obozu wyjdą pierwsi wspinacze, za którymi będziemy podążać. Pierwsza część strategii zadziałała,  obudziłem się pierwszy o 24.00, ubrałem się szybko i wyszedłem przed namiot, by obserwować bieg dalszych wydarzeń. W trzech namiotach trwały gorączkowe przygotowania ale nikt nie wychodził na zewnątrz. Wszyscy czekali na pierwszego odważnego, bo znajdowali się w takim samym położeniu – nie znali trasy,  a mieli świadomość, że wspinaczka nocna utrudnia orientację w terenie.  Po godzinie takich manewrów, Pat, który zaliczył kilkanaście najwyższych szczytów w USA, zasugerował, że zaryzykujemy wychodząc jako pierwsi. Spojrzałem na zegarek, była 1.46.

Pat ma 63 lata, ale jest w doskonałej formie.  Już podczas wczorajszego podejścia (1300 m różnicy poziomów i 6 mil) pokazał, że chodzi wolno ale równo i napiera bez większego zmęczenia . To mi odpowiadało, bo w nieznanym towarzystwie nie chciałem dać plamy odstając znacząco. Wolno i konsekwentnie do przodu, to była moja dewiza. Wyszliśmy, na zewnątrz jasna noc, niebo rozgwieżdżone, ścieżka była dzięki temu doskonale widoczna. Szlak był dobrze oznakowany traserami, nie było najmniejszych trudności w znalezieniu drogi.

Po jakiejś godzinie, gdy obejrzałem się za siebie, widać było mnóstwo błyskających czołówek. Znacznie więcej ludzi niż biwakujących w obozie. Później, dowiedziałem się, wynajmując przewodnika można spać w specjalnych kwaterach a niekoniecznie w namiocie. W Camp Muir jest  również schronisko z bali drewnianych, co pozwala ominąć camping na śniegu i mrozie, ale w sierpniu i wrześniu właśnie podlegało renowacji. Szliśmy wolno przystając co jakiś czas na krótką chwilę, dla odsapnięcia. Dopiero po trzech godzinach marszu w górę, gdy dwójka ludzi  nas wyprzedziła, zarządziłem dłuższy odpoczynek na stojąco. Zjadłem tabliczkę czekolady i popiłem zimną wodą, bo nie miałem termosu. Pat również nie posiadał termosu, co mnie zdziwiło. Nie muszę mówić, jak smakuje twarda jak kamień czekolada i zimna, ale jeszcze nie zamarznięta woda. Po dziesięciu minutach przerwy, zmarzliśmy na kość. Wiał mocny, zimny wiatr. Tym razem miałem na sobie dodatkowo polarowy serdak. Poszliśmy dalej energicznym, szybkim krokiem i za jakiś czas wyprzedziliśmy tych dwójkę ludzi odzyskując prowadzenie peletonu. Ok. 7.00 rano weszliśmy na ostatnie podejście wiodące do krawędzi krateru. Słońce wzeszło i zrobiło się znacznie cieplej. Podążałem z maksymalną koncentracją za  Patem zwracając uwagę na bezpieczeństwo ze względu na oblodzenie pnącej się w górę ścieżki. Po pięciu godzinach marszu weszliśmy na szczyt, który jest kraterem, więc należy się dobrze się przyjrzeć, która część jest właściwym wierzchołkiem. Dnem krateru poszliśmy w kierunku przeciwległej ściany, która wydawała się najwyższa. W zagłębieniu krateru  było przyjemnie ciepło, na krawędzi i na zewnątrz wiało niemiłosiernie. W plecaku miałem kanapki, które zrobiłem jeszcze poprzedniego dnia wychodząc z Paradise Inn. Chleb z szynką był zmarznięty na kość podobnie jak tabliczki czekolady. Było tak zimno, że Patowi zamarzła woda w butelce, więc pociągnął parę łyków ode mnie. Dopiero za jakiś czas pojawili następni wspinacze. Wtedy uświadomiłem sobie, że dziś  26.09.2004 jako pierwsi weszliśmy na szczyt. Po kilku minutach ruszyliśmy w drogę powrotną. Bezchmurne niebo, słońce, mroźny wiatr – było naprawdę cudownie, czułem się szczęśliwy. W dole chmury, my skąpani w słońcu ponad nimi. Teraz za dnia trasa odkryła przed nami swoje niebezpieczeństwa. Wokół nas widać było mnóstwo głębokich szczelin, przeszliśmy wiele lodowych mostów. Dobrze, że podchodziliśmy nocą podążając za traserami,  nie widząc czyhających na nas niebezpieczeństw. Opis drogi na szczyt Mt. Rainier w Climbing Guide zwraca uwagę, że: „Climbers attempting Mt. Rinier should be trained and experienced in glacier travel” Teraz wiem, dlaczego nie wydaje się  zezwoleń na wyjście  solo w kierunku szczytu.

Wspinaczka na Mt. Rainier pozostawiła niezapomniane wspomnienia – niepowtarzalna sceneria drogi na lodowcu przy pełni księżyca i zejście w słońcu, pomiędzy głębokimi szczelinami budzącymi grozę.  W Camp Muir spakowanie namiotu zajęło nam niewiele czasu, po półgodzinnej przerwie ruszyliśmy dalej w dół. Po południu dotarliśmy do Paradise Inn. Wypiliśmy piwo, po czym Pat pożegnał się bardzo serdecznie i wyruszył samochodem w kierunku kolejnego wspinaczkowego celu, którym był Mt. Hood, najwyższy szczyt stanu Oregon, widoczny doskonale z wierzchołka Mt. Rainier. Ja zostałem na noc, by rankiem podążyć jego śladem, z tym, że tym razem nie miałem zamiaru wchodzić na szczyt, nawiasem mówiąc dużo łatwiejszy niż Mt. Rainier.

Aconcagua 2004

Aconcagua, Cerro Aconcagua (w języku keczua: AcconcahuacKamienny Strażnik) to najwyższy szczyt Andów i Ameryki Południowej (także półkuli zachodniej i południowej) o wysokości 6962 m n.p.m.. Leży w Andach Południowych, w Kordylierze Głównej, na obszarze Argentyny, nieco ponad 110 km na północny zachód od miasta Mendoza. Aconcagua tworzy rozległy masyw (o długości 60 km), zbudowany głównie z granitów. Jest pokryty wiecznymi śniegami i lodowcami, z których 7 spływa na wysokość 3900 m n.p.m.

Po raz pierwszy szczyt zdobył Szwajcar Matthias Zurbriggen 14 lipca 1897. W 1934 pierwsza polska wyprawa andyjska (Stefan Daszyński, Konstanty Jodko-Narkiewicz, Stefan Osiecki,Wiktor Ostrowski) wytyczyła nową drogę od strony wschodniej przez lodowiec, nazwany później Lodowcem Polaków. Z uwagi na specyficzne warunki atmosferyczne uważany za kluczowy etap treningu przed atakiem na Mount Everest. Jako najwyższy szczyt Ameryki Południowej wchodzi w skład tzw. Korony Ziemi.

– –Wikipedia-

Wyprawę na najwyższy szczyt Ameryki Południowej – Aconcagua, planowałem od kilku lat. W 2003 r. zobaczyłem tę majestatyczną górę po raz pierwszy na własne oczy, kiedy wraz z M. pojechaliśmy do Parku Narodowego Aconcagua, by chociaż z oddali zobaczyć cel wyprawy, którą chciałem zorganizować w roku następnym. Droga z Mendozy (Ruta 7) do Santiago de Chile wiedzie doliną Aconcagua przez miejscowość Uspallata, przełęcz o tej samej nazwie na której znajduje się przejście graniczne. Następnie szosa, już jako Ruta 60, schodzi serpentynami ostro w dół do Los Andes i dalej prowadzi spokojnie do Santiago de Chile.

Park Narodowy Aconcagua znajduje się po stronie argentyńskiej, podobnie jak wierzchołek najwyższej góry Ameryki Południowej. Południowe wejście do Parku przylega do drogi Ruta 7 za Puente del Inca, kilkanaście kilometrów przed granicą z Chile. Nagle pojawia się szeroki wyłom w ścianie gór, na wysokim nasypie stoi w pewnym oddaleniu od drogi ogromny kamienny krzyż a za nim w oddali doskonale widoczny wierzchołek Aconcagua, który wyraźnie góruje ponad otoczeniem szczytów o kilkaset metrów niższych.

Organizatorem i kierownikiem naszej wyprawy jest Piotr Pustelnik. To przedsięwzięcie Klubu Aquarius. Nie było problemu z chętnymi, ostatecznie skład został ograniczony do 9 osób. Wszyscy wcześniej znali się z wędrówek po polskich górach w ramach programu Aquarius Trek. Wszyscy są klientami MultiBanku. Grupą docelową dla MultiBanku w pierwotnym modelu biznesowym była szybko rosnąca w naszym kraju klasa średnia. Fenomenem Polski jest ponadproporcjonalny udział w tej grupie ludzi młodych. To wiąże się z odwróconą piramidą dochodową, kiedy młodzi ludzie zaraz po studiach zarabiają często więcej niż starsi koledzy. To ludzie samodzielni, aktywni zawodowo i towarzysko, szukający ciekawych wyzwań. Stąd dla elity tej grupy stworzyliśmy Klub Aquarius, jako odmianę private banking, gdzie przynależność wiązała się nie tyle z wymaganymi relatywnie wysokimi dochodami ale przyszłymi oczekiwanymi przychodami i dzisiejszą skłonnością do samoobsługi przez Internet, korzystaniem z indywidualnego doradztwa w sprawach trudnych, tego rzeczywiście wymagających. Podejście klubowe miało wiele wspólnego z potocznym rozumieniem zjawiska clubbing. MultiBank dbał oto, by jego klienci mogli nawiązywać kontakty ze sobą na bazie różnorodnych zainteresowań za pośrednictwem banku, przy okazji różnych, często nietypowych imprez i spotkań. Duch sportowy przejawiał się w trekkingach i wyprawach organizowanych pod egidą Klubu Aquarius przez wielu znanych podróżników i sportowców. Piotr Pustelnik był zaprzyjaźniony z nami i często pojawiał się na spotkaniach w roli podróżnika i himalaisty a także współorganizatora. Ekipa wyjechała tydzień wcześniej na zwiedzanie Santiago de Chile, oraz winnic argentyńskich w okolicach Mendozy, gdzie należało zawitać, chociażby z obowiązku osobistego odbioru pozwolenia wejścia na szczyt Aconcagua. Przyleciałem do Mendozy z przesiadką w Sao Paulo i Buenos Aires późnym popołudniem w piątek 30 stycznia. Na lotnisku w Mendozie zakupiłem kilka butelek dobrego wina z zaprzyjaźnionej winnicy Famila Zuccardi, która odwiedziłem poprzednim razem. Okazało się, że koledzy chcąc wykazać się nabytą wiedzą i doświadczeniem zakupili spore zapasy najlepszych win argentyńskich, na szczęście z innych winnic. Niezwłocznie po odebraniu bagaży wyruszyliśmy w drogę do Puente del Inca. Niedaleko Uspallata zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji na asado (argentyński steakhouse). Do wspaniałego argentyńskiego mięsa podano wino z naszych zapasów (Zuccardi Q i Doña Paula), którego zalety członkowie wyprawy wyczerpująco potrafili opisać po wizytach w winnicach i odbytych degustacjach. Do Hotelu Ayelen w Los Penitentes, niedaleko Puente del Inca, dotarliśmy późnym wieczorem. Nazajutrz rano zaczynała się właściwa wyprawa. Oderwałem się od biurka i po 24 godzinach znalazłem się na wysokości 2800 m n.p.m. u wejścia do Parku Aconcagua. Zasnąłem jak kamień obawiając się co będzie jutro, gdy wysokość zacznie dawać się we znaki.

Główna część naszych bagaży na plecach mułów wyruszyła rano bezpośrednio do bazy w Plaza de Mulas. My wrzuciliśmy podręczne plecaki do samochodu i z krótką przerwą w Puente del Inca udaliśmy się do odległego o kilka kilometrów wejścia do Parku, skąd prowadzi klasyczna trasa w kierunku masywu Aconcagua. Pierwszy etap wyprawy to krótki, dwugodzinny marsz do Confluencia na wysokości 3300 m n.p.m. Tutaj zostajemy na pierwszy nocleg. Zwykle grupy zostają tutaj dwie trzy noce, bowiem stąd można wyjść na spacer aklimatyzacyjny, podejście pod południową ścianę Aconcagua, poprzez dolinę Relinchos, powrót do obozu Confluencia. My napieramy ostro w do przodu. Następnego dnia pokonujemy blisko 18 km odcinek do Plaza de Mulas. Czuję się znakomicie, jako pierwszy docieram do bazy. Piotr opieprza mnie za niesubordynację i odłączenie się od grupy. Chciałem sobie udowodnić, że jestem w formie. Przygotowując się do wyjazdu biegałem regularnie, jesienią pobiegłem dwa maratony w Belinie i Nowym Jorku, więc miałem powody, by sądzić, że jestem dobrze przygotowany. Nie lekceważyłem tej góry, wręcz przeciwnie, słyszałem o niej wiele mrożących krew w żyłach opowieści. Szczyt zdobywa mniej niż połowa śmiałków, którzy próbują wejść. Ci , którym się udało wypowiadają się o stopniu trudności wspinaczki z dużą dozą pokory. Nie jest to wysoki wierzchołek, ale jego położenie – szerokość geograficzna, brak wysokich szczytów w pobliżu – powoduje, że góra jest porównywalna z łatwymi ośmiotysięcznikami. Kilkanaście dni wcześniej wyjechała z Łodzi inna, mała, bo tylko czteroosobowa wyprawa. Wszyscy członkowie zespołu to moi znajomi. Z komunikacji sms-owej wiem, że oni są jeszcze w akcji, pewnie atakują szczyt. Wybrali, tę samą drogę co my, więc pewnie się gdzieś w drodze spotkamy. Aconcagua jest bardzo popularnym celem wspinaczki dla Polaków, ale nie tylko. W Plaza de Mulas, która jest bazą dla wypraw na Aconcaguę idących klasyczną drogą, wita nas tłum ludzi, pewnie ponad sto osób różnych narodowości. Droga z Confluencia zajęła nam blisko osiem godzin. Grupa się rozciągnęła na trasie, najszybsi przyszli tutaj z godzinnym wyprzedzeniem. Odbieramy bagaże przywiezione przez muły i szybko rozbijamy nasz obóz, niedaleko grupy z Ukrainy i drugiej z Niemiec. Po kolacji rozmawiamy jeszcze trochę, ale po zmroku idziemy zaraz spać. Logistyka na najbliższe dni jest prosta. Zgodnie z planem aklimatyzujemy się wchodząc do Nido de Condores (5300 m n.p.m. i schronu Berlin 5800 m n.p.m.), gdzie powinniśmy spędzić 1-2 noce. Nasz plan nie przewiduje noclegu w Plaza de Canada (5060 m n.p.m), biwaku mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Plaza de Mulas i Nido de Condores.

Póki co humory i zdrowie dopisują. Podczas odprawy panuje optymizm, wszyscy chcą spróbować wejść do Nido de Condores jak najszybciej, najlepiej jutro. PP jest ostrożny, ostrzega, że kryzys przyjdzie na pewno, niewykluczone, że już jutro – mówi. Prorocze słowa, nazajutrz wszyscy jak jeden mąż, nie nadajemy się do akcji. Z ulgą zostajemy w obozie, po południu idziemy na spacer do pobliskiego schroniska i na lodowiec. Baza Plaza de Mulas jest targowiskiem próżności. W sezonie przebywa tutaj mnóstwo ludzi. Można się tutaj dostać stosunkowo łatwo. Przejście 22 km przy różnicy poziomów 1500 m nie stanowi problemu nawet dla średniozaawansowanych trekkersów. Warunki są tutaj bardzo dobre, infrastruktura rozbudowana do tego stopnia, że można się stołować w jadłodajniach i codziennie brać prysznic ciepłą wodą. Trudności zaczynają się wyżej. Droga do Nido de Condores, to nużące brodzenie w zwałach wulkanicznego popiołu i żwirze, które daje się we znaki. Ten etap to prawdziwy test wytrzymałości. Ks. Waldemar Sondka, którego znam i przyjaźnię się od lat niespodziewanie okazał się bardzo szybki i w doskonałej formie dotarł do obozu na wysokości 5300 m n.p.m.. Muszę przyznać, że ledwie mu dotrzymywałem kroku. W końcówce odpuściłem i to on dotarł jako drugi za PP. Postawiliśmy namioty i czekając na resztę grupy odpoczywaliśmy. Pozostali członkowie zjawili się w ciągu kilkudziesięciu minut w różnych odstępach czasu. Jeden z kolegów, Merynos, dotarł krańcowo wyczerpany wspomagany przez Bartka B. Po jakimś czasie, gdy zmęczenie nie mijało, a zaburzenia błędnika nie pozwalały mu sprawnie się poruszać, z obawą przyjęliśmy do wiadomości, że to początki choroby górskiej. Stało się jasne, że jutro nastąpi odwrót.

Ks. Waldemar odprawił o zachodzie słońca mszę św. w atmosferze uniesienia. Część osób zmęczonych podejściem została w namiotach, kilku wspinaczy przebywających tutaj na biwaku dołączyło do nas. Natura się dopasowała do wydarzenia. Za plecami Waldka zachodziło słońce, niebo było ciemnoniebieskie, ale na horyzoncie widać było szybko zbliżające się zwały chmur. Zaraz po zakończeniu mszy, jak tylko sprzątnięto naczynia liturgiczne, przez obóz przewaliła się nawałnica. Rano postanowiliśmy, że grupa sześciu kolegów niezwłocznie schodzi wolno w dół do Plaza de Mulas. Pozostałe trzy osoby zdolne do akcji podejdą szybko do Berlina, po czym zawrócą i dogonią pozostałych na trasie do bazy. Podejście do Refugio Berlin nie sprawiło mi kłopotu. PP szybko zawrócił i popędził w dół by towarzyszyć osłabionemu początkami choroby górskiej koledze. Waldek , który jest także ratownikiem TOPR, zrobił to samo. Droga pomiędzy Refugio Berlin, Nido de Condores i Plaza de Mulas jest doskonale widoczna, technicznie łatwa, jedyna trudność to wysokość, którą różnie znoszą członkowie wyprawy. Osłabionemu koledze pomaga najpierw Bartek, później przejmują go Waldek z Piotrem, którzy słaniającego się na nogach, po kilku godzinach, przyprowadzają go do bazy wprost do namiotów Guardaparque, gdzie stały dyżur pełni lekarz. W dole przy wejściu do doliny Horcones znajduje się Horcones Ranger Station, gdzie w sezonie stoi na stałe zaparkowany śmigłowiec ratunkowy, w razie wypadku zwożący z góry poszkodowanych w akcji, bądź osłabionych chorobą górską . Ten ostatni przypadek jest częstym zjawiskiem, słyszeliśmy bowiem prawie codziennie warkot silnika lądującego w pobliżu bazy śmigłowca ratunkowego. Choroba górska, zwana także wysokościową występuje u osób które zbyt szybko znalazły się na wysokości powyżej 3000 metrów. Powodem jest zbyt niskie ciśnienie tlenu w atmosferze na dużych wysokościach. Typowe objawy to, głęboki oddech, szybkie tętno, obniżona sprawność fizyczna i umysłowa, krwawienia siatkówkowe, Upośledzenie widzenia, obrzęk płuc i mózgu. Jedyne skuteczne leczenie, to szybkie podanie tlenu i zejście na niższy poziom. W przeciwnym stanie każdy z tych stanów może prowadzić do śmierci.

Badania lekarza potwierdziły nasze podejrzenia. Koledze podano tlen i zostawiono na noc w pomieszczeniach pogotowia ratunkowego. Nazajutrz Merynos odleciał śmigłowcem w dół do Uspallata. Tam wkrótce doszedł do siebie, ale otrzymał 6 miesięczny zakaz wychodzenia powyżej 2000 m n.p.m., więc nie mógł dołączyć do nas, nawet w Plaza de Mulas.

To wydarzenie poważnie wpłynęło na morale zespołu. Wszyscy uświadomili sobie, że góry mogą być śmiertelnie niebezpieczne. Każdy z nas dokonał w duchu oceny własnych możliwości. Hurra optymizm towarzyszący wyprawie od początku przekształcił się w realizm z nutką pesymizmu co do dalszych działań, zwłaszcza, że dwóch z nas w dalszym ciągu miało lekkie objawy choroby górskiej i źle znosiło pobyt w bazie na 4300 m n.p.m.

Po dwóch dniach wypoczynku w bazie zdecydowaliśmy, że czas aby przystąpić do ataku na szczyt. Grupa sześciu członków wyprawy była gotowa do wyjścia. Podejście do Nido de Condores zaliczyliśmy łatwo. Nocleg i podejście do Refugio Berlin następnego dnia też nie sprawiło nam trudności. Dalszy plan to nocne wyjście i atak szczytowy. Przed snem pokręciłem się po obozie i okolicy. Czułem się dobrze, miałem nadzieję, że mi się uda zdobyć wierzchołek, ale miałem także obawy jak będzie. Po kilku godzinach snu pobudka. Wtedy nieoczekiwanie okazało się, że trzech spośród nas cierpi na silne bóle głowy i rezygnuje z podjęcia próby. Koledzy przygotowali nam posiłek i z wyraźnym żalem zostali w namiotach, a my wyszliśmy w rozgwieżdżoną noc. Przed nami migają światełka czołówek, za nami w pewnej odległości także kilkuosobowa grupa wspinaczy. Pierwszy etap do Refugio Indepedencia (6300 m n.p.m.) pokonujemy dość szybko bez widocznego zmęczenia. Później wysokość zaczyna dawać się we znaki, a może to tylko niższy poziom adrenaliny we krwi, gdy napięcie zmniejszyło się wraz z nastaniem dnia? Podejście do Korytarza wiatrów sprawia mi wyraźną trudność, idę wolno, odliczam kroki. Gdy zdołałem uregulować oddech, mogę podziwiać zapierające dech w piersiach krajobrazy z trawersu zwanego Korytarzem wiatrów. Prze wejściem w stromy żleb Canaletta potrzebna jest chwila odpoczynku. Wołam słabym głosem Waldka i razem przysiadamy pod boulderem. Wyjmuję batony energetyczne spod kurtki, gdzie trzymam je w obawie przed zamarznięciem. Dziś to im nie grozi, bo pogoda jest piękna, słońce i ciepło, temperatura dodatnia nawet na wysokości 6800 m n.p.m.. Ostatni odcinek do szczytu jest niezwykle wyczerpujący, duże nachylenie stoku i zwały śniegu utrudniają podejście. Prowadzi Waldek, ja podążam wolno za nim. On również z trudem, mozolnie pnie się w górę. Nie wiem jak długo to trwa, w końcu wyrasta przede mną postać Piotra Pustelnika, który czeka na nas tuż przed szczytem filmując okolicę. Gdzie jest szczyt – pytam ? Przed Tobą – pada krótka odpowiedź. Do wierzchołka, w rzeczywistości jeszcze kawałek drogi, ale wkrótce jestem u celu. Po kilkunastu minutach odurzony szczęściem staję na wierzchołku. Piotr nie daje nam cieszyć się zbyt długo, niezwłocznie po obowiązkowej sesji zdjęciowej zarządza odwrót. Zejście ze szczytu Aconcagua to dla mnie potwierdzenie starej prawdy, że o sukcesie decyduje nie wejście na wierzchołek ale szczęśliwy powrót do bazy. Do końca życia będę pamiętał trudy zejścia do Refugio Berlin, kiedy nie słuchałem nawet rad doświadczonego Piotra i zdjąłem zbyt wcześnie raki, co mogło się źle skończyć. Waldek dotarł pierwszy do obozu wyprzedzając nas znacznie. Koledzy, którzy zostali w obozie, wyszli nam naprzeciw z gorącą herbatą. Gdy dotarłem do namiotu myślałem, że zwalę się na karimatę i usnę natychmiast. Jednak szybka regeneracja, a może podniecenie wzięło górę i długo jeszcze, zgromadzeni w jednym namiocie, roztrząsaliśmy wrażenia mijającego dnia. Nazajutrz zeszliśmy w ekspresowym tempie do Plaza de Mulas, by kolejnego dnia rano udać się z powrotem do Los Penitentes. Na trzeci dzień po wejściu na szczyt Aconcagua zameldowałem się z powrotem w Warszawie, na lotnisku zamieniłem bagaż na szafę podróżna z garniturem i poleciałem do Barcelony na spotkanie z inwestorami.

Wyprawa na Aconcaguę to mój ogromny sukces osobisty, ale także lekcja pokory. Z dziewięciu osób na szczyt weszło tylko trzech. To, że mnie się udało zawdzięczam solidnemu przygotowaniu a w ostatecznym rozrachunku także sile woli i koncentracji na celu. Pomoc przyjaciół i kolegów była niezbędnym uzupełnieniem. Bez nich nie miałem szans. Ich bezinteresowna życzliwość, nawet w sytuacji, kiedy oni z żalem musieli rezygnować z wejścia, napawa mnie optymizmem.

Zobacz także: Każdy ma swoją Górę Przemienienia

Cotopaxi 2005

Cotopaxi jest czynnym wulkanem, jednym z najwyższych na świecie (5897 m n.p.m.). Należy do stratowulkanów i charakteryzuje go niemal idealnie stożkowaty kształt. Leży w paśmie Kordyliery Środkowe w Andach, w północnej części Ekwadoru, na południowy wschód od stolicy kraju Quito. Jest drugim co do wysokości szczytem tego kraju. Granica wiecznego śniegu znajduje się na wysokości około 4750 m n.p.m.

Krater Cotopaxi ma 700 m średnicy ze wschodu na zachód, ok. 500 m z północy na południe oraz głębokość ponad 360 m. Wulkan należy do najbardziej aktywnych na świecie. Jest czynny od ponad 4 tysięcy lat. Wybuchał 59 razy do roku 1952. Najsilniejsza erupcja miała miejsce na przełomie lat 1532/1533 i zniszczyła miasto Tacunga. W 1744 roku wybuch był słyszalny 800 km od wulkanu, w Kolumbii. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1975 roku.

W roku 1872 został po raz pierwszy zdobyty. Dokonali tego A. M. Escobar i W. Reiss. W roku 1972 alpiniści z Polski i Czechosłowacji zeszli po raz pierwszy na dno krateru, blisko 350 m poniżej szczytu. Wulkan znajduje się na terenie Parku Narodowego Cotopaxi o powierzchni 334 km². Żyje tam m.in. niedźwiedź, lama, wilk, lis, puma, kozioł śnieżny, kondor i orzeł.

Karakorum Baltoro Trek – Broad Peak 2005

Jest rok 2005, Pakistan nadal jest określany jako oko cyklonu. Kraj powstały w wyniku rozpadu Indii Brytyjskich w 1947 r. ma niezwykle kłopotliwe sąsiedztwo – Indie od południowego-wschodu, Iran od zachodu, Afganistan od północnego-zachodu a Chiny od południa. 14 sierpnia 1947 Pakistan uzyskał niepodległość ale do 1956 r. funkcjonował jako dominium brytyjskie z generalnym gubernatorem reprezentującym brytyjskiego monarchę; w 1956 proklamowano Islamską Republikę Pakistanu. Dokonując podziału subkontynentu ostatni wicekról Indii Brytyjskich, lord Louis Mountbatten, poszedł za wezwaniem najbardziej wpływowego wówczas, obok Jawaharlala Nehru, polityka tego regionu – Muhammada Ali Jinnaha, że muzułmanie i hindusi tworzą dwa odrębne narody, które nie potrafią żyć wspólnie, jednak kwestią sporną między tym krajem a Indiami zostały trzy księstwa: Dżanagadh, Hajdarabad oraz Kaszmir. Od czasu odzyskania niepodległości Pakistan stoczył z Indiami trzy wojny (dwie o Kaszmir, a trzeciej Indie były trzecią stroną, kiedy w 1971 r. zaangażowały się zbrojnie po stronie Pakistanu Wschodniego w walce o niepodległość) i stracił niemal połowę swojego terytorium. Dziś najbardziej zapalnym rejonem jest podzielony pomiędzy Pakistan Indie i Chiny Kaszmir, gdzie duże jednostki sił zbrojnych stoją naprzeciw siebie na linii kontroli z 1972 r. Sąsiedztwo z Afganistanem jest przyczyną nieustających problemów Pakistanu od wielu lat. To pakistańskie medresy – tradycyjne szkoły koraniczne, stanowiące alternatywny system kształcenia, wychowały talibów, którzy zdołali przeciwstawić się sowieckiemu najeźdźcy. Później nie zaprzestały produkcji studentów na bazie ortodoksyjnego islamu, którzy przekształcili się w lokalnych i międzynarodowych terrorystów. Według wielu źródeł, Pakistan jest obok Afganistanu najsilniejszym ośrodkiem Al-Kaidy. Ale to właśnie na terytorium Pakistanu, w strefie konfliktu z Indiami znajduje się najpiękniejszy, obok Nepalu, region wspinaczkowy świata.

Karakorum – to łańcuch górski na pograniczu Indii, Pakistanu i Chin, drugi po Himalajach pod względem wysokości na Ziemi. Obszar gór należy do najbardziej zlodowaconych na ziemi. W górach tych znajdują się największe lodowce górskie świata poza rejonami polarnymi i po lodowcu Fedczenki w Pamirze (długość 77 km). Najdłuższy lodowiec Siachen ma 71 km długości. Góry Karakorum znajdują się w ważnym obszarze węzłowym łączącym wielkie pasma górskie jak: Himalaje, Hindukusz, Kunlun, Pamir. Najwyższy szczyt K2 jest drugim co do wysokości szczytem na świecie. W swojej historii góra miała liczne nazwy: Czogori, Godwin Austen, Dapsang, Lamba Pahar, Szczyt Cesarzewicza Mikołaja. Nazwa K2 pochodzi od numeracji szczytów podczas pomiarów geodezyjnych. K1, K2, K3, … K12. Szczyt K1 to obecnie Maszerbrum (7821 m), pozostałe góry „K” idą po kolei na wschód do niego. Autorem tej numeracji był brytyjski badacz Thomas George Montgomerie.

Pierwsze wejścia na najwyższe szczyty Karakorum:

 

Piotr Pustelnik wybierał się na wyprawę na kolejny szczyt ośmiotysięczny – Broad Peak, więc po krótkim namyśle skorzystałem z zaproszenia, by wziąć udział w przedsięwzięciu. Nie miałem zamiaru, mając na uwadze moje ograniczenia czasowe, wspinać się na wierzchołek, ale chciałem wziąć udział w początkowej fazie wychodząc z bazy do obozu I/II. W wyprawie na podobnych zasadach wziął udział mój syn – Filip oraz kilku przyjaciół. Gwoździem programu naszej wyprawy jest trekking z Askole przez lodowiec Baltoro do Bazy pod K2 i powrót przez Przełęcz Gondogoro, uważany przez większość pasjonatów gór za najpiękniejszy na świecie.

Przelot do Islamabadu liniami British Airways z Londynu. Filip studiujący ekonomię na Oksfordzie, miał krótszą drogę niż my z Warszawy. Spotkaliśmy się na lotnisku Heathrow po odprawie w strefie tranzytowej. Co za czasy!

Pobyt w Rawalpindi ograniczony do minimum. Lotnisko – hotel – spacer po pobliskich ulicach. Następnego dnia po przylocie wsiedliśmy w autobus, który miał nas zawieść wraz z ekwipunkiem wyprawy do Skardu. Droga zapowiadała się ciekawie, bo mieliśmy do pokonania 620 km trasą legendarnej Karakorum Highway.