Peru-Kuba-Meksyk 1989

Peru (Perú, Republika Peru – República del Perú) – państwo w zachodniej części Ameryki Południowej, nad Oceanem Spokojnym. Jest to trzecie co do wielkości państwo kontynentu i największy kraj andyjski. Stolicą Peru jest Lima.

Republika Kuby (nazwa oficjalna República de Cuba) – państwo w Ameryce Środkowej położone na Morzu Karaibskim w archipelagu Wielkich Antyli. Państwo to składa się z wyspy o nazwie Kuba oraz szeregu otaczających ją mniejszych wysepek, z których największą jest Isla de la Juventud. Stolicą Kuby jest Hawana, a największe miasta to: Santiago de Cuba, Camagüey, Holguin, Guantánamo, Santa Clara.

Meksyk (Meksykańskie Stany Zjednoczone, hiszp. – México, Estados Unidos Mexicanos, Méjico, nah. Mēxihco) – kraj w Ameryce Północnej. Sąsiaduje ze: Stanami Zjednoczonymi (na północy); Oceanem Spokojnym (na zachodzie i południu); Zatoką Meksykańską i Morzem Karaibskim (na wschodzie); Gwatemalą i Belize (na południu i południowym wschodzie).

Meksyk zajmuje powierzchnię prawie 2 mln km², co daje mu pod tym względem 14. miejsce na świecie. Ze 106 milionami mieszkańców jest 11 krajem z największą liczbą ludności. Meksyk jest federacją 31 stanów i Dystryktu Federalnego, w skład którego wchodzi stolica – miasto Meksyk – jedno z najgęściej zaludnionych miast na świecie.

Wielka Rafa Koralowa 2000

Wielka Rafa Koralowa lub Wielka Rafa Barierowa (ang. Great Barrier Reef) – największa na świecie rafa koralowa, położona u wybrzeży Australii. Jest to największa na Ziemi pojedyncza struktura wytworzona przez organizmy żywe, widoczna nawet z kosmosu (jako biała smuga na tle błękitnego oceanu).

To piękne miejsce pełne różnych gatunków ryb, mięczaków oraz roślin. Oprócz około 1500 gatunków ryb, na rafie żyje 5000 gatunków mięczaków, oraz 400 gatunków koralowców i 500 gatunków wodorostów. Większe wyspy pokryte są gęstą roślinnością tropikalną. Wielka Rafa Koralowa jest jedną z większych atrakcji turystycznych Australii.

Większa część koralowca jest biała. Jest to substancja, z której zbudowany jest szkielet nieżyjących już polipów. Żyjące polipy natomiast mają często bogatą kolorystykę. Rożne gatunki koralowców – wachlarzowate i pierzaste oraz spokrewnione z nimi gąbki i inne stworzenia są pięknie ubarwione: od czerwieni, żółci, poprzez kolor pomarańczowy, po fiolety, róże i zielenie. Niebieskie i żółte okonie oraz fosforyzujące fioletowe i żółte wargacze, rywalizują z żywo ubarwionymi, czerwono – białymi ślimakami morskimi, szmaragdowymi rozgwiazdami wężowatymi i niebieskimi rozgwiazdami morskimi. Rafy powstają najczęściej u wybrzeży w strefie szelfu kontynentalnego, ale bywają też samotne np. w kształcie atolu. Korale potrzebują ciepłej wody o temperaturze od 18 do 35°C, dlatego nie spotyka się ich powyżej 30-35° szerokości geograficznej północnej i południowej. Zasolenie wody od 27 do 40‰. Woda musi być dość ruchliwa, tak by do organizmów docierało pożywienie. Koralowce są też bardzo wrażliwe na zanieczyszczenie wody.

Rafę koralową zamieszkują różnorodne zwierzęta, od malutkich szybkich meduz po olbrzymie rekiny. Żółwie morskie występują tutaj tak licznie, jak w żadnym innym miejscu na świecie. Rafę koralową drąży potężna „armia” zwierząt – m.in. gąbki, robaki, muszle, jeże morskie i ślimaki żywiące się koralowcami. Także różne gatunki ryb zjadają żyjące koralowce: nagozęby np. ostrymi przednimi zębami odrywają małe kawałki rafy. Przy pomocy zębów trzonowych miażdżą odgryzione kęsy, aby dotrzeć do mięsa polipów. Rozgwiazdy mogą zjeść olbrzymią ilość koralowców. „Wywracają” swoje żołądki na drugą stronę i rozpryskują soki trawienne na polipy. Następnie wciągają wnętrzności. Posiłek składa się z częściowo już strawionej „zupy” koralowej.

Ryby zamieszkujące rafę koralową zbierają się czasami i czekają wspólnie na pojawienie się określonych gatunków krewetek lub wargaczy. Stworzenia te uwalniają większe ryby od pasożytów i usuwają martwe tkanki. Z takiego układu korzystają obie strony – krewetki, które mają stałe źródło pożywienia oraz ryby pozostające dzięki nim przy życiu.

Kolejnym przykładem symbiozy jest współpraca ryb z gatunku Gobiidae, czyli babkowatych, i krewetek z gatunku Alpheidae. Krewetka posiada asymetryczne, silne kleszcze (cecha gatunku Alpheus). Wykopuje ona nimi tunel, który potem zamieszkuje wspólnie z rybami z gatunku Gobiidae. O każdym niebezpieczeństwie dobrze widzące ryby babkowate powiadamiają niemal ślepe krewetki, uderzając je ogonem po czułkach. Oba gatunki unikają w ten sposób zagrożenia, chroniąc się we współdzielonej jamie.

Machu Picchu-Torres del Paine-Iguacu-Buenos Aires 2003

Machu Picchu (keczua – stary szczyt) – najlepiej zachowane miasto Inków, w odległości 112 km od Cuzco. Położone jest na wysokości 2090-2400 m n.p.m., na przełęczy pomiędzy Wayna Picchu i Machu Picchu w masywie Kordylierów, w Andach Peruwiańskich. Poniżej płynie rzeka Urubamba.

Miasto powstało w XV wieku według kompleksowo opracowanego planu, opuszczone ok. 1537 r. z nieznanych nam powodów.

Odkrycie Machu Picchu (24 lipca 1911) przypisywano amerykańskiemu uczonemu Hiramowi Binghamowi. W rzeczywistości odkrycia Machu Picchu dokonał 40 lat wcześniej niemiecki handlarz Augusto R. Berns. Informacje o tym fakcie znalazł w peruwiańskich i amerykańskich archiwach niezależny amerykański badacz Paolo Greer. Augusto R. Berns założył firmę, która handlowała zawartością grobowców i innymi zabytkowymi przedmiotami. Był zwykłym złodziejem, korzystającym ze wsparcia rządu Peru, któremu oddawał 10 procent zysku. Swoją część otrzymywał też prezydent Peru Andreas Avelino Caceres. (Źródło:Lidové noviny 03.06.2008, strona 13)

Torres del Paine – masyw należący do grupy górskiej Cordillera del Paine leżąca w Chile w Patagonii. Jest położona 400 km na północ od Punta Arenas i około 2500 km na południe od stolicy Chile: Santiago de Chile.

Masyw składa się z trzech wież skalnych:

Nie zostały jeszcze przeprowadzone dokładne pomiary wysokości szczytów, a podawane pomiary są oparte na oszacowania i często różnią się znacznie od siebie.

Wodospad Iguaçu (Iguazú) (port. Cataratas do Iguaçu, hiszp. Cataratas del Iguazú, Yguasu-pochodzi z języka guaraní- z połączenia słów „y”woda i „guasu” wielka”) – wodospad leżący na granicy Brazylii i Argentyny na rzece Iguaçu.

Rzeka Iguaçu wypływa z Serro de Mar, niedaleko brazylijskiego wybrzeża, na południe od Sao Paulo, źródła znajdują się w pobliżu Kurytyby i płynie w głąb lądu (na zachód) ok. 1320 km. Przez Wyżynę Brazylijską wije się zakolami, aż wzbogacona wodami dopływów, opada po blisko 275 progach skalnych, rozbijających jej nurt. Największy z wodospadów, wodospad Garganta del Diablo (Gardło Diabła) ma wysokość 72 m, wyższą niż wodospad Niagara.

W miejscu, gdzie rzeka dociera do skraju płaskowyżu, tuż przed połączeniem się z Paraną, spada w przepaść wodospadu Iguaçu. Rzeka ma tutaj 4 km szerokości, jej wody spadają w dół słońca, malujące wokół wodospadu lśniące, kapryśne tęcze. Znajdujące się między progami wychodnie skalne pokrywają gęste kępy drzew i innych roślin: palm, bambusa oraz koronkowych paproci drzewiastych, stanowiących forpocztę otaczającej rzekę dżungli. Pod drzewami kwitną dzikie tropikalne kwiaty: begonie, ananasowate i storczykowate haftują podszycie olśniewającymi barwami. W tej orgii kolorów uczestniczą też ptaki, np. papugi, w tym ary, i inne jaskrawo ubarwione, fruwające w koronach drzew. Zarówno w Argentynie, jak i w Brazylii wodospad otaczają parki narodowe, przez które zazwyczaj wiedzie droga do rzeki.

Najbardziej jednak ekscytującym sposobem poznania wodospadu, jest przejście wąskim podestem niedaleko niego nad rzeką, sięgającym aż po jego odległy kraniec. Podest, od czasu do czasu, zmywa woda, gwałtownie przybierająca w rzece. Z bliska zaś niemal na własnej skórze można odczuć potęgę wód grzmiących w przepaści poniżej. Wodospad wygląda, co prawda, najefektowniej w porze deszczowej, od listopada do marca, ale zazwyczaj jest malowniczy przez cały rok, choć zdarza się, że zamiera. W maju i czerwcu 1978 r. w okresie szczególnie uporczywej suszy, nurt osłabł tak bardzo, że przez 28 dni przez krawędź urwiska nie przepłynęła ani kropla wody. Był to pierwszy przypadek wyschnięcia wodospadu od 1934 r. Wodospad Iguaçu leży na granicy argentyńsko-brazylijskiej, ok. 320 km na wsch. od Asunción w Paragwaju. Z lotniska w Asunción, główna autostrada prowadzi przez Paragwaj do brazylijskiej strony wodospadu, zjazd z autostrady zaś prowadzi przez most na jego argentyńską stronę.

Buenos Aires (hiszp. Pomyślne Wiatry) — stolica Argentyny, największe miasto tego kraju i jedno z największych w Ameryce Południowej.

Miasto Buenos Aires (Ciudad de Buenos Aires), nazywane także zgodnie z konstytucją od 1996 roku Autonomiczne Miasto Buenos Aires (Ciudad Autónoma de Buenos Aires) jest stolicą Republiki Argentyny. Nieformalnie używa się także nazwy „Dystrykt federalny”.

Licząc cały obszar aglomeracji (Wielkie Buenos Aires) jest drugim co do wielkości miastem w Ameryce Południowej i jednym z największych kompleksów miejskich na świecie.

Sektorem przynoszącym największe wpływy są usługi, dające 73% produktu brutto. Na drugim miejscu jest przemysł, który w 2004 roku wygenerował 20% produktu brutto (20,308 mln $).

Centrum finansowe, handlowe, naukowe i kulturalne kraju. Liczne instytucje naukowe, biblioteki, 3 uniwersytety (najstarszy uniw. zał. w 1821 r., także prywatny Uniwersytet Austral). Stare zabytkowe centrum otaczają nowoczesne arterie komunikacyjne, luksusowe osiedla mieszkańców wśród parków i lasów. Na północny i zachodzie wielkie skupiska dzielnic biedoty (villas miserias), w których żyje blisko 800 tys. osób. Liczne muzea, galerie chętnie odwiedzane przez turystów; największy teatr świata – El Teatro Colon (blisko 3,5 tys. miejsc).

SFL Alaska Highway 2004

Alaska Highway SFL Route

Zobacz dużą mapę

Planowanie

Alaska od dawna była moim marzeniem. Wspomnienia lektury opowiadań J. Londona przynosiły na myśl Dziką Północ – wspaniałą krainę mrozu i urzekającego piękna nieskalanej natury. W to komponuje się twardy, odporny na trudy człowiek.

Tak samo piękna, jak niedostępna – Alaska przez długi czas mogła być tylko marzeniem. Pod koniec lat 90-tych, na skutek zmian politycznych, społecznych, które dotknęły również mnie, Alaska stała się celem podróży w zasięgu ręki. Przygotowania zacząłem od zakupu w 2001 r. Milepost, legendarnego przewodnika, który szczegółowo opisuje drogę Alaska Highway oraz najważniejsze, oraz te mniej ważne miejsca na Alasce. Bardzo piękna książka. Potem kilka razy przymierzałem się do wyjazdu, ale za każdym razem okazywało się, że mam zbyt mało czasu do dyspozycji, aby taka wyprawa miała sens. Gdy wiosną 2004 r. dowiedziałem się, że posiedzenie VISA Business Advisors odbędzie się we wrześniu w Vancouver, natychmiast zrodziła się we mnie myśl, żeby tym razem spróbować zrealizować swoje marzenie.

Plany zmieniały się w czasie. Najpierw chciałem zanalizować plan maksimum. Wynajęcie samochodu w Vancouver lub Edmonton i powrót do Vancouver. Gdy podliczyłem mile i km okazało się, że trasa obejmuje blisko 10 000 km. Ab nie był to wyłącznie rajd samochodowy należało na wyprawę przeznaczyć blisko 4 tygodnie. Tyle czasu nie miałem. Należało zatem zmienić założenia. Z bólem serca rozpatrywałem trasę: samolotem do  Anchorage, tam wynajem samochodu na 2 tygodnie. Gdy okazało się, że koszt wynajmu samochodu na Alasce wynosi co najmniej 2550 USD na dwa tygodnie wobec 1650 CAD na blisko 3 tygodnie, to znów wróciłem do opcji z wynajęciem samochodu w Kanadzie. W miarę upływu czasu zacząłem studiować różnego rodzaju inne przewodniki wychodząc poza lekturę Milepost, który koncentrował się na Alaska Highway. To właśnie Lonely Planet wskazał drogę morską jako alternatywę komunikacyjną i wyjątkową atrakcję turystyczną. Wtedy natknąłem się na Inside Passage – wodny szlak komunikacyjny z Bellingham (Washington) lub Vancouver/Port Hardy do Skageway i dalej do Port Valdez. Inside Passage to niezwykła droga . Podróż wzdłuż wybrzeży British Columbia i Alaski dostarcza niezapomnianych wrażeń widokowych i ma wartość historyczną, bowiem wiedzie śladami odkrywców (Cooka, Vancouvera, Wrangella) oraz poszukiwaczy złota i przygód (Jack London).

Znalazłem połączenia promowe z Vancouver oraz Seattle (Bellingham) do Skageway. Zdecydowałem, że wyprawa będzie wiodła na Alaskę drogą morską, a następnie samochodem będę eksplorował Parki Narodowe i wrócę do Vancouver Alaska Highway. Od tego czasu planowanie nabrało rozmachu i zostało uszczegółowione.

W połowie sierpnia 2004 zarezerwowałem i kupiłem bilety na promy Port Hardy – Prince Rupert (BC Ferries) oraz Prince Rupert – Skagway (Alaska Marine Highway). Bilety były drogie, odpowiednio 460 CAD i 760 USD. Połowa opłaty za bilet to koszt transportu samochodu.

Do momentu wyjazdu nie planowałem szczegółowego grafiku podróży, a jedynie przygotowałem szkielet planu wyprawy wsparty konieczną logistyką  (bilety lotnicze, rezerwacje i zakup biletów na promy, rezerwacje samochodu).

Leciałem do Ameryki Płn. w celach służbowych na spotkanie Doradców Biznesowych VISA Int. oraz na konferencję Senior CIO do Redmond/Seattle na zaproszenie Microsoft. Pierwsze wydarzenie miało się odbyć 21 – 23.09 w Vancouver, a drugie 27 – 29.09 w Seattle/Redmond. Stąd wybór terminu wyprawy, która ze względu na warunki klimatyczne (zimna jesień) powinna się odbyć wcześniej. Filip, mój syn studiujący w UCL w Londynie, z radością przyjął propozycje udziału w projekcie.  Data wyjazdu zmieniała się, ale ostatecznie zakupiłem bilety na 03.09.2004, dla mnie do Vancouver przez Seattle, dla Filipa Warszawa – Londyn – Vancouver.  Zarys planu wyglądał zatem następująco:

03.09.2004 – wylot do Vancouver.

05.09.2004 – 7.30 rano prom Port Hardy – Prince Rupert (7.30 – 22.30 – 15 godzin) – Inside Passage Southern Part

06 – 08.09.2004 – Prince Rupert – Skagway – Inside Passage Northern Part

09 – 21.09.2004 – trasa samochodowa – Skagway – Whitehorse – Dawson City – Fairbanks – Denali National Park – Anchorage – St. Elias & Wrangel National Park – Talkeetna – Whitehorse – Vancouver – 5800 km.

Szczegóły trasy samochodowej zostawiłem do zaplanowania wspólnie z Filipem podczas 3 dni podróży promami. Zakupiłem dodatkowo, ponad posiadane Milepost, oraz wydawnictwa Lonely Planet Canada, Northwest USA, Hiking in Alaska oraz Alaska. Filip przejrzał swoje archiwum cyfrowe National Geographic od 1960 r. na temat Alaski i wydrukował interesujące artykuły. Ja wziąłem na drogę  zbiór opowiadań Jacka Londona będących wspomnieniem z młodości (Biały kieł, Zew krwi, Bellew Zawierucha i inne). Akcja tych utworów literackich toczy się w miejscach, które zamierzaliśmy odwiedzić.

Zapiski z podróży

Vancouver – 3.09.04

Przylot zgodnie z planem. Ja przez Chicago i Seattle, ze względu na konferencję Microsoftu, Filip przez Londyn, ponieważ wraca bezpośrednio do szkoły, na trzeci rok ekonomii na UCL.

Tuż przed odlotem, zdążyłem zadzwonić do American Express Travel, aby zarezerwować jakiś tani motel w Vancouver. Wiedziałem, że nie będzie tak tani, jakbym zrobił to sam, ale nie miałem wyjścia. Nie zrobiłem tego wcześniej, a obawiałem się stresu i napięć po wylądowaniu w godzinach wieczornych (ja po 21.00, Filip wcześniej o 1,5 godziny).

Wszystko poszło sprawnie, samochód w Hertzu czekał, ale nie ten co trzeba. Zarezerwowałem Forda Explorera 4WD, potwierdzona kwota 1603 CAD. Młody chłopak o azjatyckich rysach, powiedział, że ma dla mnie niespodziankę – samochód w wyższej klasie za tę samą cenę. Zamiast siermiężnego Forda przygotowano, mniemam w dobrej wierze, luksusowy SUV Lincoln Aviator. Upierałem się przy Fordzie, ale nie był dostępny, więc przyszło mi wziąć Pontiaca, który nie jest bynajmniej samochodem terenowym.

Tymczasem Lincoln jest duży (to dobrze), luksusowy (to onieśmiela i robi mi się nieswojo – nie o to chodziło) i co najważniejsze ma  niskie zawieszenie oraz silnik V8 4,8 l, który pożera paliwo jak smok, więc w Kanadzie jazda nim będzie nas kosztowała fortunę . Poza tym nie wiem ile pali, co nie jest bez znaczenia. Byłe szczerze zmartwiony. Na szczęście, gdy podjechaliśmy pod Pacific Hotel przy Canada Place w Vancouver przypadkiem zaparkowaliśmy obok Forda Explorera okazało się, że porównanie zawieszenia nie wypadło źle. Lincoln był większy. Więc ostatecznie zdecydowałem się go zostawić, ryzykując większymi wydatkami na benzynę. W okazałym hotelu, gdzie  za trzy tygodnie miało się odbyć spotkanie Doradców Biznesowych VISA INT. zostawiłem walizkę z oficjalnymi ubraniami na dalszą część pobytu. Do motelu dotarliśmy bez problemów. Comfort Inn to znana amerykańska sieć. Gdy odbierałem klucze, jacyś przybysze pytali się o cenę pokoju, w odpowiedzi usłyszałem 76 CAD. Spojrzałem na swoją fakturę 109 + TAX, razem 126 CAD. Więcej niż myślałem, ale pal licho, postanowiłem, że takie drobiazgi nie będą mi psuły tego wyjazdu. Pokój był dobry, sen krótki, ale pozwolił nam odzyskać siły.

Vancouver Island – 4.09.04

Pobudka o 7.00. Śniadanie i natychmiastowy wyjazd do Horseshoe Bay, gdzie jest terminal promowy do Nanaimo na Vancouver Island. Promy kursują co półgodziny, a sama podróż niewiele więcej. W Nanaimo postanowiłem zrobić zakupy żywności i brakującego sprzętu przed rozpoczęciem wyprawy. W internecie namierzyłem, że w Nanaimo znajduje się Wal Mart i Canada Tire. W tym pierwszym – myślałem – powinniśmy zrobić wszelkie zakupy – znałem Wal Mart, nie wszystko mają, ale artykuły typu outdoor dostępne są w dobrej cenie i szerokim asortymencie, w tym niektóre markowe (Coleman). Potrzebowaliśmy gaz, palnik, karimatę, stolik, krzesła. Poza tym Wal Mart to specjalista w zakresie artykułów spożywczych jeśli masz kupić spożywcze, to właśnie tutaj tanio można zakupić  puszki mięsne, warzywne, sosy, zupy,  soki, zupy, czekoladę, etc.. Standard. Canada Tire, jak mi mówił mój kolega mieszkający od lat w Kanadzie, to sklep specjalizujący się w sprzęcie turystycznym. Traktowałem te opcję jako backup i dobrze, że była przygotowana, bo Wal Mart w Nanaimo rozczarował. Wprawdzie był duży wybór artykułów na camping, ale głównie dla turystów poruszających się amperem do którego gabaryty nie maja większego znaczenia. Zrobiliśmy zaopatrzenie spożywcze i pojechaliśmy do Canadian Tire, gdzie było drożej ale rozmiary i charakter wyrobów europejski.

Wróciliśmy na bulwar portowy by zjeść późny lunch. Szybko zdecydowaliśmy się na przytulny bar.  Filip zamówił dorsza, ja również.  Obaj dostaliśmy fish & chips z dorsza, które były doskonałe, więc zamówiliśmy jeszcze jedną porcję. Pogoda była cudowna. Ciepłe jesienne słońce, nie paliło, ale świeciło leniwie.

Po 17-tej ruszyliśmy w kierunku Port Hardy. Po godzinie rozluźniło się na trasie i przyspieszyliśmy, aby jak najszybciej znaleźć się na miejscu, zwłaszcza, że obawiałem się ogarniającego mnie zmęczenia i coraz większej senności. Na postoju ok. 50 km przed Port Hardy, Filip korzystając z dostępu do sieci komórkowej, zamówił nocleg w Port Hardy. Tak więc jechaliśmy spokojni, wiedząc, że czeka na nas łóżko. Wjeżdżając do miasta podjechałem do terminalu portowego, gdzie udało nam się wziąć bilety zamówione uprzednio przez Internet. Nie mogłem się powstrzymać przed komentarzem, że żyjemy w świecie bez granic. Zaplanowaliśmy sen do 5.30.

Wyszliśmy na ostatnich nogach z hotelu, aby zjeść kolację i przespacerować się po mieście. Sportsmen Club był jeszcze otwarty, Filip zamówił NY steak, a ja halibuta. Potrawy były ok. ale wino z BC paskudne. Spacer po opustoszałym mieście to głównie okazja do rozmowy, obaj jesteśmy spragnieni kontaktów, które w ostatnich latach stały się rzadkością. Aby się wstać na czas zamówiliśmy budzenie. Nie dowierzając recepcji nastawiłem alarm w zegarku i telefonie komórkowym. Obudziłem się sam. Ani zegarek, ani telefon nie zadzwonił. Zegarka nie przestawiłem na czas kanadyjski a  mójj telefon nie alarmuje jak jest wyłączony. Zegar biologiczny okazał się niezawodny. Najważniejsze, że zdążyliśmy na prom. Nie było żadnych niespodzianek. Wypłynęliśmy w wielką podróż.

Inside Passage – Port Hardy – Prince Rupert

Queen of the North – BC Ferries – Legendarny statek obsługujący południową część Inside Passage – drogi morskiej na Alaskę, wijącej się wśród tysiąca wysp i wysepek wzdłuż wybrzeża, przeciskającej się wręcz pomiędzy lądem i wyspami. Czasami trudno sobie wyobrazić, że to jest droga morska a nie wąski kanał.

Prom Queen of The North

 

W kolejce na prom do Prince Rupert

W 1977 r. zapoczątkowano liniową komunikację pomiędzy Tsawwassen (Vancouver) a Prince Rupert. Podróż trwała 3 dni tam i z powrotem. Była to trasa w rodzaju minicruise więc stała się popularna wśród turystów. Wcześniej funkcjonowała liniowa obsługa pomiędzy Kelsey Bay (Vancouver Island) do Prince Rupert (od 1966 r.), ale zbankrutowała po utracie subsydiów. Wtedy trasa z Tsawwassen stała się popularna. W 1979 r. po zbudowaniu drogi lądowej do Port Hardy, terminal ten zaczął obsługiwać trasę do Prince Rupert pozwalając na skrócenie czasu podróży do jednego dnia. W 1980 r.  Queen of Prince Rupert, który obsługiwał trasę do Prince Rupert od 1966 r. (z Kelaey Bay i później z Tsawwassen, został zastąpiony przez nowy statek Queen of the North. Od 1985 r. nowa koncepcja obsługi linii zakładała podróż w czasie dnia, co pozwoliło odbywać podróż w okresie letnim w godzinach światła dziennego. W ten sposób trasa ta stała się bardzo popularna wśród turystów. Rzeczywiście wkrótce po opuszczeniu Port Hardy, statek wciska się pomiędzy ląd stały a Vancouver Island, następnie Hunter Island, kolejne wyspy i wysepki dostarczające wspaniałych wrażeń widokowych. Krajobraz górzysty, stoki porośnięte lasem. Druga część trasy to bardzo wąski kanał pomiędzy Princess Royal Island oraz Pitt Island a lądem, w który wrzynają się długie fiordy. Trasa niezwykła, magiczna.

Zaraz po zaokrętowaniu, zostawiliśmy samochód, wzięliśmy podręczne plecaki i eksplorując powoli statek znaleźliśmy swoje miejsce do siedzenia na najwyższym pokładzie na zewnątrz. Z głośników rozlegały się ostrzeżenia, że nie wolno na fotelach i krzesłach zostawiać rzeczy, bowiem będą bezwzględnie usuwane. To miało zapobiec rezerwowaniu najbardziej atrakcyjnych  miejsc na zewnątrz na stałe, podczas gdy osoby przebywały w celach konsumpcyjnych wewnątrz statku w restauracji albo barze lub zamkniętej kabinie by się przez chwilę ogrzać .

Dla wygody trzeba sobie zarezerwować dwa miejsca – jedno na zewnątrz, skąd najlepiej podziwiać krajobrazy i wewnątrz na wypadek niepogody i konieczności wypoczynku (wszak podróż trwa 15 godzin). Zgarnęliśmy najbardziej wygodne fotele i usadowiliśmy się na dziobie na najwyższym pokładzie, skąd rozpościerał się najlepszy widok z polem widzenia prawie 360 stopni. To był strategicznie  doskonały wybór, tutaj spędziliśmy 12 z 15 godzin podróży, która wcale się nie dłużyła i z godziny na godzinę dostarczała więcej, coraz to innych wrażeń. W plecakach mięliśmy wałówkę. Kanapki zrobiłem wcześnie rano w odpowiedniej ilości. Na obiad był kurczak grillowany w całości, dwie bagietki i duży francuski chleb. Do tego woda. Kawę można tanio kupić na statku. Jedzenie na statku nie jest drogie, ale większość turystów miała własne. Inside Passage, przynajmniej w części dostępnej dla statków o dużej wyporności przemierzają ogromne statki wycieczkowe z bogatymi i leniwymi pasażerami, wiele z nich widzieliśmy później w drodze, a także na redzie w Jeaneu i Skageway. My w każdym razie  czuliśmy się wspaniale na Queen of the North w wielonarodowym towarzystwie trampów w różnym wieku znakomicie.

Trudno opisać wrażenia wzrokowe, mam nadzieję, że zdjęcia robione przeze mnie i F. w ilościach możliwych do zniesienia tylko przez aparaty cyfrowe, oddadzą chociaż tych niepowtarzalnych wrażeń wizualnych i podniosłego nastroju.

Insight Passage Prince Rupert – Skagway

Pogoda była niezła. Trochę słońca, zachmurzenie umiarkowane, temperatura powietrza w granicach 20 stopni C. Warunki idealne do podróży statkiem. Ostatnie dwie godziny przed Prince Rupert spałem, podczas gdy Filip pilnie studiował liczne przewodniki wzięte do bagażu, których nie było czasu wcześniej przejrzeć i przeczytać. To właśnie on jest odpowiedzialny za bieżące planowanie.

Po zejściu, a właściwie zjechaniu z Queen of the North, znaleźliśmy tani motel – Pacific Parkside  (67 CAD + Tax). Nie było już pokoi dla niepalących. Wzięliśmy więc to co zostało. Dla niepalących wejście do pokoju palących to prawdziwa udręka. Niestety przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Wietrzenie na nic się nie zdało, zwłaszcza, że okna otwierały się tylko trochę, chyba zabezpieczone na wypadek silnych wiatrów. F. zwalczał tytoniowy smród dezodorantem. Pomogło połowicznie. W środku nocy czułem smród dymu papierosowego.

Prince Rupert 6.09.2004

Miasteczko miało niegdyś ambicje by współzawodniczyć z Vancouver.  Założone w 1906 roku jako końcowa stacja transkanadyjskiej linii kolejowej. Liczy niespełna 15 tys. mieszkańców. Drugi co do głębokości port na świecie na tej szerokości geograficznej.

Poza okresem wątpliwej prosperity w okresie II Wojny Światowej, Prince Rupert dziś to senna, mała mieścina bez większych atrakcji, poza muzeum British Columbia, które F. zwiedził dokładnie i bardzo zachwala.

Wstałem 7.10 i wyszedłem na trening biegowy po szosie HW 19 East, w sumie 1 godz. 30 min., więc chyba zrobiłem 15 km w pięknej górskiej okolicy. Wracająć byłem z siebie dumny, ponieważ w ostatnim tygodniu zrobiłem tylko dwa treningi, a powinienem trenować w całym okresie cztery razy w tygodniu, by móc w miarę spokojnie myśleć o maratonie na jesienie. Co prawda, ze względu na długą wyprawę nie pojadę na maraton do Chicago 10.10, ale za to wybieram się do Aten 7.11, więc muszę dbać o tygodniową normę 45-60 km. Wracając, spotkałem na pustej trasie najpierw mężczyznę, a później biegnącą raźnie kobietę. Więcej było ludzi biegnących niż samochodów. Zdziwiło mnie to niezmiernie ale wyjaśnienie przyszło później, gdy dowiedziałem się, że na 6.09.04 przypada Labour Day i wolny poniedziałek przedłużonego weekendu. Cała Kanada wyjechała na łono natury. O 10-tej pojechałem na zakupy owoców i warzyw przed trzydniową podróżą promem do Skageway. F. poszedł do miasta na przechadzkę. Później próbowaliśmy znaleźć otwarty bar lub restaurację na lunch. Wszystko zamknięte ze względu na Labour Day. Widocznie właściciele też wzięli na serio Święto Pracy!. Na koniec zawitaliśmy do Cow Bay. Piękne miejsce. Port rybacki i turystyczna atrakcja. Tutaj widziałem cudownie położony przy 201 Cow Bay hostel BB Eagle’s Bluff  http://www.citytel.net/eaglebluff/. W samym porcie na skarpie. Następnym razem na pewno tutaj stanę na noc.  Nie zdążyliśmy nic zjeść. Pojechaliśmy do terminala aby się załadować na prom MV Kennicott. Okazało się, że możemy wziąć bilety, miejscówki i wrócić do miasta na 45 min. Wpadliśmy pośpiesznie do jednego z dwóch otwartych w międzyczasie pubów.  przybytków publicznych w Cow Bay, a pewnie i całym Prince Rupert.  Przypadkowo znaleźliśmy się w legendarnym Breakers Pub http://www.breakerspub.ca/,  który okazał się świetnym miejscem, żeby wreszcie zaspokoić głód.  Zamówiłem halibuta w postaci Halibut Quasadilla, która okazała się rewelacyjna! W końcu Prince Rupert jest stolicą oliwkowego halibuta. F. zamówił New York strip steak i też był zadowolony. Cena za obiadokolację  umiarkowana, 48 CAD wraz z colą i lokalnym piwem (Molson). Szybki powrót i wjazd na statek. Na wejściu kontrola paszportowa i celna USA. Przyjazne zaciekawienie ze strony kontrolujących. Dokładne sprawdzanie polskich paszportów i papierów samochodu, Lincoln Aviator to przecież, nie byle co!

Inside Passage: Prince Rupert- Ketchikan-Wrangell-Petersburg-Sitka 07.10.2004

Prom, statek MV Kennicott, to najmłodszy z całej floty Alaska Marine Highway i w razie potrzeby (np. katastrofa podobna do Exxon Valdez) może służyć jako centrum dowodzenia kryzysowego na terytorium Alaski. Rekomendacja techniczna wystarczająca. Cena do Skagway 756 USD, z czego połowa to koszt transportu samochodu. Można podróżować spędzając czas w fotelach lub wynająć kabinę. Wybraliśmy drugi wariant, koszt 38 USD za noc. Wielu pasażerów podróżuje pomiędzy kolejnymi portami, a prom zawija do kolejnych mniej więcej dwa razy na dzień, więc średni czas podróży często czyni zbędnym luksus kabiny. Statek okazał się komfortowy, doskonale utrzymany. Kabina mała, ale wygodna do spania. Piętro niżej Main Deck, food court, cafe, no i najważniejsze Viewing Lounge. Przecież zaokrętowaliśmy się po to, żeby podziwiać krajobrazy. 15.30 odpływamy. Plan podróży przewiduje zawinięcie promu do portów w Ketchikan, Wrangell, Petersburg, Juneau, Haines i Skagway. Postoje w portach  krótkie  do 1 godz. 30 min., tylko w Juneau 3 godz.. Podróż można tak zaplanować, aby wysiadać w każdym z portów i kontynuować kolejnym rejsem. Koszt stop-over 15 USD. Dobre rozwiązanie na zwiedzanie trudno dostępnych miejsc Alaski. Tylko trzeba mieć czas. My płynęliśmy bezpośrednio do Skagway. Może uda się wyjść w Juneau? Regulamin obowiązujący pasażerów MV Kennicott bardziej rygorystyczny niż na Queen of the North. Do samochodu można zejść tylko, tylko gdy prom stoi więc przy okazji zawijania do portów. Bierzemy zatem sporo rzeczy do kabiny, na wszelki wypadek.  W końcu to trzy dni podróży.  Można ten czas poświęcić na czytanie, planowanie i rozmowy. Mamy w samochodzie spore zapasy jedzenia, więc z restauracji będziemy korzystać tylko w porze obiadu, bądź kolacji by spożyć gorące dania. Początek podróży mniej spektakularny, wkrótce jednak zobaczyliśmy to czym słynie Alaska. Gdy widoczność jest dobra, to obserwujemy z zachwytem dzikie, ostre , niezwykle, wyraziste kształty, intensywne kolory, surowy krajobraz szarpany wiatrem i zimnem. Przejmujące piękno wokół nas. Do Ketchikan dotarliśmy po 6 godzinach. Był środek nocy. W porcie  staliśmy około 1,5 godz.. W pewnym momencie zobaczyłem F. wychodzącego do miasta. Krzyknąłem, żeby poczekał to pójdziemy razem. Ale gdzie tam, był tak zaciekawiony nowym otoczeniem, że nie zwrócił uwagi. Zostałem na statku, ponieważ on miał bilet upoważniający do powrotu wystawiony na nas dwóch . Okazało się, że powrócił za chwilę. Do miasta nie poszedł, opuścił statek, aby go sfotografować na redzie, stojącego w pełnym oświetleniu. Obce ciało na tle alaskańskiej głuszy. Zamiast korzystać ze śpiworów, za skromne 3 USD, kupiliśmy dodatkowe wyposażenie kabiny: zestaw prześcieradło, koc, poduszka, ręcznik. Śpiwory przydadzą się w później, w terenie, a poza tym te nasze są puchowe, za ciepłe na te warunki. Zanim MV Kennicott odbił od brzegu usnąłem. Obudziłem się o 6 rano, gdy statek opuszczał Wrangell. Niebo zachmurzone, chmury na wysokości kilkudziesięciu metrów. Nierzeczywisty krajobraz, baśniowa atmosfera. Zrobiłem mnóstwo zdjęć. Żeby chociaż jedno z nich oddało tę atmosferę podróży. Przez następne godziny stałem w oknie oglądając okolice, podczas gdy MV Kennicott przeciskał się przez Cieśninę Wrangla (Wrangell Narrows). To był slalom wytyczany znakami wodnymi. Z  podziwem obserwowałem popis sprawności okrętu i kapitana, o ile to on był na mostku przy sterze.

Petersburg przywitał nas ostrym zapachem ryb. Malownicze miasteczko rybackie. W porcie, tuż obok nabrzeża dla statków znajduje się basen dla samolotów – startują prosto z portu, tuż obok statków i łodzi. Mały samolot startując z wody nie potrzebuje wcale wielkiego rozbiegu. Podobnie z lądowaniem. W pewnym momencie nad małym Petersburgiem unosiły się trzy śmigłowce i dwa samoloty, a trzeci właśnie startował z basenu pierwszego. Gdy odpływaliśmy ok. 9 rano, do następnego postoju w Juneau mieliśmy szmat drogi, 11 godzin. Pogoda się poprawiła. Wyszło słońce. Pasażerowie tłoczyli się przed oknem viewing lounge, co chwila wybiegali na pokład chcąc zobaczyć więcej, zwłaszcza, że pojawiły się wieloryby. Ten dzień jak się okazało obfitował w możliwości zobaczenia wielorybów. Najłatwiej na początek zobaczyć unoszące się w powietrzu fontanny wody, następnie pojawia się, a w zasadzie przewala się na powierzchni cielsko, coś jakby pagórek wynurzający się z wody. Na koniec widać płetwę ogonową. Wtedy jest pewne, że to był wieloryb. Następnie z napięciem czeka się, aż pojawi się następna fontanna, wiadomo bowiem mniej więcej w jakim kierunku ogromne zwierzę płynie. Później pagórek wyrasta nad woda  i radosne potrząśnięcie płetwą. Wieloryby pływają stadami. W czasie naszej podróży można się było ich  naoglądać do woli. Trzeba skoncentrować na obserwacji szerokiego obszaru, aby zlokalizować fontannę wody i wydychanego powietrza. Następnie trzeba się wykazać cierpliwością w utrzymaniu wzroku na wytyczonym obszarze. Reszta jak wyżej.

MV Kennicott jest jednym ze statków tworzących system komunikacji zapewniający  ludziom zamieszkującym wybrzeże Alaski stałą łączność ze światem zewnętrznym i mobilność. Większość miast/portów nie jest połączona z systemem dróg lądowych, jak stolica Alaski – Juneau, które posiada zaledwie kilkanaście kilometrów utwardzonych dróg i żadnego połączenia lądowego z dalszym interiorem.

Nasza podróż była 439 rejsem MV Kennicott. Liczba pasażerów wahała się od 66 do 89 na różnych odcinkach. Maksymalna pojemność statku – 748 pasażerów, w tym 320 osób może spędzić czas podróży w kabinach (4 osobowe, 2 osobowe kabiny i 2 osobowe małe „roomates”, w jednej z nich mieszkaliśmy). MV Kennicott może zabrać 100 samochodów. To jest prom publiczny raczej niż statek turystyczny, ale doskonale nadaje się do trampingu. Zatrzymuje się w wielu portach (przerwy od 1,5 do 3 godzin) – Prince Rupert –Ketchikan-Wrangell-Petersburg-Sitka-Juneau-Haines-Skagway i dalej płynie do Valdez. Można wysiąść w każdym z nich, stop-over kosztuje każdorazowo 15 USD, więc może to być podróż z przerwami na zwiedzanie. Zalecane przystanki to Juneau, Petersburg, Sitka i Haines. Inne zalety:

  • spać można w kabinach, z klasycznych najtańsza 2-osobowa roomates kosztuje 36 USD, ale równie dobrze na pokładzie w fotelach, lub na podłodze ( dozwolony czas rozłożenia śpiworów 22 – 8 rano), można nawet rozłożyć namiot (!) na najwyższym pokładzie Solarium Deck.
  • food court – ceny przystępne, ale równie dobrze można mieć własny prowiant, a gorąca woda z automatu kosztuje 25 centów.
  • statek jest w pełni dostosowany dla osób niepełnosprawnych
  • obsługa miła i uczynna, chociaż pilnuje by procedury były jednoznacznie wykonywane
  • toalety utrzymane bardzo porządnie i czysto, prysznice ogólnodostępne

Rzeczywiście, wydaje się, że na MV Kennicott podróżują tubylcy oraz starsi i młodsi z rodzaju trampów i globtroterów.

Wieczorem w Sitka wysiedliśmy na brzeg, bo zapowiedziano 3-godzinny postój.  Poprzednia stolica Alaski jest położone na wyspie Baranowa. To właśnie tutaj w 1867 odbyła się ceremonia przekazania Alaski zakupionej przez Stany Zjednoczone. Stolica została przeniesiona do Juneau w 1904 r., które rozwijało się wówczas dzięki znalezionym i eksploatowanym złożom złota. Miasteczko schludne, robi wrażenie dostatniego. W porcie cumuje duża liczba statków i łodzi rybackich. Ale przerób łososia opiera się na dostawach dużych kutrów rybackich. Po wejściu do Pioneers Pub, energiczna barmanka natychmiast zwróciła uwagę na F. i zażądała dowodu osobistego. Według prawa po 20.00 mogą w pubie przebywać jedynie osoby starsze niż 21 lat. F. nie miał przy sobie ID co wzbudziło jeszcze więcej podejrzeń. Odeszliśmy jak niepyszni, uznając prawo USA za  bezwzględnie obowiązujące. Ale po jakimś czasie weszliśmy do baru najlepszego hotelu w Sitka i bez problemu wypiliśmy po szklance Alaskan Amber. Wracając niemalże spóźniliśmy się na specjalny autobus odjeżdżający do portu.

Inside Passage – Juneau – Haines – Skagway – 8.09.2004

Wydawało mi się, że obudziłem się dość wcześnie ale gdy spojrzałem na zegarek była 8.15. Zerwałem się szybko, bo zgodnie z planem wkrótce powinniśmy dobijac od portu w Juneau. Wybiegłem na pokład, pogoda była wspaniała, rześki wiatr i słońce, ale portu nie było widać. Uzmysłowiłem sobie, że mój zegarek wskazywał czas kanadyjski, Alaska to jeszcze jedna godzina wcześniej (10 godzin różnicy do Warszawy). Odwołałem alarm w kabinie. F. z ulgą przyjął wiadomość, że może jeszcze zmrużyć oczy. Zrobiłem mocną kawę, ubrałem koszulę i wyszedłem na pokład. Pogoda wymarzona, ani jednej chmury, słońce świeciło jasno, wkrótce zrobiło się ciepło. Znów polowałem na wieloryby. Otoczenie zmieniło się, oprócz porośniętych lasem wybrzeży, pagórków i niewysokich szczytów,  pojawiły się wysokie góry, których szczyty i zbocza pokrywały lodowce. Tak właśnie wyobrażałem sobie Alaskę.

W Juneau wyszliśmy na ląd ale do miasta nie mieliśmy czasu dojechać, bo postój trwał 1 godz 15 min, a centrum oddalone jest o 12 mil. Wkrótce udaliśmy się w dalszą podróż do Haines. Tam mam nadzieję sprawdzić, czy uda się jeszcze dziś ze Skagway złapać połączenie samolotem do Gustavus, co by nam dało cały dzień na zwiedzanie Glacier Bay. Wiemy z lektury przewodników, że stamtąd  mały statek odpływa o 7.30 w głąb Glacier Bay, więc to jedyna szansa, aby w napiętym programie podróży zwiedzić jeden z najbardziej fascynujących Parków Narodowych USA. To jeden kulminacyjnych punktów wyprawy. Park Narodowy Glacier Bay, słynący ze spektakularnych formacji jest na liście liście światowego dziedzictwa UNESCO. Wrzesień na Alasce to koniec sezonu, więc mam obawy, czy się uda. Zobaczymy. Szczerze mówiąc pisząc te notatki spieszę się bardzo wyglądając przez okna rufowej kabiny widokowej  i mam wyrzuty sumienia, że notatki można robić później, a mijające krajobrazy uciekają bezpowrotnie. Kończę więc i idę napawać się krajobrazami Alaski.

Żałuję, że nie da się zobaczyć Juneau, wszakże to stolica Alaski. Przyrzekam sobie, że następnym razem podróżując z Marzeną spędzimy tutaj kilka dni. Z pewnością warto tu się zatrzymać, chociażby dlatego, że stąd o wiele łatwiej i taniej jest przedsięwziąć wypad do Glacier Bay. Samolotem, statkiem lub samochodem do Gustavus i dalej do Parku.  Poza tym miasto jest warte zobaczenia.

Skagway – miasto na końcu zatoki, konkurowało niegdyś z Dyea, skąd prowadzi legendarny Chilkoot Trail, którym podążało do Klondike 90% wszystkich poszukiwaczy złota. Chilkoot Trail jest trasą przez położoną powyżej 1000 m n.p.m. przełęcz  Chilkoot Pass to Lake Bennett do Jeziora Benetta, skąd można spłynąć do Yukonem do Dowson City. Jednego roku 1898 30 tys. osób wspinało się Chilkoot Trail aby dostać się do Dowson City. Zdjęcia i opis tej wspinaczki robią wrażenie. http://en.wikipedia.org/wiki/Chilkoot_Pass  Kilkukilometrowa  kolejka poszukiwaczy złota obciążonych bagażem ok. 50 kg. Muszą pokonać tą drogę 50 razy, ponieważ wymagania kanadyjskiej straży granicznej nakazywały mieć ze sobą 1 tonę (1000 kg) żywności, co miało zabezpieczyć ludzi przed głodem w okresie pierwszej długiej zimy na Północy Kanady. Jack London przyjechał wraz z fala poszukiwaczy złota z Seattle do Skageway jesienią 1897 r., nadludzkim wysiłkiem przekroczył przełęcz Chilkoot Pass (http://www.arcticwebsite.com/LondonJackKlond.html ) a następnie po wielu trudach dotarł do Dowson City oraz Klondike. Pobyt dostarczył mu mało złota a duzo przeżyć, które stały się pożywką dla najsłynniejszych opowiadań i krótkich powieści: Biały Kieł, Zew Krwi, Odyseja Północy, Bellew Zawierucha. Stąd pamiętam opis wspinaczki przez Chilkoot Pass zawarty w Bellew Zawierucha, gdzie nade wszystko dominuje realistyczne zmęczenie, zwątpienie, determinacja i walka ze swoją słabością  fizyczną i psychiczną do końca.  W Skagway najpierw staramy się zorganizować wyjazd do Glacier Bay. Jest 8.09.2004 – pogoda cudowna, słońce, temperatura w dzień ponad 20 st. C. W Visitor Center starsza pani próbuje nam pomóc ale bardzo nieporadnie. Po jakimś czasie F. włącza się do akcji i sam ze stanowiska informacyjnego obdzwania agencje oraz punkty turystyczne w Glacier Bay. Bezskutecznie. Okazuje się , że właśnie poprzedniego dnia Glacier Bay National Park zamknął sezon! Nie poddajemy się, F. idzie do Skagway Air, gdzie niezwykle otyła, ale bardzo uprzejma młoda kobieta informuje nas, że pierwszy samolot do Glacier Bay startuje o 5.30 rano., by można było zdążyć na statek  płynący z  Gustavus do Glacier Bay. Daje nam namiar telefoniczny by zarezerwować statek. Euforia. Rezerwujemy na słowo samolot. Znajdujemy telefon publiczny, bo komórka nie działa, ponieważ tutaj nie działa GSM lecz DCS. Z budki nie sposób się połączyć, wszystkie łącza zajęte. Wracamy do Visitor Center, gdzie F. użył swojego uroku osobistego, by pozwolono skorzystać z telefonu służbowego, podczas gdy ja stałem cierpliwie na zewnątrz. Po 30 min rozmów i 15 min po zamknięciu Visitors Center, F. wyszedł zrezygnowany. Jednak to koniec sezonu. Nie ma co lecieć do Gustavus. Nie zobaczymy Glacier Bay, jednego z najatrakcyjniejszych miejsc na trasie naszej podróży. Uświadamiam sobie, że na Alasce pory roku mają znaczenie. Jest prawie połowa września, czas przygotowań do zimy. Gorączka krótkiego, intensywnego sezonu mija z dnia na dzień.  Mam wrażenie, że przyjdzie nam gonić czas. Nachodzą mnie pierwsze wątpliwości, że inne atrakcje też mogą być niedostępne. Ale na razie pogoda jest cudowna i świeże wspomnienie podróży Inside Passage są niebywale pozytywne. Znajdujemy szybko fajny camping przy Brodway / 12th Street. Na parkingu przed administracją spotykamy studentów z Polski. Zaczynamy rozmowę, okazuje się , że oni są tutaj w ramach programu Work&Travel, pracują w restauracjach. Umawiamy się o 22.00 na piwo w Red Onion Saloon, gdzie jeden z nich pracuje jako kelner.

Skagway

Nie rozkładamy namiotu. Szkoda czasu. Decydujemy się na Wariant II, czyli spanie w samochodzie. Przygotowaliśmy wygodne posłanie w 10 min. Złożenie tylnych siedzeń pozwala wygospodarować tyle miejsca, że możemy się spokojnie wyciągnąć. Bagaż na przednie siedzenia i na bok. Zobaczymy jak wrażenie rano. Spotkanie w Red Onion Saloon bardzo fajne. Najpierw długa rozmowa z F., a później spotkanie ze studentami. W Skagway pracuje grupa 5 osób, z czego cztery osoby to studenci turystyki z Poznania, a jeden to student ekonomii z Wrocławia. Wspaniałe uczucie móc rozmawiać z młodymi Polakami na końcu świata, którzy nie przyjechali tutaj wyłącznie za pieniędzmi, ale są inteligentni, otwarci, ciekawi świata. Po pracy zostają w USA na miesiąc i zamierzają wspólnym samochodem zwiedzać Zachodnie Wybrzeże i najważniejsze Parki Narodowe.

Skagway-Whitehorse-Dawson City 9.09.2004

Wracamy do samochodu. Jest zimno. Szybko zasypiamy, wszak o 8.00 w Gold Rush Visitor Center zaczynamy dzień filmem o gorączce złota, a później w planie mamy zwiedzanie miasta z przewodnikiem. To dobre strony instytucji Parki Narodowe USA. W tym świecie komercji, która w USA przyjmuje ekstremalne wymiar NPS (National Parks System)wyczerpująco informuje i  krzewi wiedzę. Film rozpoczął się z 30 minutowym opóźnieniem, ale dzięki temu wpadliśmy na pokaz slajdów NPS dla pracowników sezonowych i wolontariuszy. Pracują tutaj ludzie z różnych zakątków Stanów Zjednoczonych i najbardziej odległych krajów, w tym z Polski. Wycieczka po Skagway pokazuje, że to bardzo atrakcyjne turystycznie  miejsce. Poza sezonem mieszka tu niespełna 900 osób, w sezonie dwukrotnie więcej. Corocznie odwiedza to miasteczko milion turystów. Pomimo tego miasta nie zadeptano. Wszystkie najważniejsze historyczne budynki są własnością NPS, który je następnie wynajmuje powierzchnie na cele komercyjne ( sklepy, restauracje, etc) stawiając określone warunki. W czasie naszego pobytu na redzie stały 4 ogromne statki wycieczkowe. Wielu ludzi przyjeżdża tutaj drogą przez White Pass, który łączy miasto z systemem dróg lądowych Alaski i Kanady. A dodatkowo jeszcze tacy jak my, którzy korzystają z Alaska Marine Highways! Wyjeżdżamy jak tylko wycieczka się skończyła. Podążamy drugim, dłuższym szlakiem do J. Benetta przez White Pass. White Pass Trial to bardziej wygodna droga, zbudowana w latach 80-tych. Dodatkowo do Whitehorse wiedzie kolej zbudowana w  1904 r., w czasie gorączki złota. Pisząc to uświadamiam sobie, że można było zorganizować wyprawę trochę inaczej.

Najpierw droga morska, promem z Port Hardy do Prince Rupert i dalej do Skageway. Tutaj przesiadka na kolej White Pass Railway i przez White Pass przyjemnie dojeżdżamy do Whitehorse, gdzie można bez problemu wynająć samochód. W drodze powrotnej najlepiej skorzystać z którejś z tanich linii lotniczych, które latają do stolicy prowincji Yukon . Whitehorse to średniej wielkości miasto, najważniejsze w północnej Kanadzie. Mieszka tutaj 30 tys. ludzi, ponad połowa mieszkańców Yukon. Niewiele do zwiedzania poza obejrzeniem parowca Klondike, który w czasie gorączki złota kursował na trasie do Dawson City.

White Pass Yukon Route do Whitehorse3

Podróż do Dawson City rozpoczęła się z małym opóźnieniem, bo w Skagway okazało się, że w nowym namiocie North Face brakuje szpilek do naciągania tropiku i podłogi. W WalMart znalazłem 4 szpilki metalowe i z konieczności zakupiłem komplet plastikowych. Zajrzeliśmy jeszcze do Canadian Tire, ale tam też nie było już metalowych. F. kupił dodatkowy zestaw plastikowych, pewnie by usprawiedliwić zmarnowany czas.

Zaraz za Whitehorse droga urzeka nas krajobrazami. F. prowadzi naszą ciężarówkę ostrożnie. Zachwycony słońcem zachodzącym nad Yukonem proszę F. by się zatrzymał w dogodnym miejscu.  Samochód staje za chwilę na jednym z zakrętów z widokiem na Yukon, kilka kilometrów za Carmacks. F. wychodzi zostawiając silnik włączony, zatrzaskuje drzwi, ja podążam za nim. Po chwili wracam do samochodu i z przerażeniem stwierdzam, że samochód się automatycznie zamknął! Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Po dłuższej chwili decydujemy, że F. łapie pierwszy samochód w kierunku Carmacks i organizuje pomoc. Na myśl przychodzi nam stacja benzynowa, może warsztat samochodowy, a także Call Centre Hertza. Już wcześniej zwróciło moją uwagę, że na zwykłych drzwiach kierowcy widać było klawiaturę z cyframi 0-9, co przywodziło na myśl, że samochód jest kodowany. Zaczęło się ściemniać i temperatura  szybko spadała, różnica pomiędzy słonecznym dniem i nocą dochodzi tutaj do kilkunastu stopni. Wybiegłem z samochodu w T-shircie, więc zacząłem marznąć. Gdyby nie gorąca maska samochodu oddająca ciepło, to miałbym się z pyszna. F. przyjechał po 45 – 60 min uśmiechnięty, przywiozła go starsza przedstawicielka First Nation, życzliwa wędrowcom Indianka. Kod! F. udało się uzyskać od Hertza w Vancouver, gdzie samochód został wynajęty, kod otwierający drzwi. Tak więc byliśmy uratowani. Szybko do samochodu i w drogę. Do Dawson City dotarliśmy już po 23.00, prosto na camping w mieście, gdzie zaplanowaliśmy nocleg.  Przed snem zdążyliśmy jeszcze przed zamknięciem wypić piwo w Pink Place – Bar/Taverne/Restaurant. Muzyka live, tłum miejscowych ludzi przy barze i nie tylko. Było super!

Dawson City – 10.09.2004

Kate’s Saloon  to znakomite miejsce na śniadanie w Dowson City, miejsce historyczne, cena bardzo przystępna- 4,95 CAD, a co najważniejsze jedzenie znakomite. Następnie wizyta w Visitors Centre. To stały punkt programu. Jasie rozgladam a F. sprawdza, czy jego plan można realizować. Okazuje się, że w Dawson City sezon też się już kończy. Wycieczka z przewodnikiem dopiero o 12.00, a wizyta i wykład w Jack London House & Museum dopiero o 14.00. Więc mamy czas, żeby się rozejrzeć w Dawson City. Miasto robi zupełnie odmienne wrażenie od Skagway. Dawson City to dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie miasto Północy. Ulice w mieście są szutrowe, jedynie droga dojazdowa i wyjazd na Top of the World Highway są asfaltowe. Wszystkie budynki jak sto lat temu, kiedy miasto przeżywało swoje pięć minut.  Widać i czuć, że atmosfera, jeśli nawet nie jak sprzed 100 lat, to na pewno typowa dla Boundary City, miasteczka dalekiej Północy, gdzie ludzie mają swój styl i charakter. Kobieta, przewodnik po mieście, jest wyraźnie nim zafascynowana, oprowadzając nas po mieście przedstawia najciekawsze fakty z historii. Niektóre z nich są zaskakujące.  Dawson City miało elektryczność jako drugie miasto w Kanadzie, pomimo swojego położenie oddalonego od cywilizacji o tysiące kilometrów.  Można tu było dotrzeć dwoma drogami, obie pochłaniały kilka  miesięcy czasu i wymagały wiele trudu. Jedna droga wiodła z południa Kanady lądem do Whitehorse lub morzem do Skageway, Chilkoot Pass, Jezioro Barnetta, dalej z prądem rzeki Yukon do Dawson City. Zimą na tej trasie wykorzystywano psie zaprzęgi. Druga droga, znacznie dłuższa, ale mniej wymagająca wykorzystywała naturalną arterię transportową rzeki Yukon od ujścia do Dawson City. Ta droga była z oczywistych względów dostępna tylko latem. Dlatego w pierwszej fazie ogarnięci gorączką złota poszukiwacze wybierali krótszą, trudniejszą opcję aby zapewnić sobie lepsze miejsce w wyścigu do działek i złóż złota. Już samo określenie – gorączka złota oddaje sedno sprawy.  To stan chorobowy, który dotyczy zmian w psychice, które wpływają na podejmowane decyzje i działanie.

Złoto, pieniądze, przygoda, wszystko to razem wzięte powoduje, że w takich miejscach jak Dawson City można było spotkać najbardziej przedsiębiorczych ludzi, bynajmniej nie prymitywnych poszukiwaczy złota. Na wieść o odkryciu złota w Klondike, burmistrz San Francisco w jednej chwili porzucił pracę i podążył na Północ. Jest dziś na Ziemi kila takich miejsc, które kiedyś przeżyły okres gwałtownego rozwoju, a dziś są obumarłe, siła motoryczna ich rozwoju ustała np. Manaus w Brazylii, gdzie siłą motoryczną gwałtownych zmian był dla odmiany kauczuk naturalny. Studiowanie historii tych miejsc to ciekawy przykład rozwoju gospodarczego w miejscach najmniej spodziewanych, często trudno dostępnych i studium psychologiczne charakterów ludzi, którzy tam się znaleźli. To przykład, że nawet gwałtowne zmiany poprzedza wiele wydarzeń i przesłanek, które wskazują na kierunek.  Wielu ludzi doskonale zdawało sobie sprawę, że gold rush do Dawson City nastąpi i przygotowywało się na miejscu do tego odpowiednio. Wszystkie tereny złotonośne zostały podzielone na długo przed przybyciem pierwszych poszukiwaczy. Zawodowcy, prospectors byli w tym rejonie od dawna, Klondike jak mityczne Eldorado ze swymi wyjątkowo bogatymi złożami rozpaliło wyobraźnię tysięcy ludzi, których dodatkowo pchał w nieznane brak nadziei i widoków na przyszłość w okresie Wielkiej Depresji lat trzydziestych. Do tego dokładał się przeciwny ogólnemu trendowi wzrost popytu na złoto, które w systemie z Bretton Woods było fundamentem wymienialności walut. Karty w biznesie zostały rozdane zanim do Skageway, Whitehorse i Dawson City napłynęła pierwsza fala poszukiwaczy złota. Prawa do złotonośnych terenów zostały rozdzielone, podobnie jak prawo do budowy osiedli mieszkaniowych, które później przekształciły się w Skageway i Dawson City. Dla celów eksploatacji złóż na wielka skalę brakowało siły roboczej, która przybyła później zwabiona chęcią zysku. Ale jak to bywa, pionierzy mieli przewagę pierwszeństwa ale nie mieli gwarancji, że utrzymają swoje pozycje. Wśród tysięcy przybyszów znalazło się wielu, którzy różnymi drogami doszli nie tylko do własności terenów złotonośnych, ale zarabiali na wydobyciu złota w inny sposób, rozwijając usługi wspierające działalność podstawową organizując dostawy żywności, sprzętu, czy wreszcie rozrywkę w samym Dawson City. Miasteczko jest urzekające swoja autentycznością, zachwyca barwną i niepowtarzalną historią.  

Dawson City

Wpadliśmy do Centrum Jacka Londona na wykład o życiu i twórczości pisarza związanego z tym miejscem. Północ Kanady zachwyciła nas do tego stopnia, że zdecydowaliśmy ad hoc by wyruszyć w podróż do najdalszego jej zakątka – Inuvik http://www.inuvik.ca/ położonego w sercu delty Mackenzie.  Dempster Highway http://www.yukoninfo.com/maps/dempster.htm, to szutrową drogą, jedyna w Kanadzie, która wiedzie za krąg polarny. Indian Summer czyli kanadyjska jesień na Dempster Highway jest podobnież na szczególnie piękna.  Nie zawiedliśmy się, rzeczywiście koloryt krajobrazów widzianych po drodze jest niepowtarzalny. Na początku zatrzymywaliśmy się co kilka, kilkanaście kilometrów by je podziwiać, ale wkrótce musieliśmy tego zaniechać, bo inaczej nigdy ie dotarlibyśmy do celu. Jedyne co pozostało to próba utrwalenia obrazów na zdjęciach, których zrobiliśmy tysiące w nadziei, że zachowają przynajmniej część tego piękna, którym będziemy się delektować do syta w domu. Trasa z Dawson City do Inuvik to ponad 800 km szutrowej drogi przez tundrę. Do Eagle Plaines dotarliśmy ok 20.30, a to była połowa drogi. Tutaj uzyskaliśmy brakujące informacje, że przeprawy promowe na Peel River oraz Mackenzie są czynne do 0.30. Jadąc na łeb na szyję zdążyliśmy, ale na ostatni prom wjechaliśmy na 10 min przed zamknięciem! Na ostatnich nogach, zmęczeni śmiertelnie, jadąc na zmianę z F. dotarliśmy ok 2.00 w nocy Inuvik. Znaleźliśmy camping, był pusty, sezon się tutaj już skończył definitywnie. Nie było czasu ani ochoty rozbijać namiotu. Samochód dobrze nam służy jako sypialnia.

Dempster Highway – Dawson City – 11.09.2004

Rano okazało się, że nie ma sensu ani możliwości polecieć na widokową wycieczkę nad delta Mackenzie, bo niebo zachmurzyło się i stało się nieprzyjaźnie, przejmująco zimno. Po śniadaniu, zwiedzanie Inuvik, w którym niczego ciekawego nie ma, a zaraz potem wyjazd.  Powrót z Inuvik był nużący w pierwszej części, ale po przekroczeniu Richardson Range wyszło słońce, a przed Eagle Plains stało się  słonecznie i ciepło. Na otwartych przestrzeniach tundry zobaczyć można było stada karibu. Na Dempster Highway ruch jest niewielki, ale trzeba bardzo uważać na samochody jadące z przeciwka a wyprzedzanie traktować jako ostateczność. Kamienie wydobywające się spod kół pojazdów stanowią rzeczywiste zagrożenie dla szyb i lakieru. Tubylcy nic sobie z tego nie robią, zresztą chłodnicę, szyby i reflektory mają najczęściej odpowiednio zabezpieczone. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze, bo przednia szyba od strony kierowcy bardzo ucierpiała dostając dwa uderzenia, co przysporzyło nam później dodatkowych kosztów, bo szyby nie są objęte ubezpieczeniem.

Dumpster Highway

Reguły jazdy po szutrowej nawierzchni:

  1. Zwalniać przed mijaniem, zjechać na pobocze, szczególnie, gdy jest to samochód ciężarowy.
  2. Nie wyprzedzać, gdy drugi samochód nie zwolni i nie zjedzie na pobocze.
  3. Jeżeli jesteś wyprzedzany, czym prędzej zwolnij i zjedź na pobocze.

To proste reguły, nauczyłem się ich na własnych błędach.

Budowa tej drogi przecinającej trasę wędrówek karibu w niespotykany sposób  utrudniła życie tych zwierząt ułatwiając polowania. Myśliwi poruszają się szybko samochodami po Dempster Highway, obserwują przestrzeń widoczną po horyzont i w ten sposób wybierają stado do podejścia. Zjeżdżają z platformy quadem i strzelają nie schodząc z maszyny. To niehumanitarne. Widzieliśmy takie sceny na własne  oczy, mamy nawet dokumentację zdjęciowa, chociaż tubylcy byli ogromnie nieufni obawiając się przedstawicieli Greenpeace i państwowych służb ochrony przyrody.  Chłopak pozujący do zdjęcia z porożem karibu, przyszedł i poprosił o przesłanie fotki na adres www.wiliamsnowshoe.hotmail.com. Rządowy program śledzenia wędrówek karibu posługuje się Internetem dla zbierania informacji o przemieszczaniu się zwierząt w celu określenia szlaków.

Potwierdza się moja intuicja, że Internet znajduje również zastosowanie w miejscach najbardziej oddalonych od cywilizacji. Paradoks, ale tutaj przynosi największą wartość dodaną.  Nie. To rzeczywistość. Tam właśnie przynosi on największą wartość dodaną.

Demeter Highway

 

Dempster Highway

Obiad na Arctic Circle. Spędziliśmy tutaj ponad 1 godzinę.  Kanapki z mięsem z konserw,  ale także sałatka grecka i kieliszek czerwonego wina.. Po przyjeździe do Dawson City znaleźliśmy nocleg w Dawson City BB http://www.dawsonbb.com/Info.html za 100 CAD. Przywitała nas rodzinna atmosfera. W domu co prawda  wszystkie wewnętrzne światła były pogaszone , bo dwaj Belgowie czekali na pojawienie się Zorzy Polarnej – Northern Lights.  My wstąpiliśmy powtórnie do zachwalanego przez przewodniczkę baru Pink Palace okupowanego tłum miejscowych. Zresztą turystów o tej porze roku w tej okolicy już nie uświadczysz, my byliśmy wyjątkiem. W barze bardzo różne towarzystwo. Pewnie zbieranina z całego świata ale widać było również First Nation. Głośna muzyka. Zespół dobry, z grający z pasją szeroki zakres muzyki, ale najchętniej rocka i country. Śpiewać każdy może, jeden lepiej, drugi gorzej – śpiewali zatem wszyscy. I bynajmniej nie było to karaoke. Tutaj śpiewanie jest afirmacją siebie.

Wróciliśmy przed 1.00 w dobrym nastroju i z nowymi doświadczeniami. Rankiem, przed wyjazdem do Fairbanks, powinniśmy zmienić olej – sygnał oil change required pojawił się 400 km przed Dawson City.

Dawson City-Fairbanks 12.09.2004

Nie udało się zmienić oleju w Dawson City. Może ze względu na fakt, że to niedziela. Ale nadrobiliśmy to w Tok, gdzie nie było z tym żadnego problemu Na dużej stacji benzynowej zmieniłem olej all inclusive 43 USD. Jazda po Top of the World Highway nie zrobiło na nas specjalnego wrażenia, ale to głównie ze względu na doświadczenie z Dempster Highway. Po stronie amerykańskiej zjechaliśmy na chwilę do reklamowanego przez Milepost miasteczka Chicken. Mieszka tutaj 17 osób, ale mają własną linię lotniczą – Chicken Air. Zainteresował nas opis  Beautiful Downtown Chicken. Zjechaliśmy z drogi i zobaczyliśmy bazar podzielony na trzy części, a w każdej z nich Gift Shop. Ani beautiful ani downtown, chyba że traktować to prześmiewczo. W Fairbanks znaleźliśmy fajny camping przy College Rd. Kolację zjedliśmy w Chena Pump Restaurant&Saloon. To jedna z najlepszych restauracji w mieście. F. zaryzykował stek z renifera, ja Alaskan Seafood.

Fairbanks niczym się nie wyróżnia, miasto bez wyrazu. Downtown – pustynia. Uniwersytet of Alaska położony na wzgórzu, z widokiem na Denali. Fajny.

Fairbanks – Denali NP – 13.09.2004

Noc w namiocie North Face 33. To jest duża trójka. Namiot rodzinny. Noc ciepła jak na tamtejsze warunki +3st.C, nad ranem spadł deszcz. Po deszczu, pogoda siadła. Nie zrażeni obrotem sprawy, spakowaliśmy namiot, po czym szybko pojechaliśmy zwiedzać Dredge 8, coś w rodzaju kopalni złota. Dziś ten kombajn jest maszynką do robienia pieniędzy na turystach – wejście 23 USD wraz z jedną rundą wymywania złota na patelni, co jest chyba bardziej ekscytujące niż zwiedzanie kombajnu zbudowanego na początku wieku. Nie mam polskiego określenia dla tej gigantycznej glebogryzarki, która płucze złoto. Trzeba wziąć pod uwagę, że złoto zalega w żużlu, który jest wieczną zmarzliną, więc najpierw trzeba było pokonać tą przeszkodę nawiercając teren żelaznymi rurami, przez które pompowano ciepłą wodę. Sama maszyna, poruszała się w bajorze wody, która była potrzebna do płukania złota. Wgryzając się w pokłady żużla i piasku szeregiem czerpaków, płukała złoto w swoim wnętrzu, pozostawiając za sobą hałdy przerobionej ziemi. Wypłukaliśmy z F. kilka ziaren złota, które zważono i wyceniono na 6,5 USD na głowę. Nie wiem, wątpię, że to jest tyle warte. Ale jako pamiątka płukania złotonośnego piasku w lodowatej wodzie na pewno była warta karty wstępu.

Dojechaliśmy do Denali National Park o 13.30, na godzinę przed terminem odjazdu ostatniego autobusu do Wonder Lake. F. zaplanował wyjazd do parku i noclegi na campingu najdalej oddalonym od granic parku. Wonder Lake, jak mówią, to najlepszy punkt obserwacyjny w Denali NP. W tym parku jest bardzo mało pieszych tras wycieczkowych. Większość (3) zaczyna się przy wejściu do parku, a z Wonder Lake wiedzie tylko jedna, krótka trasa. Później zrozumiałem dlaczego. Denali NP to ścisły rezerwat przyrody, gdzie żyje 2200 łosi i 1500 karibu (wcześniej 20000!), wiele niedźwiedzi grizzly (ponad 100) oraz stada wilków (130), więc w ten sposób ogranicza się kontakt ludzi ze zwierzętami. Wewnętrzna droga parku (90 mil) jest dostępna dla publiczności na odcinku 15 mil do mostu na rzece Savage, później jest dostępna tylko dla autobusów wycieczkowych Denali NP, oraz Camperów szczęśliwców, którym udało się dostać miejsce na kilku campingach powyżej Visitor Center. Pogoda się załamała w ostatnim dniu, droga do Wonder Lake  powyżej Visitor Center została zamknięta na wysokości 3 mili. Wyjazd okazał się niemożliwy, a więc zmiana rezerwacji na następny dzień. Zostajemy na noc na dużym campingu NP Riley Camp przy wejściu do Parku. Aby się nieco rozerwać wracamy na George Park Highway, gdzie w ostatnich kilkunastu latach powstał kompleks hoteli oraz sklepów z pamiątkami i fast food. Jedziemy do Denali Resort, który wygląda najbardziej okazale, po to aby znaleźć stolik, kawę, dostęp do Internetu i miłe otoczenie, które pozwoli spędzić kilka godzin na lekturze. W Denali Resort wielkie poruszenie – jest 13. Września a wita nas w drzwiach informacja, że „We are closed for the season. Welcome in May 2005.”. Gift Shop otwarty jeszcze przez godzinę, 50% obniżki. Bar kawowy jeszcze pracuje, kupujemy latte i muf finy. Widać jak tłumy pracowników uwijających się jak w ukropie. To wszystko przyprawia o zawrót głowy. To jest Ameryka. Jeszcze rano byli tu goście, na parkingu przed ogromnym budynkiem recepcji i pomieszczeń publicznych (sklepy, restauracje, bar, ogromne open space zastawione wygodnymi fotelami) stoi wiele samochodów. Za chwilkę nic tu nie będzie. Zanim zdążyłem wybrać T-shirt już chcieli zamknąć kasę. W końcu udało mi się zapłacić. Po sąsiedzku znaleźliśmy podobny przybytek -Princess Adventure, na szczęście otwarty jeszcze tydzień. Dla gości Internet za darmo. Pomieszczenie recepcyjne ogromne. Na niższym poziomie założyliśmy bazę, niedaleko wejścia do gift shopu, w pobliżu dwóch stanowisk internetowych i baru kawowego. Do wyboru wygodne krzesła i stoliki lub głębokie, skórzane fotele. Słowem luksus. Dodatkowo kominek, a nawet trzy w różnych miejscach przestronnego holu.  Nikt nie pyta czy jesteśmy gośćmi. Ten ogromny budeynek to tylko Recepcja z funkcjami socjalnymi, goście mieszkają w kompleksie dwupiętrowych budynków poniżej nad Riley River. Wygląda to imponująco. Towarzystwo starsze ode mnie pewnie o 20 lat, więc Princess o tej porze roku celuje w emerytów.

Następny dzień, pogoda pod psem. Zaczynamy dzień od wizyty w Visitor Center. Jak się można było spodziewać, nic w górę nie jedzie. Postanawiamy zostać kolejny dzień na campingu w oczekiwaniu na poprawę pogody. 

Dla zabicia czasu eksplorujemy okolice. Najpierw wycieczka na Mt. Heely, 2,5 godz. Wchodziłem bez okularów, pot zalewał mi oczy. Śnieg, wilgotno, ja w polarze 300 i kurtce  gore-tex. Umęczyłem się strasznie, a to tylko pewnie 450-500 m różnicy poziomów. F. w całkiem dobrej formie. Autobus o 13.30 też nie wyjechał. Po południu pojechaliśmy do drogą w Paku Narodowym aż do szlabanu na 15 mili w nadziei, że spotkamy łosia. Przy Savage Bridge poszliśmy na spacer szlakiem Savage River Trail. To tylko 40 min. Przed pogadanką o łosiach w Visitor Center zdążyliśmy jeszcze przejść Horseshoe Lake Trial. Pogadanka o łosiach bardzo przyjemna, fachowa, ale daleko jej do tej z poprzedniego dnia, gdzie Ranger wykazał się niebywałym entuzjazmem, gdy w stanie duchowego uniesienia opowiadał o Denali NP i pokazywał slajdy, grał na gitarze, nawet czytał tomik  poezji. Klasa. Mokry namiot wysuszyliśmy w Laundromacie. F. miał trochę wątpliwości, ale wybraliśmy opcję DELICATE. I tak musieliśmy przerwać po 15 min, ponieważ Mercantile Center przy Riley Camp zamykano o 20.00, a my tego nie sprawdziliśmy. Namiot był cały i suchy. Na przyszłość już wiemy, że namiot można prać i suszyć w pralce automatycznej. Zobaczymy co przyniesie jutrzejszy dzień! W Internecie prognoza w miarę pozytywna: pretty cloudy, high 3st.C, low -6st.C.

Śpimy w samochodzie, ponieważ chcemy się szybko zebrać, by zdążyć na pierwszy autobus o 7.30 lub następny o 9.30 jeśli pogoda będzie nie najlepsza.

Opcja spania w samochodzie jest bardzo wygodna, szybkie manewry, a miejsca tyle, ile w namiocie. Rano nie ma problemu z mokrym namiotem i w ciągu 15 min jesteśmy gotowi do działania. Ale wynajęcie SUV kosztuje 3x rental mid-size. Widać, że większość turystów wybiera opcję RV lub oszczędnościową, tani samochód + namiot. Pick-up jest popularny wśród turystów podróżujących własnymi samochodami. Wiele SUV 4WD porusza się po drogach, ale nie widać ich na kempingach, bo ich właściciele wybierają raczej hotele klasy samochodu.  Moja opcja nie pasuje do standardu. Drogi samochód, noclegi tanie. Samochód ludzi  zamożnych, a sposób zwiedzania typowy dla ludzi ciekawych świata, którym żadne przeszkody nie straszne, a chcą zapewnić sobie bezpośredni kontakt z naturą i otoczeniem.

Poza wszystkim mam słabość do dobrych miejsc rozrywki i jedzenia. Tutaj nie ma kompromisów. Sprawdziłem w Internecie, najlepsze miejsce w Anchorage na seafood i steakhouse – Club Paris 412 W 5 Ave. Zobaczymy, może uda się tam zajrzeć.

Denali NP 15.10.2004

Rano obudziliśmy się zgodnie z planem, bardzo wcześnie, tak aby zdążyć na 7.30 do Visitor Center i na drugi odjeżdżający autobus. Była szarówka, okna Pontiaca Aviatora zaszły parą. Na zewnątrz spora warstwa śniegu. Rano nie padało, temperatura w nocy wyraźnie spadła. Nie wypiliśmy nawet kawy, ale mnie udało się zrobić kanapki na ewentualną podróż do Wonder Lake.

 

Denali National Park Eielson Trip

Z mieszanymi uczuciami, ale z pewną dozą nadziei podjechaliśmy kawałek drogi z Riley Camp do VC. Niestety wieści były złe. Droga zamknięta na 3ciej mili, tuż przy Headquaters Rangersów Denali NP. Ale pogoda się poprawiła, więc istniała nadzieja, że może później jakiś autobus ruszy w górę, wszakże tam turyści oczekiwali na połączenie w dół mając ograniczone zapasy jedzenia. Kawa w VC nienajgorsza, bar obsługują studenci z Polski i Czeszka w ramach programu work&travel. Wypiliśmy kawę na zewnątrz, tym razem na stanowisku była Czeszka. Po odczekaniu godziny, gdy następny autobus nie odjechał o 8.30, zdecydowaliśmy pojechać jeszcze raz zobaczyć drogę w nadziei, że może spotkamy łosia. Wróciliśmy o 12.00 przed planowanym odjazdem następnego autobusu. I rzeczywiście na przystanku Eielson  ustawiła się spora kolejka. W biurze powiadamiają, że droga do 40 mili jest otwarta, autobus jedzie i może przedłużyć trasę, jak warunki się w międzyczasie poprawią. Zapowiedziano, że wyjadą dwa autokary, więc zajęliśmy strategiczną pozycję, by w drugim autokarze usiąść na przednich siedzeniach. Udało się. Wyjechaliśmy o 13.20. Przez pierwsze dwadzieścia mil ani krajobrazowych ani łowieckich wydarzeń nie było. Dolina szeroka, zmieniający się krajobraz, w większości tajga, na wyższych poziomach tundra. Ale nie wspięliśmy się specjalnie wysoko w pierwszej fazie podróży. Po 2 godzinach jazdy zaskrzeczały głośniki obok kierowcy i DISPATCH nadał komunikat, że droga do EIELSON została otwarta. Okrzyki radości w autobusie. Jedziemy do Visitor Center, z którego widać piękną panoramę Alaska Range i Denali, jeśli jest dobra widoczność. Ku naszej największej radości wyszło słońce, widoczność zrobiła się znakomita. Piękny dzień nam nastał! Przed wyjazdem, jeden z przypadkowych przechodniów wymienił zdania z naszym kierowcą (niesamowity oryginał, sprawiający wrażenie niewdzięcznika), z których wynikało, że kilka dni wcześniej uczestnicy mieli ogromne szczęście i widzieli dużo zwierzyny.

Ludzie przyjeżdżający do Denali NP dzielą się na poszukujących wrażeń krajobrazowych (ci są dla mnie niespodziewanie w mniejszości) oraz tych, którzy polują z aparatami na zwierzęta (tych jest więcej).

Początkowo nasz autobus nie miał szczęścia, zwierzyna, jeśli się pojawiła, to była w dużej odległości, tak, że ani ja, ani F. nie mogliśmy jej dostrzec. Niesamowite wrażenie zrobiła na nas obu zdolność niektórych ludzi do wypatrywania zwierzyny. Niezwykłe, niektórzy z pasażerów potrafili dostrzec łosia, czy niedźwiedzia na taką odległość, że my mieliśmy trudność dostrzec cokolwiek używając zoomu aparatu fotograficznego, bo lornetkę zastawiliśmy w ogólnym zmieszaniu w samochodzie.

Po dwóch godzinach, przejeżdżając most zobaczyliśmy na drugim jego końcu stojące samochody. Na brzegu rzeki, niedaleko, w odległości ok. 200m od nas, szły w naszą stronę dwa wielkie niedźwiedzie grizzly. Powoli autobus podjechał bliżej, a następnie nasz kierowca, jakby chciał nam wynagrodzić dotychczasowy brak zdarzeń, zjechał w boczną drogę kierując się na parking, zbliżył się do niedźwiedzi na odległość ok. 25m. Ekscytacja uczestników sięgnęła zenitu. F. zrobił mnóstwo zdjęć, z pewnością kilka będzie super. Trudno sobie wyobrazić większe zbliżenie do tak wyjątkowego zwierzęcia. Niedźwiedzie bez pośpiechu, zupełnie nas ignorując, wygrzebywały spod cienkiej warstwy śniegu rośliny i korzenie i zjadały je. Grizzly rzadko atakuje inne zwierzęta, tylko w okresie, gdy nie umie zdobyć roślinnego pożywienia, które stanowi 90% jego jadłospisu.

Jadąc dalej, widzieliśmy w oddali inne niedźwiedzie, karibu, owce Dolla. Jednakże dla mnie największą atrakcję stanowiła wyłaniająca się coraz bardziej z każdym przejechanym kilometrem panorama Alaska Range. Niesamowita biel szczytów i lodowców, które spływają w doliny.

W Eielson nastąpiła kulminacja. Pogoda była doskonała, przyjechaliśmy na miejsce ok 16.30, widoczność była doskonała. Tylko Denali/MtMcKinley zasłaniała cienka warstwa mgły powodując, że widok był nieostry. Ranger powiedział mi, że bardzo rzadko  można zobaczyć Mt. McKinley w pełnej ostrości kształtów i taki obraz jak dziś można uznać jako całkowitą widoczność Wielkiej Góry. Znacznie wyższa niż otaczające ją szczyty, Denali tworzy swój własny mikroklimat. Większość czasu jest niewidoczna, spowita chmurami.

Wiatry nad Denali należą do najsilniejszych na świecie. Zmiany pogody są gwałtowne i dramatyczne. W środku lata pogoda może zmienić się gwałtownie w zimową zawieruchę i temperatura spada poniżej 50 stopni Celsjusza. Dlatego Denali, pomimo relatywnie niewielkiej wysokości bezwzględnej to jedna z najtrudniejszych gór do zdobycia.

Powrót do bazy bez większych wrażeń, poza możliwością sfotografowania owcy Dolla z odległości ok. 100m. Szczęśliwi i trochę zmęczeni wróciliśmy do samochodu o 20.30. Na kempingu zjedliśmy kolację i następnie o 22.00 wyruszyliśmy w drogę do Anchorage, odległego o ponad 240 mil. Jechałem początkowo z dużą werwą i bardzo szybko. Końcówka, zdaniem F. była znacznie gorsza. Kłaniałem się kierownicy i jechałem wężykiem. 1.20 dotarliśmy do International Hostel, który położonego w samym centrum, w pobliżu Hotel Mariott. F. obudził recepcjonistę, który w zasadzie już nie powinien nam otworzyć. Potem szybko spać do łóżek po czterech dniach na kempingu.

Denali: Wnioski

  • Camping nad Wonder Lake jest prawdopodobnie najlepszym miejscem, aby do syta napawać się niepowtarzalnymi widokami Alaska Range.
  • w 2/3 drogi do Wonder Lake jest camping RV, który można wynająć przy minimum 3 noclegach,
  • zarezerwować campingi poniżej na wycieczki w tajgę lub tundrę, ale to jest mniej atrakcyjne
  • ogólnie w Denali NP. jest bardzo mało oznaczonych tras, można wybrać się w nieznane, ale w tutejszych warunkach to są ogromne przestrzenie i to wcale nie góry ale płaskowyż
  • warto przyjechać tutaj, ale na najwyżej 2-3 dni, które trzeba dobrze wcześniej zaplanować rezerwując miejsca i wycieczki
  • Park jest w sezonie strasznie zatłoczony, ponieważ to miejsce przyciągające nie tylko ludzi złaknionych dzikiej natury i porywających krajobrazów, ale również mnóstwo turystów wielkich biur podróży. Mnóstwo tutaj emerytów, ponieważ główna atrakcja to wycieczka autobusem w głąb parku . Wbrew pozorom, mająca opinię leżącej na końcu świata Alaska jest bardzo łatwo dostępna z USA. Przeloty są tanie. Podróż z Fairbanks trwa 2 godziny, z Anchorage 4 godziny. Denali Park obrósł w ostatnich latach chmarą luksusowych hoteli, które mogą pomieścić setki i tysiące ludzi, takich Princess Advebture czy Denali Resort.

Anchorage 16.09.2004

Rano z okazało się, że zostawiliśmy w autobusie w Denali telefon satelitarny. F. potwierdził telefonicznie, zguba się znalazła ale pozostał problem jak ja odzyskać. Dopiero 4 dni później F. ustalił ostatecznie, że Security of Denali NP wyśle telefon do hotelu w Seattle, gdzie w dniu 28-30.09 będę przebywał na Microsoft CIO Summit. Załatwienie tej sprawy kosztowało F. kilkanaście telefonów i mnóstwo czasu. Prawie zwątpiłem w skuteczność amerykańskiej biurokracji. To w istocie  proste zadanie, stało się skomplikowana operacją logistyczną bo satelitarny aparat telefoniczny Irydium należący do cudzoziemca wzbudził podejrzenia. Lęki i obawy Amerykanów po 11 września 2001 jeszcze nie ustały.  Pobyt w Anchorage sprowadził się w zasadzie do zwiedzania miasta – oficjalna 1,5 godzinna wycieczka, wraz z filmem. Potem wizyta w dwóch muzeach. National Heritage Museum – po polsku Skansen na początku nie wzbudziło we mnie entuzjazmu, a raczej powściągliwość, ale później okazało się warte zachodu. Skansen okazał się rzeczywiście znakomity. Spędziliśmy tam 4 godz! Najpierw w terenie obchodziliśmy domostwa głównych grup etnicznych Alaski, gdzie gospodarz/gospodyni opowiadali nam o życiu mieszkańców jej mieszkańców przed przybyciem tutaj Rosjan i później Amerykanów.  Wcześniej w głównym budynku, który pełni funkcje wystawowe i spotkań, wysłuchaliśmy opowiadań eskimoskich. Później odbył się krótki koncert grupy zespołu folklorystycznego. Bębny, tańce i monotonny śpiew. To był jak najbardziej profesjonalny i oryginalny koncert.

Później poszedłem na trening biegowy. Pogoda była wietrzna. Spędziłem 1,5 godz na eksplorowaniu Coastal Trial. Było wspaniale. Anchorage ma 150 km dróg rowerowych i do biegania. W jego granicach żyje 1200 łosi ( dla porównania w Denali NP – 2200). Miasto zbudowane na początku XX wieku, jako baza dla budowy kolei z Seward do Fairbanks. Dziś mieszka tu 42% wszystkich mieszkańców Alaski, a jest ich ponad 500000. Typowe miasto biznesu, obecnie szykuje się do następnego kroku, kiedy można będzie eksploatować bogate złoża ropy naftowej, które znajdują się na obszarze Arctic Wildlife Refuge. Sprawa jest kontrowersyjna, ale mieszkańcy tutaj maja nadzieję, że pieniądze jednak zwyciężą. Ja mam wątpliwości, projekt naruszy z pewnością równowagę biologiczną regionu. Lotnisko w Anchorage ma znaczenie międzynarodowe jako hub międzykontynentalny. Odległość z Nowego Yorku do Tokio przez Anchorage wynosi 6200 mil, podczas, gdy lot trasa równoleżnikową to aż 8600 mil.

Wieczór spędziliśmy w Club Paris. Było pełno ludzi, mimo, że dotarliśmy tam 20.30. Barman w krótkich szortach i T-shircie. Po 30 min przy barze, zwolniło się dla nas miejsce. F. zamówił NY Steak, ja podobne danie – NY Pepper Steak. Jedzenie wyśmienite. Club Paris przez ostatnie 5 lat z rzędu był wybierany restauracją roku przez dziennikarzy w Anchorage.

Anchorage – McCarthy – 17.09.2004

Anchorage – Glennallen – początkowy odcinek trasy jest bardzo malowniczy i pokonujemy go przy dobrej pogodzie. Zrobiliśmy sporo zdjęć. Gdy oddałem F. kierownicę zaczęły się góry na serio i pogoda się zepsuła. Okresami jechaliśmy po mokrym śniegu.

10 km za Glennallen w kierunku Valdez znajduje się Visitor Center Wrangell – St. Ellias NP. Nowy buynek, centrum otwarte 2 lata temu. Rzeczywiście imponujące, Internet dla publiki za darmo. Muzeum w oddzielnym budynku. Spędziliśmy tam ponad godzinę. Punktualnie o 16.00 wyruszyliśmy do McCarthy, które położone jest w odległości 160 km. Coś mnie tknęło i na stacji benzynowej po ostatnim tankowaniu kupiłem rękawice robocze.  Na wszelki wypadek, gdyby trzeba było zmienić koło na szutrowej drodze do McCarthy, którą kiedyś przebiegała linia kolejowa i dziś można się natknąć na żelazne pozostałości podkładów. Nie ma to jak samospełniająca się przepowiednia. Na 15-20 mil przed McCarthy, komputer zaśpiewał najpierw, a potem pojawił się komunikat: Low preasure in tire. Zmiana koła poszła sprawnie. Ale problem pojawił się później, gdy okazało się, że po sezonie turystycznym, warsztat naprawiający opony takich pechowców jak my jest „closed for the season”. W McCarthy Pub podano nam telefon Johna Adamsa, który prowadzi BB jeszcze przed rzeką, gdzie kończy się droga, bowiem mostu nie zbudowano i pewnie nigdy się nie zbuduje, bo brak jest ekonomicznych przesłanek. F. zadzwonił i  umówił się z J. Adamsem na następny dzień na 8.30. Szczęśliwi poprosiliśmy o piwo. F. musiał jak zwykle okazać ID. Zjedliśmy kolację i wróciliśmy późnym wieczorem na parking po drugiej stronie rzeki, gdzie zostawiliśmy auto. Zamknęliśmy pieczołowicie wszystkie drzwi w obawie przed niedźwiedziami. Noc minęła spokojnie.

McCarthy – Wrangell – St. Ellias NP 18.09.2004

Nazajutrz wstał piękny dzień. W nocy było mroźno, poniżej -10st.C., ale szybko się ociepliło do +20 st. C.  Pan Adams to człowiek od wszystkiego, bardzo spokojny, niczym się specjalnie nie przejmuje. Naprawa opony zajęła mu 50 min, ale najważniejsze, że był skuteczny.

J.Adams ma kilka domków kempingowych, które wynajmuje w sezonie, poza tym posiada prywatne i samolot. Kiedyś przyjechał tutaj z Anchorage. Obecnie lata w rodzinne strony na zakupy. Starszy, cichy, usłużny, przyjazny, rewelacyjny człowiek. Nie mam pojęcia z czego żyje. Na pożegnanie prosił, aby sprawdzić po południu czy wszystko jest ok. W razie czego mamy wrócić do poprawki, jeśli będzie konieczna. Dziura w oponie była ogromna i miał wątpliwości, czy opona wytrzyma.

W McCarthy mieszka 30 osób, miejscowość leży w zupełnej dziczy. Ospała osada ożywa na krótko w sezonie letnim, gdy ściągają tutaj turyści zwabieni pięknem lodowców i górskich krajobrazów. Naszym celem jest lot krajobrazowy i wycieczka piesza na lodowiec Kennicott oraz zwiedzanie starej kopalni miedzi.

McCarthy Air zamknął się na sezon. Na szczęście konkurent, Wrangell Air był otwarty i wykupiliśmy lot widokowy na 50 min za 130 od głowy. F. ustalił lot na 17.30, trochę późno, ale najpierw chcieliśmy wygospodarować dość czasu by spokojnie pójść na lodowiec Kennicott. Po drodze podziwialiśmy stare drewniane zabudowania kopalni miedzi w Kennicott. To właśnie odkrycie bogatych złóż, a później ich eksploatacja sprawiła, że zbudowano kolej. W najlepszym okresie pracowało tutaj 2000 ludzi. Dziś w Kennicott mieszka 10 osób a w McCarthy 30. Wraz z utworzeniem Parku Narodowego, National Park Service zainteresowało się tą okolicą, która jest najbardziej atrakcyjną w amerykańskiej części Wrangell – St. Ellias National Park.

Nikt z McCarthy nie sprzedał gruntów obcym z obawy, że wpłynie to na ich sposób życia, a tego sobie ci ludzie nie życzą. Tym nie mniej, NPS jako organizacja pozytku publicznego zakupił ziemię w Kennicott i należy się spodziewać, że powstanie tutaj infrastruktura typowa dla Parków Narodowych i najbliższych latach będzie  popularny cel podróży. Okolica jest niesamowita, spacer na lodowiec jedyny w swoim rodzaju. A lot widokowy to wrażenie wręcz nie do opisania. Widziałem Himalaje z lotu ptaka, ale to co zobaczyłem w ciągu 50 min lotu przekroczyło moje dotychczasowe doświadczenia i wyobrażenia. Góry Wrangla i Św. Eliasza to jedyne w swoim rodzaju miejsce na Ziemi. To tutaj właśnie znajduje się najwięcej i lodowców i są one tutaj bez porównania większe niż gdziekolwiek indziej. To jedyne miejsce na Ziemi, które przypomina krajobraz epoki lodowcowej sprzed milionów lat. To był mocne wrażenia i jeden z najbardziej atrakcyjnych punktów naszej podróży. Pełni wrażeń, pijani ze szczęścia dotarliśmy do McCarthy. O 19.30 ruszylismy znów w trasę. Na  krótko po 24.00 dotarliśmy do Glenallen. Spotkania z różnymi ludźmi podczas podróży stanowią niezwykłe doświadczenia. Dzielą się oni na dwie grupy. Jedni maja mało czasu i spieszą się, aby w krótkim czasu zobaczyć jak najwięcej. Drudzy delektują się czasem ostentacyjnie nie spiesząc się nigdzie, poszukują nowych przyjaźni, mają czas na zwiedzanie prawie wszystkich interesujących miejsc, nie planują podróży pod względem czasu tylko drogi. W samolocie Wrangell Air, który zabrał 6 pasażerów, spotkaliśmy małżeństwo młodych ludzi, którzy prowadzą hostel w Denali NP oraz ich rodziców. Młodzi ludzie przyjechali z rodzicami do McCarthy specjalnie by im pokazać Góry Wrangella i Św. Eliasza z lotu ptaka. Oni tu byli kilka lat temu i dziś dzielili się swymi doświadczeniami z przeszłości ze swoimi bliskimi.

Wnioski:

  • Park Narodowy Św. Eliasza i Wrangla to miejsce szczególne, warte co najmniej kilkudniowej wizyty,
  • Można przedsięwziąć wyprawę do wnętrza Parku, najpierw samolotem, który ląduje na jeziorze, później pieszo do punktu skąd samolot odbierze nas z powrotem,
  • Mając na uwadze stałą bazę, to najlepiej zamieszkać w Kennicott; Kennicott Lodge kosztuje sporo, ale tutaj zaczynają się szlaki wędrówek pieszych,
  • McCarthy godne wizyty ze względu na McCarthy Pub,
  • wycieczka na lodowiec i lot widokowy są obowiązkowe dla każdego, kto pojawia się tutaj,
  • zamieszkanie na kempingach w okolicach lodowca Kennicott może być niezwykłym przeżyciem.

Glenallen – Tok – Haines Jct – Whitehorse – Watson Lake – 19.09.2004

W czasie zejścia z lodowca Kennicott spotkaliśmy samotnie podróżującego po Alasce Niemca z Monachium, który zachwalał widoki gór Św. Eliasza i Wrangla z trasy Cutoff Tok na odcinku  Glenallen – Tok. Niemiecki turysta opowiadał, że trasa z Glenallen do Tok, którą mamy przed sobą, to najlepszy odcinek jego podróży Alaska Highway. Dlatego zatrzymaliśmy się na nocleg w Glenallen szukając kempingu z ciepłą wodą, aby móc się wykąpać. Zatrzymaliśmy się w RV Parku na skrzyżowaniu dróg, naprzeciw stacji benzynowej Chevron, gdzie przed kilkoma dniami tankując paliwo zakupiłem rękawice robocze, które się później bardzo przydały. Wieczorem umyliśmy się w bardzo porządnych łazienkach, ale nazajutrz rano ze względu na silny mróz w nocy brak było ciepłej wody, więc kąpiel przełożyliśmy na Watson Lake.

Nocleg spokojny, po pełnym wspaniałych wrażeń dniu w McCarthy.

Wyruszyliśmy na trasę przed 9-tą. Utrzymywała się słoneczna pogoda i dobra widoczność. Do Tok jechaliśmy względnie szybko, zatrzymując się co jakiś czas by zrobić kilka zdjęć krajobrazowych. F. wykonał szpiegowskie zdjęcie mijanego pick-upa, na którym panoszyło się imponujące poroże upolowanego karibu. Polowania na Alasce wykorzystują najnowsze zdobycze techniki . Podstawą jest napędzany na cztery koła pick-up z przyczepą, na którą ładuje się obowiązkowo quada. Łowcy na Alasce posługując się tymi pojazdami mogą dotrzeć prawie do każdego miejsca. Zwierzęta nie mają szans. Każdy z mieszkańców Alaski ma prawo do odstrzału co najmniej jednego łosia, a ten może ważyć  nawet do 750 kg. Spotkany w McCarthy Niemiec pomstował nad obowiązującymi tutaj przepisami i zwyczajami, mówiąc, że mieszkańcy Alaski nie kupują mięsa, ale polują na nie.

Postój w Tok na kawę. Visitor Center zamknięte – off-season.

Alaska Highway TokCutoff_HeinesJct

Trasa z Glenallen do Tok rzeczywiście jest piękna. Podobnie zresztą jak odcinek Tok – Hainess Jct.. W oddali widać góry Św. Eliasza, a po stronie kanadyjskiej pasmo, w którym znajduje się drugi szczyt Ameryki Północnej Mt. Logan, przemianowany w 2000 r na Mt. Pierre Trudeau. W Haines Jct. zdążyliśmy odwiedzić Visitor Center. Warto, bowiem po stronie kanadyjskiej obszar nazywa się Keulane National Park Obejrzeliśmy film, w pospiechu zakupiliśmy mapy i przewodniki, a następnie już w spokoju i samotności zjedliśmy kolację na parkingu przed VC, który jest dostosowany do pikniku. Po 19-tej ruszyliśmy w dalszą drogę. Bardzo szybko przemknęliśmy do Whitehorse, a następnie w dobrej formie dotarliśmy do Watson Lake, gdzie znaleźliśmy spory RV Park. Rano dokonaliśmy gruntownych oblucji, gorąca kąpiel dobrze nam zrobiła. Potem pranie w Laundromacie za 4 CAD wraz z suszeniem. Było to jedyne pranie w czasie podróży, w zasadzie na zakończenie, tak, że wracamy z czystymi rzeczami.

Watson Lake – Dowson Creek – Bear Lake 20.09.2004

Podróż do Dowson Creek będziemy wspominać ze względu na wiele niespodziewanych spotkań ze zwierzętami.

Najpierw, zaraz za Watson Lake pojawił się na poboczu drogi czarny niedźwiedź. Wielki jak koń przemaszerował przed samochodem przez Highway w odległości nie większej niż 100m.

Następnie po obu stronach drogi  pojawiły się stada bizonów. Trzeba było uważnie jechać. W pewnym momencie na leśnej polanie, widocznej z samochodu, w oddali zobaczyłem zwaliste zwierzę, które natychmiast zidentyfikowałem jako łosia. Dotychczas nie widzieliśmy łosia! Byliśmy w Denali NP, w Anchorage, gdzie osie podobno chodzą po ulicach i nie spotkaliśmy łosia. Na koniec szczęście uśmiechnęło się do nas. Zawróciłem. Cofnęliśmy się o 100m. Zawinąłem na pobocze po drugiej stronie, skąd wydawało mi się, że widziałem zwierzę podobne do łosia. Rzeczywiście to był łoś! Szybko wyciągnęliśmy aparaty fotograficzne, lunetę i wysiedliśmy z samochodu kierując się pasącego się na polanie łosia. Chcieliśmy podejść jak najbliżej by zrobić dobre zdjęcia. Niestety zwierzę zwietrzyło nas i majestatycznie oddaliło się do pobliskiego lasu. Nie udało się zrobię atrakcyjnych fotografii ale najważniejszego dopięliśmy – widzieliśmy łosia w naturze, po tym jak wczesniej spotkaliśmy oko w oko: niedźwiedzia grizzly, niedźwiedzia czarnego oraz karibu, wszystkie z grona największych, najbardziej charakterystycznych zwierząt Alaski i Północy Kanady.

Do Dowson Creek dotarliśmy przed 21.00. Zachwalana, polecana przez przez Lonely Planet – Alaska Cafe & Pub zamknięta, zbankrutowała. Ostatecznie zjedliśmy w sieci kanadyjskich restauracji Mike’s West Coast Grill. Steki bardzo dobre. Po raz pierwszy od wielu dni mogliśmy porozmawiać dłużej z M, bowiem w Dowson Creek pełnia cywilizacji objawiała się również zasięgiem GSM. Po kolacji ruszyliśmy w dalszą drogę. Tankowaliśmy niedawno w Fort Nelson – kilkadziesiąt kilometrów wcześniej, więc w drogę do Prince Rupert wyjechaliśmy nie tankując, zakładając, że po drodze będzie wiele okazji, aby napełnić bak. Po przejechaniu 100 km dojechaliśmy do małego miasteczka przejeżdżając obok otwartej stacji benzynowej. Zlekceważyłem fakt, że pozostało 1/2 baku z prostej przyczyny, że wydawało mi się, że już dotarliśmy do gęsto zaludnionych terenów. Nic bardziej złudnego. W Kanadzie i na Alasce panuje zasada, tankuj do pełna na każdej napotkanej stacji. Stosowaliśmy ją wcześniej konsekwentnie i nie było kłopotów. W ostatnim dniu naszej podróży popełniliśmy błąd, za który przyszło nam zapłacić koniecznością noclegu w Bear Lake, kilkadziesiąt kilometrów przed Prince Rupert. Stacja, zresztą kolejna z rzędu, była zamknięta, a u nas bak pusty i nie było szans (nie odważyliśmy się ryzykować) dotrzeć do celu. W rezultacie znaleźliśmy w pobliżu wspaniały Campground BearLake, gdzie przenocowaliśmy a rano, zaraz po otwarciu stacji benzynowej ruszyliśmy w dalszą drogę.

Bear Lake – Prince Rupert – Whistler – Vancouver 21.09.2004

Ostatni odcinek podróży do Vancouver  minął w zasadzie bez komplikacji i większych wrażeń gdyby nie zmiana trasy w Cache Creek, gdzie skręciliśmy z H97 na drogę wiodącą przez Whistler do Vancouver, by zobaczyc miejsce przyszłej Zimowej Olimpiady. Kilkanaście kilometrów za Cache Creek  ok. 14-tej zatrzymaliśmy się na popas na campingu Marble Canion. Przygotowaliśmy obiad z pozostałych w nadmiarze zapasów. Spakowaliśmy wszystkie rzeczy, by w Hotelu Pan Pacific przy Canada Place móc szybko wyładować bagaże i pojechać do Hertza oddać samochód.  Na pakowanie zeszło nam ponad 2 godziny. Wydawało mi się, że ostatnie 200 km pokonamy szybko i po drodze jeszcze zatrzymamy się na kawę w  Whistler, gdzie w 2010 roku odbędą konkurencje alpejskie Olimpiady Zimowej w Vancouver. Końcowe kilometry za kierownicą siedział  F. i okazało się, że to był jeden z najtrudniejszy technicznie odcinek całej wyprawy. Bardzo kręta droga, wąska, ostro w górę, albo w dół. I tak przez cały czas. W głowie nam huczało i F. ręce bolały od kręcenia kierownicą. Przeszedł kolejną mocną próbę wytrzymałości i odwagi. Po raz pierwszy widziałem na drogach „run away” – tj. wjazd na przeciwstok w celu wyhamowania w razie niebezpieczeństwa.

Do celu  dotarliśmy późno, bo przed 19.00, ze względu na ogromny tłok na trasie Whistler – Vancouver. Rozpakowaliśmy samochód, oddaliśmy Lincolna Aviator do Hertza  w sąsiednim  Renaissance Hotel. Biuro było zamknięte więc samochód zostawiłem na parkingu a klucze wrzuciłem do skrzynki. Sprawa uszkodzonej szyby i konsekwencji finansowych tym samym przeniosła się do rozstrzygnięcia pod moją nieobecność. Zobaczymy w jakiej kwocie obciążą mnie za szkodę. Kolację zjedliśmy w świetnym  Original Joe’s Restaurant. Tłoczno, drogo, ale jedzenie bardzo dobre i atmosfera prawdziwie kosmopolityczna. Po kolacji nocny spacer po Vancouver. Następnego dnia F. złapał Airport Shuttle o 12.00 by zdążyć na lot Air Canda do Londynu o 15.30. W ten sposób zakończyła się wyprawa, którą planowałem od dawna jako wspólne przedsięwzięcie z F.

Galeria zdjęć SFL Alaska Highway 2009

https://www.icloud.com/sharedalbum/#B0ZJEsNWnGSvNyn

Ekwador-Galapagos 2005

Ekwador (Republika Ekwadoru; hiszp. Ecuador, República del Ecuador) – państwo w Ameryce Południowej położone nad Oceanem Spokojnym, jedno z czterech powstałych w wyniku rozpadu Wielkiej Kolumbii w 1830 r. Sąsiaduje od północy z Kolumbią a od południa z Peru. W skład Ekwadoru wchodzą także położone na Oceanie Spokojnym Wyspy Galapagos. Nazwa pochodzi od hiszpańskiego słowa oznaczającego równik.

Wyspy Galápagos, Wyspy Żółwie (nazwa urzędowa: hiszp. Archipiélago de Colón, czyli Archipelag Kolumba) – archipelag wysp pochodzenia wulkanicznego na Oceanie Spokojnym, na wysokości równika, ok. 960 km na zachód od wybrzeża Ameryki Południowej. Wyspy należą do Ekwadoru, a ich powierzchnia wynosi 7,8 tys. km².

Pekin Igrzyska Olimpijskie 2008

29. Letnie Igrzyska Olimpijskie w 2008 rozgrywały się w Pekinie, stolicy Chin, od 8 do 24 sierpnia

(niektóre mecze piłki nożnej odbyły się 6 i 7 sierpnia, czyli przed oficjalnym otwarciem). Decyzja o wyborze Pekinu jako miasta organizatora zapadła 13 lipca 2001. O organizację tych Igrzysk zabiegały także: Toronto (Kanada), Paryż (Francja), Stambuł (Turcja) i Osaka (Japonia). Były to pierwsze od 20 lat (od igrzysk w Seulu) igrzyska letnie w Azji.

W Pekinie rozgrywane były nowe konkurencje: bieg kobiet na 3000 m z przeszkodami, zawody kolarskie BMX oraz pływanie na otwartym akwenie na dystansie 10 000 m kobiet i mężczyzn. W tenisie stołowym gra deblowa mężczyzn i kobiet została zastąpiona turniejem drużynowym. W strzelectwie kobiety nie rywalizują już w podwójnym trapie a także w trafianiu do ruchomej tarczy.

Decyzją Chińskiego Komitetu Olimpijskiego, głównym hasłem pekińskich igrzysk olimpijskich było zawołanie: „jeden świat, jedno marzenie”. Komitet stwierdził, iż na tym samym świecie ludzie posiadają jedno wspólne marzenie o dążeniu do rozkwitu i pokoju.

Igrzyska rozpoczęły się ósmego dnia, ósmego miesiąca, dwa tysiące ósmego roku, o ósmej osiem wieczorem (UTC+8), gdyż w symbolice chińskiej cyfra osiem jest symbolem szczęścia, obfitości, pieniędzy oraz spokoju.


Warning: Invalid argument supplied for foreach() in /wp-content/plugins/simple-lightbox-gallery/simple-lightbox-slider-shortcode.php on line 225

MSL Panamericana 2009

 

Nasza podróż Panamericaną trwała 96 dni. To najdłuższa wyprawa/podróż w naszym życiu. Zazwyczaj przedsięwzięcia podobne co do okresu trwania i nakładów finansowych są realizowane w wieku emerytalnym. Spotkaliśmy wielu ludzi w różnych krajach Ameryki Południowej podróżujących 6-; 12- 18-miesięcy. Byli to ludzie samotni, pary, małżeństwa. Większość z nich to ludzie, którzy na emeryturze mogą delektować się wolnością bez ograniczeń czasowych. Środki finansowe są ważne, ale one nie decydują o realizacji takich planów, tylko wyobraźnia i odwaga, aby ruszyć się z domu, opuścić na dłużej dobrze znane i przewidywalne otoczenie. Spotkaliśmy też ludzi młodych, studentów lub świeżo upieczonych absolwentów podróżujących przez kraje Ameryki Południowej w celu poznania ludzi, kultury, historii, języka. Z małym plecakiem, jeszcze mniejszym portfelem przemierzają ogromne przestrzenie nie dbając o czas i pieniądze. Naturalnie, widzieliśmy zorganizowane grupy turystów w zdyscyplinowany sposób zaliczające ważne punkty na mapie atrakcji każdego z krajów. Jesteśmy szczęściarzami, że mogliśmy przez blisko 100 dni delektować się podróżą przez Amerykę Łacińską w wieku przedemerytalnym, kiedy wiele ze zrealizowanych przez nas ekstremalnych przedsięwzięć było rzeczywiście w zasięgu naszych możliwości.

 

https://www.google.com/maps/d/edit?mid=1B-jglRRP3ZXzuh5qV9KIJdBv0Je7XxU&usp=sharing

Przejechaliśmy 22 tys. kilometrów, głównie Panamericaną, chociaż jak widać na mapie naszej wyprawy zbaczaliśmy zawsze, kiedy uznaliśmy, że warto pojechać i odwiedzić miejsca, nawet daleko oddalone od naszej zasadniczej marszruty.  Carretera Panamericana, bo tak brzmi oficjalna nazwa tej drogi w języku hiszpańskim, ma stosunkowo długą historię i ogromne zasługi dla rozwoju współpracy politycznej i integracji gospodarczej Ameryki Łacińskiej w XX wieku. Idea drogi łączącej kraje obu Ameryk została zaprezentowana w 1889 r. na Pierwszej Konferencji Krajów Amerykańskich jako koncepcja budowy linii kolejowej. W 1923 r. na V Konferencji Krajów Amerykańskich zaprezentowano po raz pierwszy ideę budowy  szlaku komunikacyjnego dla samochodów. Dwa lata później powołano w Buenos Aires wspólną grupę roboczą dla koordynacji prac, a w 1936 r. na Pokojowej Konferencji Krajów Amerykańskich podpisano traktat o budowie Carretera Panamericana. Meksyk był pierwszym krajem, który w 1950 r. zakończył budowę swojego odcinka.  Obecnie Panamericaną można przejechać z Nuevo Laredo, na granicy Meksyku i USA, aż do Buenos Aires za wyjątkiem odcinka 110 kom na pograniczu Panamy i Kolumbii nazywanego Darien Gap. Odcinek w Ameryce Środkowej nazywany i oznaczany jest często jak Interamericana kończy się w Yaviza. W Kolumbii droga asfaltowa zaczyna się 53,5 km od granicy w miejscowości El Tigre. W krajach Ameryki Południowej powstała cała sieć odgałęzień, które są również nazywane Panamericaną, chociaż nie mają oficjalnie tego statusu. Z Bogoty można pojechać odgałęzieniem Panamericany do Caracas. W Peru można wybrać odgałęzienie przez Arequipę, które prowadzi dalej do La Paz w Boliwii i przez Salta dalej do Buenos Aires, skąd można pojechać z powrotem na północ w kierunku Urugwaju i Brazylii. Niezwykle interesującym jest wariant podróży z Santiago de Chile, gdzie oficjalna Panamericana skręca na wschód w kierunku Buenos Aires, dalej na południe aż do Puerto Montt i Quellon, by dotrzeć ostatecznie do Ushuaia i wracając na północ przez Patagonię dotrzeć do Buenos Aires. Obecnie Panamericana (Pan-America Highway) i system dróg powiązanych obejmuje 48 000 km od Alaski do Ziemi Ognistej.

MSL Panamericana 2009 to w głównej mierze podróż klasyczną, oficjalną Carretera Panamericana zaprojektowaną w 1936 r. Odwiedziliśmy 14 krajów. Jechaliśmy doskonałym asfaltem, miejscami wielopasmową drogą szybkiego ruchu ale także  bezdrożami, aby dotrzeć do miejsc niezwykłych lub przejechać niezwykłymi trasami, które normalnie są niedostępne tak dla turystów jak i tubylców (zob. Album DROGA). Jeep Wrangler Unlimited Rubicon  sprawiał, że off road był niestraszny, czy to żużel, żwir, glina, piach czy szutr. Poruszaliśmy się po bezdrożach Nikaragui, Kostaryki, Ekwadoru, Peru, Boliwii i Chile. Panamericana to główna arteria komunikacyjna większości krajów przez które przebiega.  Uogólniając ocenę –   bardzo dobrze utrzymana, chociaż w niektórych krajach (Gwatemala, Honduras, Salwador, Kolumbia) trzeba było być przygotowanym na niemiłe niespodzianki, szczególnie gdy droga prowadziła przez miasta i miasteczka. Wtedy na granicy miasta kończyła się jakość i oznakowanie. Naszym celem było DROGA, a więc spotkania z ludźmi, zatrzymanie się w miejscach, które wzbudzały nasz zachwyt i wcale nie są gwiazdami przewodników.  Nie mieliśmy szczegółowego planu trasy ani grafika czasowego na pobyt w poszczególnych krajach. W Meksyku, Gwatemali, Peru i Boliwii  spędziliśmy więcej czasu niż pierwotnie wstępnie zakładaliśmy. Do Kolumbii obawialiśmy się pojechać samochodem. Później polecieliśmy samolotem i przemierzyliśmy 1000 km wypożyczonym samochodem. Błąd, powinniśmy Kolumbię przemierzyć naszym Rubiconem. Wydaje się, że ostrzeżenia o niebezpieczeństwach podróżowania w Kolumbii są przesadzone. Zachowując ostrożność, taką jak wszędzie, można z korzyścią dla siebie podróżować w Kolumbii samochodem.

Spotkaliśmy wielu interesujących ludzi, podróżników, takich jak my, ale głównie przypadkowo spotykanych mieszkańców miast, osiedli i przydrożnych wsi.  Unikalną cechą Ameryki Łacińskiej jest wspólny język wszystkich krajów poza Brazylią.  Co prawda w najdalszych zakątkach Meksyku i Gwatemali mówi się w języku nahuatl , w wysokich górach Ekwadoru, Peru i Boliwii w keczua, gdzieniegdzie w ajmara,  ale generalnie wszyscy których spotkaliśmy na swojej drodze mówili po hiszpańsku. To niezwykłe wrażenie, które szybko sobie uświadamiamy podróżując w Ameryce Południowej, że przekroczenie kolejnej granicy państwowej nie wiąże się ze zmianą języka. To ułatwia porozumiewanie się i poznawanie tych krajów pod warunkiem znajomości języka hiszpańskiego. Powiem więcej, to jest warunek konieczny dla zrozumienia tych ludzi i krajów.

Marzena mówi płynnie po hiszpańsku, ja jestem pilnym uczniem, więc zespół spełniał powyższe kryterium. To oczywiście sprawiało, że Marzena wdawała się w nieskończenie długie rozmowy nawet przy okazji pytań o drogę. Latynosi uwielbiają mówić dużo, barwnie i niekonkretnie. Mówiąc szczerze był to dla mnie zawsze trudny egzamin cierpliwości. Ale ich chęć pomocy, uprzejmość , otwartość (no może z wyjątkiem Boliwii) są ujmujące.

Podróżując w tym regionie trzeba się przestawić, czas ma inny wymiar, odległość także, mistyczny świat legend i bajek miesza się z rzeczywistością. I tak dla przykładu, wykształcony skądinąd inżynier w Limie, przekonywał mnie, że koniecznie powinniśmy wziąć przewodnika ponieważ ten umie się porozumiewać ze zwierzętami i dzięki temu kondory w Kanionie Colca przylecą na jego prośbę.  Każdy może się tego nauczyć, przekonywał, pod warunkiem, że potrafi mówić sercem oraz swoje myśli i uczucia przekazywać w formie obrazów na poziomie (niższym) dostosowanym do percepcji zwierząt, które bez względu na gatunek potrafią się ze sobą porozumiewać.  Teraz rozumiem, że Gabriel Garcia Marquez i wielu innych pisarzy nie muszą specjalnie wysilać swojej wyobraźni, oni po prostu opisują rzeczywistość , która jest mieszanką realizmu i świata bajek i legend.

Podróżowanie w Ameryce Łacińskiej ma inne atrakcje niż to co gdzie indziej przyciąga uwagę turystów i naukowców . Zabytki cywilizacji prekolumbijskich są rzadkością, chociaż te które się zachowały są wspaniałe i jakże różne od spotykanych w innych miejscach na świecie. Do nich należą słynne zabytki cywilizacji Majów, Azteków, Olmeków, Tolteków w Meksyku, Gwatemali i Hondurasie oraz Inków w Ekwadorze i Peru. Wspólną cechą tych cywilizacji jest dążenie do harmonii pomiędzy człowiekiem a światem zwierząt, roślin i całą rzeszą bogów i bóstw. Człowiek w Ameryce wznosił ogromnym wysiłkiem budowle charakterze sakralnym niemal zupełnie pomijając w tym zaspokajanie własnych dążeń utrwalenia pamięci o indywidualnych dokonaniach, stąd brak twierdz, zamków, pomników, dzieł sztuki ilustrujących wielkich władców oraz ich dokonania.

Przyroda odgrywała kiedyś rolę centralną  i dziś ona w największym stopniu przyciąga uwagę podróżników. Ogromna większość zabytków w Ameryce Łacińskiej to budowle i miasta stworzone okresie kolonialnym, stąd wpływy hiszpańskie są najbardziej widoczne.  Można odnieść wrażenie, że konkwistadorzy i ich potomkowie na gruzach przedkolumbijskich budowli konstruowali swoje kościoły i domy. Z ogromnego miasta Tenochtitlan będącego stolicą Azteków dziś nie pozostało nic poza kupą kamieni Templo Mayor na głównym placu miasta Meksyk. Podobnie gdzie indziej. Pozostałe zabytki prekolumbijskiej najczęściej zachowały się ponieważ były opuszczone i zapomniane bądź pozostawały w ukryciu w odległych zakątkach (Machu Pichu). Wiele z nich zostało odkrytych całkiem niedawno i dużym nakładem sił i środków zostało wydartych dżungli (Palenque, Tikal, Monte Alban, Vilcabamba),

Zabytki architektury kolonialnej przetrwały tutaj  w formie oryginalnej lepiej niż ich odpowiedniki w Europie. Kościoły, kamienice, układ ulic, zabudowa centralnych placów (Plaza de Armas) w wielu dużych i małych miastach, jeśli nie zostały zniszczone przez żywioły – trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, czy tornada – to niewiele się zmieniły od momentu powstania i stanowią lekcję historii. San Cristobal de las Casas, Oaxaca, Gwatemala Antigua, Cuenca, Cartagena, Arequipa, Sucre, Potosi, Cordoba, to miasta, których architektura centralnych dzielnic przetrwała w stanie nienaruszonym kilkaset lat. Jest to efekt relatywnie wolnego rozwoju gospodarczego, który gdzie indziej całkowicie zmienił oblicze krajów, miast i wsi.

Cuda natury, która na szczęście w dużej części pozostaje dziewicza, są magnesem przyciągającym uwagę i zainteresowanie podróżników. Niedostępne góry,  groźne pustynie, jeszcze istniejące, wielkie połacie lasów tropikalnych stanowią o atrakcyjności i wyjątkowym charakterze podróżowania w Ameryce Łacińskiej. Tutaj można spotkać wiele dzikich zwierząt żyjących w swoim naturalnym środowisku. Tutaj można jechać godzinami nie spotykając ludzi. Tutaj przestrzeń i czas mają inny wymiar.

Dla wszystkich wybierających się w podróż do Ameryki Łacińskiej problem bezpieczeństwa jawi się jako niebezpieczeństwo, a więc wysokie ryzyko. Przewodniki i fora internetowe pełne są przykładów oszustw, kradzieży, rabunków, napadów. To wszystko pewnie prawda,  ale jak to w życiu bywa, mówi się raczej o negatywnych doświadczeniach, niż pozytywnych, a te pierwsze szybciej się rozpowszechniają.  Nasze doświadczenia są pozytywne. Przebywaliśmy w bogatych i biednych okolicach, w dużych miastach i na prowincji. Spaliśmy w hotelach, schroniskach i na kempingach. Nie spotkało nas nic złego. Byliśmy ostrożni, nie dając potencjalnym oszustom i złodziejom okazji. Samochód zawsze na parkingu strzeżonym, wieczorne i nocne eskapady realizowane z umiarem i zachowaniem środków ostrożności. Wielokrotnie (w Kostaryce, Panamie, Ekwadorze, Peru, Boliwii) miejscowi mieszkańcy ostrzegali nas przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Kiedy biegnąc ulicami Casco Viejo (Panama City) zapędziłem się w niebezpieczną okolicę mieszkańcy mnie ostrzegli wskazując niewidzialną granicę, podobnie  podczas spaceru w Guayaquil, kobieta wychylając się z okna krzyknęła do nas aby zawrócić. Portier w hotelu w La Paz bezinteresownie w środku nocy poszedł do sklepu za rogiem po wodę, aby nie narażać mnie niepotrzebnie. Rozważne i odpowiedzialne zachowanie jest konieczne. Trzeba przecież zdawać sobie sprawę, że w niektórych sytuacjach różnica statusu majątkowego stanowi przepaść.  Dlatego należy się wystrzegać ostentacyjnej demonstracji przewagi materialnej, to jest obraźliwe zawsze i wszędzie, a szczególnie w krajach biednych.

Zdarzenia i historie z tej podróży będą nam towarzyszyć do końca życia. Było ich wiele, niektóre z nich śmieszne, inne smutne, dziwne, barwne, zaskakujące, pouczające, największa wartość tej podróży to wspaniałe spotkania z cudowną naturą i interesującymi ludźmi. Niektóre z nich opisaliśmy w blogu z podróży, który będziemy jeszcze uzupełniać i łączyć z albumami zdjęć cyfrowych oraz krótkich filmów video.  Powstały w ten sposób serwis, dzięki nowym możliwościom Internetu, jest nowoczesnym dziennikiem podróży, który pozwoli uchronić nasze obserwacje i przeżycia od zapomnienia. Pamięć jest zawodna. Chcemy wracać do wspomnień posiłkując się materiałem zdjęciowym zawartym w albumach i zapiskami z podróży. Robimy to głównie dla siebie, ale również dla tych, którzy z różnych względów mogą być zainteresowani naszymi doświadczeniami i przygodami.

PS. Rubi został na parkingu w Buenos Aires i czeka na nas, by wspólnie dokończyć podróż na Ziemię Ognistą z wypadem na Antarktydę.

Camino de Santiago 2011

Droga O Cebreiro – Samos

Pielgrzymowanie jest częścią natury człowieka, jest widoczne w historii od najdawniejszych czasów, niezależnie od przynależności narodowej, kulturowej i religijnej. Tradycja pielgrzymki do grobu Św. Jakuba Apostoła, należy do najstarszych i najważniejszych w świecie chrześcijańskim, oprócz pielgrzymki do Grobu Chrystusa w Jerozolimie oraz Grobu Św. Piotra w Rzymie. Historia pielgrzymowania do Santiago de Compostela sięga IX wieku, ale w średniowieczu Camino stało się najbardziej uczęszczanym szlakiem pielgrzymkowym zachodniej cywilizacji. Jednym z największych zwolenników Camino był papież Kalikst II, który w 1152 r. opublikował dzieło, Codex Calixtinus, stanowiące w swojej V części dokładny opis szlaku i przewodnik, do dziś uznawany jako najlepsze źródło wiedzy o korzeniach Camino. Europę spowiła pajęczyna dróg pielgrzymkowych wiodących do Santiago de Compostela, z południa Hiszpanii, Portugalii, Francji, Wielkiej Brytanii, Irlandii, Szwajcarii, Włoch, Belgii, Holandii, Niemiec, Austrii, Węgier, Chorwacji a nawet z Polski. W tym okresie na szlaku rozwinęły się i powstały liczne osiedla, miasteczka i miasta, a w nich kościoły, zakony, schroniska i szpitale dla pielgrzymów. Ślady tego zachowały się do dziś i są atrakcją turystyczną, a także podstawą infrastruktury dzisiejszego Camino de Santiago.

Wśród wielu szlaków Camino de Santiago, Droga Francuska – Camino Frances – uważana jest za najważniejszą. Jest także najbardziej uczęszczaną. Tą drogą podążali Karol Wielki, Św. Franciszek z Asyżu, a współcześnie Jan XXIII. Jan Paweł II dwukrotnie był z wizytą w Santiago de Compostela, w 1982 r., w pierwszym Roku Świętym demokratycznej Hiszpani (kiedy data śmierci Św. Jakuba, 25 lipca, przypada w niedzielę) i ponownie w 1989 r. Do tradycji należy, że zgrupowania reprezentacji piłkarskiej Hiszpanii często odbywają się właśnie w Santiago de Compostela. Przed wyjazdem na mistrzostwa świata do RPA, trzech piłkarzy – Iniesta, Torres i Busquet – złożyło ślubowanie, że wybiorą się w dziękczynną pielgrzymkę Camino de Santiago, jeśli uda im się zdobyć zloty medal.

Tematyka pielgrzymowania szlakiem Jakubowym znalazła odzwierciedlenie zarówno w literaturze jak i w filmie. Współcześnie powstało kilka filmów, w tym reżyserowany przez Luisa Bunuela La Via Lactea (Droga mleczna), którego antyklerykalny stosunek znajduje tutaj swoje odzwierciedlenie. Emilio Estevez idąc śladami przodków swojego ojca, zrobił w 2010 r przejmujący filim The Way , w którym Martin Sheen (ojciec) gra główną rolę ojca pielgrzynującego na Camino z prochami swojego syna. Martin Sheen odbył wczesniej pielgrzymkę, która zaowocowała niezwykymi zdarzeniami i dlatego pewnie film ma tak duży pozytywny ładunek emocjonalny. Książek powstało mnóstwo, najwięcej jako wspomnienia pielgrzymki, która zmieniła życie wielu ludzi. Inne znalazły tutaj swoją inspirację, jak np. Pielgrzym – Paulo Coelho.

W 2010 roku z St Jean Pied de Port, które jest jej początkiem, wyruszyło w ponad 36000 pielgrzymów. Jego trasa poza początkowymi kilkunastoma kilometrami w Pirenejach Francuskich, przebiega przez terytorium Hiszpanii, obszary czterech podstawowych jednostek administracyjnych – wspólnot autonomicznych: pięknej Navarry, urzekającej La Rioja, sentymentalnej Kastylii-Leon oraz niezwykłej Galicji. Navarra i La Rioja to część etnicznej krainy Basków, jednego z najstarszych ludów Europy.

Trasa Camino de Santiago Frances ma ok 780 km długości. Pod względem geograficznym przebiega w pewnym oddaleniu, równolegle do wybrzeży Oceanu Atlantyckiego, przez Pireneje Atlantyckie, następnie dolinami rzek Erro i Arga podążając u podnóży Sierra de Andia, Sierra de Loquiz do Pampeluny, by w La Rioja przeciąć Rioja Alta u podnóży Sierra de la Demanda. Meseta Hiszpańska, w części południowej wyznacza szlak w Kastylii przebiegający na wysokości 600-1200 m npm. By dotrzeć do Burgos trzeba pokonać znaczne wzniesienia, min. Montes de Oca, ale później monotonny płaskowyż Mesety prowadzi szlak do Leon. Dalej znów zaczynają się góry i to znacznie trudniejsze od Pirenejów Atlantyckich. Najpierw trzeba się wspiąć na wysokość ponad 1515 m npm w Montes de Leon, co jest najwyżej położonym punktem trasy, a następnie przekroczyć granicę Galicji niedaleko O Cebreiro w górach Sierra de la Cabrera. Końcowy odcinek to wyżynne rejony Galicji.

W 1987 r. Droga Św. Jakuba została uznana jako pierwszy Europejski Szlak Kulturowy, w uznaniu dla wkładu jaki wniosła dla europejskiej cywilizacji, a w 1993 r. zyskała status Światowego Dziedzictwa UNESCO. Liczba pielgrzymów na Camino de Santiago do końca lat 80-tych była relatywnie mała i wynosiła kilkaset do kilku tysięcy osób rocznie. Rozkwit ruchu pielgrzymkowego współcześnie notuje się w latach 90-tych, kiedy w latach określanych jako święte dla Santiago de Compostela ( zdarzyło się to w 1993 i 1999 r., gdy data śmierci Św. Jakuba, 25 lipca przypadła w niedzielę) liczba pielgrzymów eksplodowała do poziomu 99 436 i 154 613, pozostając w pozostałym okresie na poziomie 5000-30000. W pierwszej dekadzie XXI wieku popularność pielgrzymowania na Camino de Santiago spotęgowała się w 2004, kolejnym roku świętym, kiedy zarejestrowano 179 tys. pielgrzymów i od tego czasu utrzymuje się na poziomie ponad stu tysięcy. W 2010 roku, który był także rokiem świętym, na trasie pojawiła się rekordowa liczba 271 183 pielgrzymów. Statystyki uznają za pielgrzymów osoby, które przeszły piechotą co najmniej 100 km lub przejechały na rowerze dwukrotnie dłuższą odległość na trasie jednego ze szlaków Camino de Santiago i potrafią to udokumentować wpisami w paszporcie pielgrzyma (Credencial del Peregrino).

Pielgrzymi na Camino de Santiago 1985-2010

Źródło: Wikipedia

Pielgrzymi, trekkersi i sportowcy na Camino de Santiago.

Eksplozja liczby pielgrzymów w ostatnich dwudziestu latach wiąże się ze wzrostem popularności Camino de Santiago jako atrakcji turystycznej, która jest umiejętnie propagowana przez władze krajowe i lokalne Hiszpanii. W wielu krajach europejskich rozwinęły się także mniej lub bardziej zinstytucjonalizowane formy propagujące wędrówkę (pielgrzymkę) Szlakiem Św. Jakuba. Odżyły tradycje i drogi Camino de Santiago z Dublina, Kolonii, Brukseli, Paryża, a nawet Lublina i rzeczywiście na trasie można spotkać ludzi, którzy podążają do Santiago de Compostella z wybranych miast w danym kraju, albo po prostu ze swojego miejsca zamieszkania. Az trudno uwierzyć, ale są tacy, którzy idą miesiącami, co we współczesnym świecie wydaje sie niemożliwe, a inni realizują swoje przedsięwzięcie kilka lat z przerwami. Wędrują starsi i młodzież, indywidualnie, we dwoje (małżeństwa) i w małych grupach. Wielu wraca na Camino, kontynuując większe przedsięwzięcie, albo żeby przeżyć to jeszcze raz.

W krajach uprzemysłowionych zmienia się struktura wiekowa społeczeństwa i aktywności zawodowej. Z jednej strony coraz więcej ludzi idzie na emeryturę wcześniej z różnych względów, bo są zachęcani przez firmy, dla których koszt pracy młodych, dobrze wykształconych jest niższy. Z drugiej strony ludzie żyją dłużej i długo pozostają sprawni fizycznie, co pozwala im realizować przedsięwzięcia wymagające dobrej kondycji fizycznej. No i świat zrobił się mniejszy, komunikacja i transport rozwinęły się do takiego poziomu, że nie sprawia żadnego problemu (koszty i infrastruktura) przemieszczanie się na duże odległości. Stąd w atrakcyjnych miejscach na świecie spotyka się ludzi różnych narodowości, często przybywających z daleka, żeby zobaczyć lub uczestniczyć w czymś niezwykłym. Nie dziwi więc, że wraz ze wzrostem popularności i renomy turystycznej na Camino de Santiago spotyka się ludzi z całego świata.

Według moich obserwacji, prawie wszyscy udający się na wędrówkę Drogą Św. Jakuba zaopatrują się w paszport pielgrzyma „Credencial del Peregrino” ze względu na liczne przywileje (schroniska, ceny hoteli, posiłków, wstęp do muzeów). Paszport z pieczątkami miejsc na drodze stanowi także pamiątkę i dowód odbycia pielgrzymki, która dla niektórych jest odmianą trekkingu. Obecnie na trasie większość to osoby, które traktują to jako wędrówkę szlakiem ciekawym historycznie, kulturowo i krajobrazowo. Wyzwanie stanowi także jego długość. Są także sportowcy, którzy traktują Camino jako możliwość sprawdzenia się jadąc rowerem, lub biegnąc. Infrastruktura turystyczna, schroniska, hostele, tanie bary i restauracje ułatwiają podróżowanie w różny sposób. Taki stan rzeczy nie przeczy faktom, że ta wędrówka-pielgrzymka ma przede wszystkim charakter duchowy, transcedentalny. Wśród turystów, których także nie waham się nazwać pielgrzymami, rodzi się w trakcie podróży wyjątkowa więź duchowa, zrozumienie, solidarność, wzajemna życzliwość powszechnie okazywana, a wielokrotnie nawet przyjaźń. Ci sami ludzie wędrując oddzielnie spotykają się w różnych okolicznościach na trasie, są dla siebie uprzejmi, pomocni, życzliwi, uśmiechnięci, wielokrotnie pomimo zmęczenia i bólu mięśni, poobcieranych stóp. Ludzie niewierzący z szacunkiem odnoszą się do pielgrzymów praktykujących swą wiarę na trasie w kościołach, modlących się w schroniskach.

W ciągu zaledwie pięciu dni, nie narzucając się specjalnie, spotkałem przedstawicieli Hiszpanii, Włoch, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Portugalii, Austrii, Kolumbii, Brazylii, Korei Płd., Singapuru, Słowacji, Danii, Holandii, Belgii, Szwajcarii, Chorwacjii, Stanów Zjednoczonych.

Pytanie zadawane obowiązkowo każdemu, który zgłasza się po paszport pielgrzyma, to jaki jest jego cel podróży, i nikogo nie dziwi, że padają różne odpowiedzi. Tym nie mniej Camino de Santiago to przede wszystkim religijna pielgrzymka, która tutaj ma przede wszystkim charakter duchowy, przeżywany indywidualnie, wewnętrznie, w skupieniu, zadumie, w marszu, który nie jest wcale spacerem, czasem w rozmowach z innymi, spotykanymi na drodze. Owszem, są pielgrzymujący grupowo, ale większość idzie Drogą Św. Jakuba samotnie, przynajmniej na odcinkach między postojami na nocleg.

Moje Camino de Santiago

Odkąd poznałem co to takiego Camino de Santiago, zawsze chciałem kiedyś przejść szlak pielgrzymi trasą Św. Jakuba do Santiago de Compostela. Zamiar ten początkowo nie miał charakteru pielgrzymki do świętego miejsca, jakim jest Grób Św. Jakuba Apostoła, lecz wymiar wyzwania jakim jest pokonanie piechotą takiej odległości. W okresie intensywnej pracy zawodowej nie do pomyślenia było zniknięcie na okres 6 tygodni. Myślałem o przejechaniu trasy rowerem. Spekulowałem nawet nad przebiegnięciem tej trasy w możliwie najkrótszym czasie.

Ostatnio w moim życiu zmieniło się tak wiele, a może to ja się tak zmieniłem, że postanowiłem zrealizować marzenie w klasyczny sposób, piechotą z plecakiem.

Camino e Santiago Palas de Rei – Brea

Gdy 13.03.2011 wieczorem odbierałem w St. Jean Pied de Port Credencial del Peregrino (paszport pielgrzyma) nie miałem chwili wahania by na pytanie o cel podróży, odpowiedzieć, że ma głównie charakter duchowy, z elementami religijnymi. Wróciłem właśnie z udanej wyprawy na Antarktydę, gdzie wszedłem na szczyt Mt. Vinson w towarzystwie mojego przyjaciela. Camino Santiago zamierzałem przejść sam. Nie miałem specjalnych oczekiwań, pielgrzymka nie była ani podziękowaniem ani ofiarą na rzecz spełnienia planów. Miałem nadzieję, a nawet pewność, że DROGA – Camino Santiago jest moim celem, i najważniejsze to przejść ją bez zbędnego pośpiechu otwierając się na nieznane – ludzi, zdarzenia, przyrodę, dając sobie możliwość kontemplacji bez ograniczeń. W ostatnim okresie podjąłem szereg ważnych decyzji cząstkowych, ale wciąż stałem przed decydującą decyzją, co dalej w moim życiu zawodowym.

Po odejściu z BRE Banku, rozpocząłem działalność konsultingową w ramach własnej firmy SL Consulting, która przynosi mi znaczne dochody, ale mało satysfakcji, bo doradca nie ma mocy sprawczej. Przykro mi było patrzeć na projekty, które nie były wdrażane, a mogły potencjalnie przynosić ogromny wzrost wartości dodanej firmy i satysfakcję pracownikom i klientom. Mam przekonanie, że praca doradcy, nawet tak lukratywna jak dotychczas, to nie jest zajęcie dla mnie. Idąc za potrzebą serca i podpowiedzią rozumu napisałem książkę DROGA innowacji – Pracuj ciężko, baw się, zmieniaj świat, która ma dać nadzieję pracownikom i menedżerom, że można znależć projekty biznesowe, które wzbudzają pasję i firmy, w których praca daje satysfakcję i jest powodem do dumy. Książka spotkała się ze sporym zaintersowaniem, a co najważniejsze, ci co ją przyczytali nie pozostają obojętni na sprawy dla mnie w biznesie najważniejsze; poszukiwanie projektów, które zmieniają świat budując rzeczywistą wartość dla klientów oraz wartości zasadnicze, którymi tak w życiu jak i biznesie bezwzględnie należy się kierować, co sprowadza się do tego, że droga jest ważniejsza niż cel, a maksymalizacja zysku nie jest jedynym kryterium oceny sukcesu w biznesie. Przyjaciele i zupełnie obcy ludzie pytają mnie – Co dalej?

Ostatni okres trzech lat, to czas niezwykły, który wykorzystałem twórczo z pełną świadomością, że to wyjątkowa szansa, aby w moim wieku móc zatrzymać się w szaleńczym biegu, obejrzeć się za siebie, rozejrzeć się wokół i zastanowić się w jaki sposób, pożytecznie dla siebie, swoich najbliższych i społeczneństwa aktywnie przeżyć pozostałe lata. Powrót do działalności biznesowej na duża skalę i poszukiwania projektów zmieniających świat jest realną opcją. Jednakże moja perspektywa patrzenia na biznes zmieniła sie w sposób zasadniczy, nie chodzi mi o pracę w dużych korporacjach, ani przewodzenie wielkim projektom, ale o działalność, która kreuje realną wartość poprzez sprzedaż towarów i usług znajdujących swoich nabywców dzięki wysokiej jakości i sprawiedliwej cenie. W sferze zarządzania nie aspiruję do wysokich funkcji, ale chcę mieć moc sprawczą realizacji własnych strategii biznesowych i koncepcji zarządzania poprzez wartości, będącej według mnie, odpowiedzią na wyzwania przyszłości. W związku z tym zawęża się dramatycznie pole wyboru. Powtarzam często, że sukces w biznesie warunkuje czas, miejsce, pomysł i łut szczęścia. Miałem w swoim życiu zawodowym kilka takich sytuacji, gdy ten rzadki splot wszystkich czynników umożliwił realizację niezwykłych projektów, o których, jak mi syn kiedyś powiedział, będą mógł opowiadać wnukom przy kominku. Czy zatem jest możliwe, aby to zdarzyło się jeszcze raz? Przysłowie mówi, że jak nie spróbujesz, to nigdy się nie przekonasz.

Miałem więc o czym myśleć w czasie wędrówki Drogą Św. Jakuba.

Przygotowania

Decyzję podjąłem niespodziewanie, ad hoc. Spakowałem plecak bazując na doświadczeniach wielu poprzednich wypraw i podróży. Specjalnie kupiony na tę okazję plecak firmy Deuter – 40l + 10 ważył ok. 14 kg , więc sporo za dużo, ale ekwipunek miał wystarczyć na miesięczną wędrówkę. Śpiwór, kurtka przeciwdeszczowa Gore-Tex Proshell, kilka par skarpet, dwie pary spodni trekkingowych, lekka kurtka z Polaru 100, kurtka softshell, po dwie koszulki cienkie z krótkim i długim rękawem. Tradycyjny zestaw kosmetyków i leków. Problem wyjścia na trasę w połowie marca, to przygotowanie na zróżnicowane warunki atmosferyczne, zimno i gorąco, deszcz i słońce. Marzec i początek kwietnia to w Pirenejach, w górzystych i wyżynnych regionach Navarra, La Rioja, Kastylia i Galicja, koniec zimy i początek wiosny, kiedy temperatury wahają się w skali od 0-20 stopni.

Do tego zestaw gadżetów elektronicznych, które ułatwiają życie – iPad, iPod, Blackberry, telefon komórkowy, aparat fotograficzny i ładowarki, by podtrzymać życie każdego z tych urządzeń.

Wydawało mi się że jestem odpowiednio przygotowany fizycznie do pokonania długiej, ale niezbyt uciążliwej trasy, bo wróciłem niedawno z wyprawy na Antarktydę, a wcześniej sporo trenowałem w siłowni i regularnie biegałem odcinki powyżej 10 km.

Camino de Santiago uczy pokory każdego

Planowałem pokonywać 30-35 km szlaku dziennie, co nie wydaje się specjalnie ambitnym celem zważywszy, że byłem dobrze przygotowany kondycyjnie, a trasy moich wcześniejszych trekkingów, w nieporównywalnie trudniejszym terenie, miały podobne założenia.

Niebawem miałem się przekonać, że Camino de Santiago to droga zwykłych ludzi, która uczy pokory każdego, także zawodowych biegaczy, trekkersów i wspinaczy.

Już pierwszego dnia na trasie z St. Jean Pied de Port do Roncesvalles buty, co prawda używane wcześniej, ale nie pamiętałem wrażeń użytkowych, obtarły mi niemiłosiernie palce obu stóp do tego stopnia, że wieczorem wróciłem do punktu wyjścia, gdzie zostawiłem swój samochód, w którym znajdowały sie buty do biegania w terenie. Na drugim etapie długości blisko 40 km, do Villava, dokończyłem dzieła destrukcji stóp i kolejnego dnia na samą myśl o marszu robiło mi się słabo. W Pampelunie spędziłem 4 godziny na poszukiwaniu odpowiednich butów. Ostatecznie kupiłem buty nieznanej mi zupełnie niemieckiej marki Meindl i ruszyłem w nich dalej do Puente La Reina. Do celu dotarłem wyczerpany fizycznie i psychicznie. W końcówce ból był tak dokuczliwy, że by go zagłuszyć śpiewałem na cały głos piosenki marszowe w swoim gliglińskim języku. Zaraz za Utegra zacząłem nawet biec, by skrócić męczarnie, ale do celu był jeszcze daleko i droga wiodła pod górę, w efekcie musiałem zwolnić i ból się wzmógł. Na szczęście pierwszym zabudowaniem w Puente la Reina było schronisko i hotel. Wybrałem ten drugi, by w samotności zmagać się ze swoim nieszczęściem. Musiałem wzbudzać współczucie, bo zamiast pokoju za 50 Euro dostałem łóżko za 5 Euro w 5-osobowym pokoju z biurkiem, kanapą i dużym telewizorem, w którym nie było nikogo poza mną. Pod prysznicem spędziłem pewnie 20 minut by dojść do siebie i pewnie by to trwało jeszcze jeszcze dłużej, gdyby nie ból stóp uniemożliwiający stanie. Później jeszcze wielokrotnie przekonałem się o magii Camino de Santiago, która sprawia, że tutaj wszyscy są sobie równi, maratończycy i wspinający się w wysokich górach doświadczają prozaicznych problemów zwykłych ludzi, obtarte do krwi stopy, znużenie przekształcające się w zmęczenie, które można przezwyciężyć tylko siłą woli, wreszcie ból ścięgien i krzyża od ciężaru plecaka, a wszystko to razem sprawia, że tempo marszu staje się mniej więcej równe dla wszystkich. Szybkość pokonywania dystansu w dużym stopniu jest uzależniona od chęci zatrzymania się w niezwykłych miejscach, których wręcz nie można po prostu minąć w pośpiechu. Dystans 780 km z St Jean Pied de Port do Santiago de Compostella pokonuje się w 28-32 dni, niezależnie od wieku, płci i przygotowania kondycyjnego. To niezwykłe, ale prawdziwe. Odchylenia w górę wynikają z turystycznych aspiracji do zwiedzania i spędzania większej ilości czasu w jednym miejscu. Skrócenie czasu przejścia tej trasy powoduje, że tracimy to co najważniejsze, możliwość medytacji i kontaktu z innymi ludźmi na trasie.

Dziennik podróży

St. Jean Pied de Port – Roncesvalles, 26 km

St. Jean de Port – początek Drogi Francuskiej

To pierwszy i uznawany za najtrudniejszy etap szlaku francuskiego, start na wysokości 200 m npm, wejście na Collado Leopoeder na wysokości 1430 m npm i zejście do Roncesvalles (950 m npm). W rzeczywistości trasa jest łatwa, bo w większości wiedzie bitą, asfaltową drogą, dopiero w Hiszpanii można się spodziewać większych trudności na ostatnim odcinku przed Roncesvalles, gdzie strome zejście oznaczone jest „dla mocnych piechurów” (por fuertes peatones). Schronisko dla pielgrzymów, hotel i 2 hostele oddalone są o 3 km od miasteczka i tutaj odbywa się cała aktywność związana z Camino de Santiago. Refugio de Peregrinos de Roncesvalles znajduje się w okazałym, starym budynku i kosztuje 6 euro. Jest dobrze utrzymane, stanowi niejako okręt flagowy na początku hiszpańskiej części Camino.
Wybór miejsca na nocleg w poza sezonem jest prostszy, bo nie ma obaw, czy w schroniskach są wolne miejsca. Tyle tylko, że wiele z nich jest poza sezonem zamkniętych. W okresie kwiecień-październik z kolei, trzeba wcześniej rezerwować, lub starać się dotrzeć przed innymi, by skorzystać z zasady first come first serve, tam gdzie nie ma możliwości wcześniejszej rezerwacji miejsc. Jednakże nie ma obaw, że ktoś zostanie bez dachu nad głową, bo miejsc noclegowych w różnego rodzaju przybytkach jest pod dostatkiem, a w ostateczności można przenocować na podłodze.

Roncesvalles – Trinidad de Arre (Villava), 40 km

Pierwsza część to 27 km do Larrasoana położonej na wysokości 495 m npm, ale to nie tylko droga w dół, trzeba także liczyć się z kilkoma podejściami. Później od Zubiri, gdzie zjadłem lunch, do Torres de Arre wiedzie w zasadzie płaska, łatwa droga. Minąłem Larrasoana po godzinie marszu ufając, że szybko dotrę do Villava, gdzie spotkani po drodze Hiszpanie polecili mi nowo otwarty hotel Villava. Niestety ostatnie 2 km przed celem deszcz zamienił gliniastą ścieżkę w błotnistą maź, która oblepiała buty czyniąc je nieznośnie ciężkimi. Schronisko dla pielgrzymów w Trinidad de Arre, pomimo innych informacji w przewodniku, było zamknięte. Końcową część trasy pokonałem z trudem, chociaż trasa wiodła, jak zwykle Camino, przez historyczną część miasta. Hotel znajduje się na obrzeżach Villava, skąd do Pampeluny jest naprawdę rzut kamieniem.

Trinidad de Arre (Villava) – Puente La Reina, 30 km

Trasę podzieliłem z konieczności na dwie części, pierwsza do Pampeluny, gdzie zmuszony byłem dokonać zakupu butów, druga dalej do Puente La Reina. Pampeluna (Iruna) to dziś duże 250 tys. miasto, kiedyś stolica Kraju Basków. Znana powszechnie z gonitwy byków ulicami miasta, rozsławionej przez Ernesta Hemingwaya w noweli „Słońce też wschodzi”, który przyjeżdżał na Fiesta San Fermino wielokrotnie. W rzeczywistości misto zasługuje na uwagę, ze względu na swoją historię i wiele doskonale zachowanych zabytków. To jedno z niewielu dużych miast na Drodze Św. Jakuba, gdzie warto się zatrzymać. Camino wiedzie przez most Św. Magdaleny, Bramę Francuską, stare miasto, gdzie przechodzi się obok wszystkich ważniejszych budowli – Katedry, Ayuntamiento.
Poszukiwania sklepu z butami sportowymi nie sprawiły mi problemu, bo poszedłem po prostu do Cortes Ingles, sieciowej galerii z markowymi towarami. Po 1,5 godz. przymierzaniu różnych butów trekkingowych, świadom własnych doświadczeń, nie zdecydowałem się na żadne. Odwiedziłem jeszcze trzy sklepy specjalistyczne z butami sportowymi i sprzętem wspinaczkowym, aż wreszcie kupiłem parę butów nieznanej mi wcześniej marki – Meindl. To nauczka dla wszystkich wybierających się na dłuższy trekking, nigdy nie bierzcie nowych lub nie sprawdzonych butów, bo skutki mogą być opłakane (dosłownie). Z Pampelunny wyszedłem w nowych butach. Pierwsze kilometry drogi do Puente La Reina ubywały szybko, bo odczuwałem psychiczną ulgę, ale w miarę upływu czasu szlak zaczął się wydłużać. O zmierzchu dotarłem na „ostatnich nogach” do celu. I naprawdę myślałem, że następnego dnia nie dam rady ruszyć dalej.

Puente La Reina – Estella, 22,5 km

Puente La Reina to piękne małe miasteczko, które swoją nazwę zawdzięcza jednemu z najpiękniejszych mostów na Camino, który został ufundowany przez królową Mayor, żonę króla Navarry Sancho III. Uwagę przykuwa także kościół Św. Jakuba z XII w. To tutaj zbiegają się szlaki Camino de Santiago Camino Frances i Camino Aragones z prowadzącą z Olerones.
Rano zjadłem doskonałe śniadanie w hotelu Jakue za jedyne 4 euro, cafe con leche i 2 croissants z dżemem, które wcale nie nazywają się w Hiszpanii medialunas, jak to ma miejsce w Ameryce Łacińskiej. Wstąpił we mnie optymizm i ruszyłem w drogę do Estella. Nawet gdy przewodnik isuje trasę jako płaską, to trzeba pamiętać, że w Navarra nie ma płaskich tras. Droga pnie się na wzgórza in spada serpentnami w dół. W pobliżu Ciraqui zaczynają sie plantacje winorośli, zasadzonej głównie na stokach wzgórz. Miasteczka, takie jak Maneru, Ciraqui, Lorca, Villatauerta zajmują szczyty wzgórz, a wieże kościołów widoczne są z oddali. Zacząłem wreszcie odczuwać radość z pokonywanego dystansu, gdy zmieniały się widoki i przyciągały uwagę coraz to nowym szczegółem. Niestety ból powrócił i spotęgował się zaraz za Lorca, 6 km przed celem, ale się nie poddałem. Z uśmiechem na ustach wszedłem do Estelli, która ma ogromnie dużo do zaoferowania. Zdecydowałem się na wynajem pokoju w Pension San Pedro, samym centrum, na końcu Calle Mayor, przy Plaza Santiago. Uznałem, jak się okazało później błędnie, że najlepiej cierpieć w samotności, a cena 25 euro za pokój nie była wygórowana. Wieczorem natknąłem się na Julio i Antonio, dwóch Hiszpanów z którymi wspólnie pokonywaliśmy z trudem ostatnie kilometry maratonu do Villava. Panowie odeszli na wcześniejszą emeryturę, kiedy koncern Telefonica restrukturyzował zatrudnienie przed prywatyzacją. Obecnie co rok przemierzają szlaki Camino Santiago w różnych wydaniach, niektóre po raz kolejny. Wcale nie wyglądali na zaprawionych piechurów, ale w rzeczywistości przemierzali powyżej 30 km dziennie. Jowialni panowie, doskonale się orientowali, gdzie znaleźć nocleg (nie nocowali w schroniskach pielgrzymów) i dobrze zjeść. Dostałem ich szczegółowy plan podróży, opracowany w Excelu, zawierający trasy dzienne, adresy hosteli lub hoteli, restauracji, co mi się tylko w części przydało, ponieważ postanowiłem raczej nocować w schroniskach, gdzie można spotkać coraz to nowych, ale i tych samych, pielgrzymów.

Estella – Los Arcos, 22 km

Etap krótki, ale to wszystko na co mnie było stać w obecnych warunkach, kiedy obie stopy pokryte były pęcherzami odcisków, a każdy krok sprawiał ból i wędrówka stanowiła torturę. Piękno okolicy, sprawiło, że droga do Villamayor de Monjardin (10 km) minęła szybko. Podziwiałem winnice Novarry, które położone są na stokach wzgórz, a rejon Villamajor de Monjardin mnie doprawdy zachwycił. Rozważania na ten temat i plany zakupów wina z tych okolic uprzyjemniły mi wędrówkę, a i pogoda się poprawiła, słońce wyszło na dłużej po raz pierwszy od początku pielgrzymki. Los Arcos powitałem z ulgą i zostałem na noc w Albergue de La Fuenta Casa de Austria, które jest prowadzone przez rdzennych Hiszpanów, mieszkańców Prowincji Navarra. Atmosfera i klimat wybitnie południowy, pełen luz, niefrasobliwość i ogromna wzajemna życzliwość udzielają się przybyszom. Wolontariuszka z Kolumbii, amator, a może zawodowy fotograf (?), robiła sesje zdjęciowe co bardziej interesującym indyviduuom wśród gości.

Los Arcos – Logrono, 28 km

Miałem obawy przed tym etapem, ale rozgrzewała mnie myśl, że szlak przekroczy granicę prowincji La Rioja, a na koniec dnia znajdę się w stolicy regionu, która ma interesującą historię i szereg ciekawych zabytków. Szybko dotarłem do Sansol, minąłem Torres del Rio, które nie zrobiło na mnie najlepszego wrażenia. W Viana, która jest pięknym miasteczkiem, zatrzymałem się na niewielki posiłek. Reszta drogi do Logrono, upłynęła bez historii, i gdyby nie winnice obecne wszędzie, aż bram miasta, to nie warto byłoby co wspominać, bo droga wiodła w większości w pobliżu szosy. Zejście z wyżyny do Logrono wśród wsaniałych winnic tempranillo robi niezapomniane wrażenie. Nie bez trudności znalazłem jedyne czynne o tej porze roku w Logrono schronisko znajdujące się w nowoczesnym blokowisku wybudowanym na miejscu starego stadionu walki byków (nowy zbudowano nieopodal). Wieczór spędziłem w starej części miasta, zwiedziłem katedrę i zostałem na wieczorną mszę, później odwiedziłem kilka barów idąc śladami Hiszpanów, którzy sobotę wieczór kolację jedzą w towarzystwie znajomych lub rodziny na zewnątrz.

La Rioja

Logrono – Ventosa, 20,8 km

Długość tego etapu mówi wszystko, Camino de Santiago dało mi lekcję pokory. Zrezygnowałem z dotarcia do Najera, która jest w przewodniku końcem tego etapu i jest położona jeszcze 10 km dalej. Zostałem w Ventosa, spokojnej osadzie na wzgórzu, gdzie zameldowanych jest 120 osób, a mieszka na codzień mniej niż połowa. W barze nie było nic do jedzenia, ale na szczęście w Albergue San Saturnino można było zakupić produkty do sporządzenia prostego spaghetti. Wystarczyło także dla Niemca, który się zjawił dość późno. Dzięki wspólnemu posiłkowi dowiedziałem się, że Reiner pracował w przemyśle farmaceutycznym, przeszedł na wcześniejszą emeryturę, a teraz realizuje swój projekt – Niemiecka Droga Św. Jakuba, która wiedzie ze Speyer, przez Paryż, St. Jean Pied de Port do Santiago de Compostella. W tym roku, kolejnym z rzędu, kiedy wędruje przez kilka tygodni szlakiem Św. Jakuba, zaczął w Estella i zamierza dotrzeć do celu. Nie jest wierzącym, ale traktuje wędrówkę jak pielgrzymkę, mając na uwadze wartości historyczne, kulturowe i duchowe.

Ventosa – Santo Domingo de la Calzada, 31 km

Trasa wśród winnic niskopiennych krzewów temparanillo przebiega przez region Rioja Alavesa i Rioja Alta. Przejście 31 km zajęło mi sporo czasu, bo wyszedłem z Albergue San Saturnino prowadzone przez przemiłą Austriaczkę o 8.00 a w Santo Domingo de la Calzada pojawiłem się dopiero o 16.00. Najpierw zrobiłem przerwę na kawę w Najera w barze nad rzeką, potem zjadłem bocadillo con jamon w Azofora. Wspiąłem się na Alto de San Anton cierpiąc ból odcisków i ścięgien prawej stopy, więc wyciągnąłem z plecaka pomarańczę oraz napój izotoniczny, by sobie wynagrodzić trud. Następnie minąłem po drodze imponujących rozmiarów osiedle mieszkań klubu golfowego Rioja Alta, które wydaje się niezamieszkałe, ale jest kilka razy większe od pobliskiego miasteczka Ciruena. W Santo Domingo de la Calzada zostałem na noc w darmowym ( co łaska) schronisku Casa del Santo. To schronisko-ikona szlaku Św. Jakuba. Mieści się w starym klasztorze i jest to najstarsze nieprzerwanie działające albergue na Camino: funkcjonuje od 1556 roku, donativo, z kuchnią i ogródkiem do rozwieszenia prania.
Wieczorem, aby odbić sobie trudy wędrówki zjadłem królewską kolację w Restaurante Los Caballeros posiadającą jedną gwiazdkę Michelin.

Santo Domingo de la Calzada – Belorado, 23 km

Etap krótki, łatwy, ale męczący ze względu na monotonię. Droga wiedzie wzdłuż autostrady i drogi szybkiego ruchu, a szum samochodów męczy zmysł słuchu. Za Santo Domingo de la Calzada skończyły się winnice Rioja, i kilka killometrów dalej, tuż przed Redecilla del Camino szlak wkracza do prowincji Castilla y Leon, gdzie przebiega największa jego część, zanim wkroczy do prowincji Galicia, w której znajduje się Santiago de Compostella. Kastylia i Leon to największa z wspólnot autonomicznych ( Hiszpania składa się z 17 wspólnot autonomicznych i 2 miast autonomicznych), jej stolicą jest Valladolid. Na jej terytorium znajdują się dwa niezwykle ważne dla Camino de Santiago miasta, Burgos i Leon. To rozległy płaskowyż ( Meseta Iberyjska) położony na wysokości 600-1000 m npm otoczony góramia dodatkowo przez środek przebega pasmo Gór Kastylijskich, które dzieli ją na Nową i Starą Kastylię. Na terenie Nowej Kastylii położona jest stolica Hiszpanii – Madryt, zaś szlak Camino Frances wiedzie na terenach Sarej Kastylii. Kastylia jest ojczyzną języka kastylijskiego, który utożsamiany jest ze współczesnym językiem hiszpańskim.

Belorado – Ages, 27,5 km

W Belorado nocleg w Albergue Quatro Cantones za 5 Euro + 3 Euro za śniadanie. Prywatne schronisko nie korzysta z żadnych dotacji, a mimo to jest w stanie się utrzymać. Zorganizowane w zaadoptowanej kamiennicy przy szlaku, w centrum miasteczka liczącego nieco ponad 2 tys. mieszkańców, które ma ponadto jeszcze cztery inne schroniska, w tym jedno parafialne. Zastanawiałem się jak właściciel wychodzi na swoje, bo opłata jest niewielka. Rozmawiałem z nim i wydaje się, że w tym przypadku nie chodzi tylko o zarobek, ale znaczenie mają względy ideowe. Z drugiej strony konkurencja na szlaku jest duża i maksymalna opłata w schroniskach prywatnych wynosi 10 Euro. Belorado o tej porze roku to senne miasteczko, w kawiarniach starsi panowie grają w karty, starsze panie plotkują i także grają w karty, obie płci oddzielnie. Znalazłem wygodny fotel i stolik w kawiarni przy rynku mając na uwadze spisanie notatek. WIFI niestety nie mogłem znaleźć, chociaż darmowy bezprzewodowy dostęp do Internetu staje się powszechny w hiszpańskich kawiarniach. Zamówiłem cafe solo, potem jeszcze jedną, i tak na pisaniu zeszło mi całe popołudnie. Restauracje nie zachęcały niczym szczególnym, wszędzie pustki, więc wróciłem do schroniska, gdzie w towarzystwie współspaczy zjadłem kolację w postaci bagietki z chorizo oraz winogronami na deser. Rozmawiałem z właścicielem i brazylijskim hospitaliero, gdy późnym wieczorem do schroniska weszła Priscilla, miła dziewczyna Singapuru, którą najpierw spotkałem w Los Arcos, później w Ventosa. W Belorado dowiedziałem się, że mieszka i studiuje w Perth w Australii. Jest ateistką i Camino Santiago traktuje jako sposób na spędzenie wakacji i możliwość przemyślenia ważnych decyzji życiowych. Ostąpiłem jej kawałek chorizo i bagietkę, czym uratowałem ją od bliskiej śmierci głodowej. Miła Azjatka, bardzo dzielna, bo na szlaku dawała sobie świetnie radę, pomimo naprawdę filigranowej budowy. W Belorado na sąsiednim łóżku spał pewnie ponad 150 kilogramowy Hiszpan o niezwykłej tuszy. Zauważyłem go już wcześniej w Logrono, ale nie zwracałem na niego uwagi myśląc, że pojawił się tam przypadkowo i nie należy do towarzystwa pielgrzymów. Zrekonstruowałem wydarzenia i objawił mi się ciekawy obraz. Ten naprawdę bardzo otyły młody mężczyzna pokonywał szlak w moim tempie! Wstawał wcześnie rano i wychodził przed wszystkimi, gdy zaledwie się rozwidniało. Kiedy przychodziłem do kolejnego schroniska on już tam był, spał wyczerpany wędrówką. Niesamowite. Nie wiem doprawdy jak on to robił. Kiedy wstałem nazajutrz już go nie było. Zjadłem mizerne śniadanie złożone z kawy z mlekiem i magdalenki, po czym ruszyłem w drogę. Etap kończy się w San Juan de Ortega, ale postanowiłem przejść jeszcze 3,5 km do Ages, które jest większą miejscowością i wydawało się, że jest lepsze schronisko i jakaś restauracja, gdzie można zjeść kolację.

Po monotonii poprzedniego etapu, trasa do San Juan de Ortega, a następnie do Ages okazała się interesująca. Teren pagórkowaty, nawet górzysty, bo trzeba się było wspiąć na Alto Valbuena o wysokości 1162 m npm. Przygotowując sie do długiego podejścia zjdłem obfity lunch w przydrożnym barze w Villafranca Montes de Oca, który składał się z regionalnej kaszanki ze smażoną papryką. Wypiłem duż mocną cafe solo i ruszyłem dalej. Droga wiodła przez las, co jest tutaj zjawiskiem niezwykłym. W Ages zatrzymałem się w prywatnym Albergue Pajar de Ages ( 8 Euro + 3 Euro śniadanie) nowocześnie i dobrze wyposażonym. W bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się sklep- bar Alchemista, gdzie spędziłem sporo czasu popijając kawę. Obok znajduje się Albergue Municipal i w tym samym budynku La Taberna de Ages, w której panuje domowa, przyjazna atmosfera, podają doskonałe jedzenie, no i jest darmowe WIFI.

Ages-Burgos, 24 km

W pierwszej części etapu pojawia się ciekawa Atapuerca, miasteczko mające status Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO w uznaniu wykopalisk, zawierających najstarsze szczątki przodków człowieka znalezione w Europie, pochodzące z okresu sprzed 780 000 do 1 miliona lat. Podejście na Matagrande wynagradza wspaniały widok na mesetę z Olmos. Na płakowyżu miejscowości mają inne położenie niż w górzystej prowincji Navarra i wyżynnej Rioja. Tutaj gnieżdżą się w jarach i zupełnie ich nie widać idąc płaskowyżem, który jest lekko pofałdowany. Z Olmos położonego powyżej 1000 m npm można podziwiać Mesetę i w oddali w jarach położone osady Villaval oraz Carduena Rio Pico. Począwszy od Villaval aż do Burgos szlak wiedzie asfaltową drogą, a ostatnie 10 km to przemarsz przez przemysłowe rejony Villafria i Burgos. Chciałem zostać na noc w schronisku Santiago y Santa Catalina funkcjonującym od 1442 r., ale niestety był jeszcze nieczynne. Skierowałem się do Albergue Municipal, które okazało się doskonale zorganizowanym pod każdym względem miejscem dla podróżujących Camino de Santiago wszelkimi sposobami. Położone 250 m od najważniejszego zabytku Burgos, gotyckiej katedry daje niezwykle wygodny punkt wyjścia do zwiedzania miasta. Katedra jest perłą europejskiej architektury gotyckiej, została odnowiona na początku XXI w., więc jej zwiedzanie to ogromna przyjemność, a dodatkowo muzeum katedralne jest świetnie zorganizowane. Spędziłem tam 1,5 godziny, po czym zostałem na krótką Mszę św. i udałem się do Meson de Cid, przez wiele źródeł określanej jako restauracja nr 1 w Burgos (Tripadvisor, Michelin). Wybrałem Menu Tipico de Burgos, bo w moim przypadku nie chodzi tylko o zaspokojenie głodu, ale smak potraw lokalnych, które oddają poniekąd mieszkańcówi. Menu składa się z czterech dań, Sopa Dona Jimena (zupa kastylijska), Mercilla de Burgos con pimiento rojo (kaszanka ze smażoną papryką), Cordero lecho asado oraz Queso de Burgos con miel. Podobna zupa w dwóch miejscach smakowała mi lepiej, ostatnio w La Taberna de Ages, podobnie Mercilla była lepsza w barze w Villafranca Montes de Oca, dopiero jagnięcina pokazała, że restauracja zasłużyła na rekomendację. To było z pewnością jedno z najlepszych dań z jagnięciny, jakie dotychczas jadłem. Udo z jagnięcia, podane w całości, palce lizać, to góra mięsa, więc nie podołałem zadaniu i zostawiłem część z żalem, ale z dobrym też nie można przesadzić.

Cordero lechal asado

Szkoda, że nie mogłem popić tego wybornym winem hiszpańskim, ale na czas pielgrzymki postanowiłem się powstrzymać od picia alkoholu. Litrowa butelka Vichy Catalan w zupełności mi wystarczyła. Wieczorem w schronisku zobaczyłem wszystkie znajome twarze, które widziałem na szlaku w ciągu ostatnich kilku dni. Przed ciszą nocną Włoscy pielgrzymi dali koncert włoskich klasycznych szlagierów. Super.

Burgos – Hontanas, 31 km

Wyjście z Burgos zajmuje znacznie mniej czasu niż dotarcie tutaj szlakiem Camino de Santiagon i jest bardziej przyjemne. Pobudka 7.00, szybkie pakowanie plecaka, śniadanie po 30 min marszu, w barze na wylocie z miasta. Plan na dziś to 31,5 km, ale nie przywiązywałem się zbytnio do tej myśli, bo na tym szlaku różnie bywa, a ja w dalszym ciągu jestem daleki od mojej normalnej dyspozycji. Na trasie długich etapów najważniejsze to nie dać się ponieść entuzjazmowi pierwszych, łatwych kilometrów, nie przyspieszać, by wcześniej dotrzeć do celu, bo to bywa zgubne i na koniec brakuje sił. Trekking na długich odcinkach rządzi się innymi regułami niż maraton. W moim przypadku, w końcówce nie brakuje oddechu, ani też specjalnie nie bolą mięśnie nóg, lecz doskwierają boleśnie ścięgna i wiązadła stóp i kolan. Pomijam sytuacje szczególne, kiedy odciski i odparzenia stóp czynią chodzenie torturą. Po 20 km zrobiłem planowaną przerwę w barze w Hornillos del Camino. Następnie w ciągu 2 godzin i 15 minut dotarłem do celu – osady Hontanas, która ukryta jest w głębokim jarze, tak, że do 500 m przed pierwszymi zabudowaniami nic nie wskazuje na istnienie w pobliżu osady, bo nie widać nawet wysokiej wieży kościoła. Zatrzymałem się w nowym, doskonale wyposażonym, schronisku Santa Brigida położonym naprzeciwko Albergue Municipal. Naprawdę takie schroniska prezentują wysoki standard, mają wygodne łóżka, nowoczesne, a przede wszystkim niezwykle czyste prysznice i toalety, czasem lepsze niż w hotelach. Camino de Santiago stworzyło swoistą infrastrukturę, która pozwala tanio podróżować w przyzwoitych warunkach z doskonałą relacją cena/jakość. Nie dziwi zatem oszałamiający wzrost popularności tego szlaku.

Honontas – Formista, 32 km

Długi etap z dwoma podejściami. Pierwsze zaraz za uroczym miasteczkiem Castrojeriz, gdy trzeba pokonać ponad 1 km stromego podejścia na Alto de Mostelares, a potem łagodne ale długie podejście na Otero Largo zaraz za Boadillo del Camino. Po drodze przekracza się Rio Pituerga wspaniałym mostem Puente Fitero. Mijane wioski Itero de La Vega i Boadillo del Camino niczym się nie wyróżniają. W średniowieczu, w okresie rozkwitu szlaku Św. Jakuba to były duże miasta. Np. obecnie mała wioska, bo liczące dwieście kilkadziesiąt ludzi Boadillo del Camino miało przed wiekami 1200 mieszkańców. Dziś o jego świetności przypominają trzy kościoły. Pięć kilometrów przed Fromista szlak dociera do Canal de Castilla i biegnie wzdłuż jego prawego brzegu aż do samego miasteczka. Formista to małe miasteczko w którym znajdują sie trzy zabytkowe kościoły, San Martin zbudowany w 1066 roku, jest jednym z najpiękniejszych kościołów romańskich w Hiszpanii. W kościele San Pedro na wieczornej mszy spotkałem Koreankę i Holenderkę, która od kilku etapów idzie tym samym tempem co ja. Jest w drugim miesiącu ciąży, a dziś zrobiła 32 km, wczoraj 31. To mi przypomina relacje o lekkoatletkach z NRD, które ponoć celowo zachodziły w ciążę przed wielkimi zawodami ( MŚ, Igrzyska Olimpijskie), bo w okresie pierwszych miesięcy to zwiększało ich wydolność. Tym niemniej Angela jest bardzo dzielna. Ona jest jednym z niewielu prawdziwych pielgrzymów na Camino. Dziś była nawet u komunii w czasie mszy św. Zdolna dziewczyna, zaraz po studiach rozpoczęła pracę w dużej firmie konsultingowej, po dwóch latach odeszła z kilkoma osobami by założyć własną. Potem miała straszny wypadek, kiedy jadącą na rowerze potrącił samochód. Ledwo wyszła z życiem, potem nastąpiła długa rekonwalescencja, rehabilitacja. Powrót do pracy. Gdy w końcu po ośmiu latach zakończył się proces o odszkodowanie, zdecydowała się wyruszyć na Camino de Santiago.

Fromista – Calzadilla de la Cueza, 36 km

Etap długi, typowy dla Kastylii. Najpierw 19 km wzdłuż P-980, aż do Carrion de los Condes. Szlak tuż obok drogi, nudny, na szczęście droga jest mało uczęszczana. Przynajmniej kawa w barze w Viilacazar de Sirga była dobra. Porywisty wiatr i deszcz całkowicie mnie zmoczyły i po raz pierwszy na szlaku zmarzłem. W Carrion de los Condes zatrzymałem się z konieczności. Na Plaza Mayor zjadłem dobrą zupę katalońską i niesmaczne chorizo na gorąco, ale właściciel był uprzedzająco uprzejmy i pozostało dobre wrażenie ogólne i stempel w paszporcie pielgrzyma. W średniowieczu to było duże miasto liczące 12 tys. mieszkańców i 12 schronisk. Dziś mieszka tu 2500 ludzi i są trzy, skądinąd dobre schroniska oraz kilka hoteli, w tym jeden w murach klasztoru San Zoilo z XI wieku. Pozostałe 17 km, to jak mówi przewodnik, najdłuższy odcinek bez ludzkich osiedli, nic tylko pola uprawne. I tak jest naprawdę, droga po horyzont i zielone pola po obu stronach. Uczucie samotności wzmaga się w miarę upływu czasu, dodatkowo nikogo przede mną i nikogo za mną.

Monjardin

Płaskowyż jak stół, po lewej ręce w oddali majaczą się ośnieżone wierzchołki gór, dodając peregrynacji surrealistycznego posmaku. W sezonie, tym szlakiem, który pamięta czasy Cesarstwa Rzymskiego, nazwa się Via Aquitana, ciągną setki pielgrzymów, a dziś w Calzadilla de La Cueza, jest nas zaledwie sześciu. W październiku ubiegłego roku, średnio nocowało w tutejszym prywatnym schronisku ponad 100 osób dziennie. Dotarłem do celu wyczerpany psychicznie i fizycznie. Przeszło pół godziny przed Calzadilla de La Cueza brakło mi cierpliwości oczekiwania na pojawienie się widoku wieży kościoła, który zwykle zwiastuje bliskość osiedli ludzkich. Gdy zobaczyłem wreszcie wioskę, to ulga była ogromna, zwiększona tym, że pierwszym zabudowaniem było Albergue.

Calzadilla de La Cueza – Sahagun, 22 km

Etap krótki, ze wglądu na moje zobowiązanie udziału w posiedzeniu Rady Nadzorczej jednej ze spółek giełdowych na zasadach telekonferencji. Do Sahagun dotarłem zaraz po 13-tej, hotel Puerta de Sahagun jest zamknięty na zimę, widać, że nastawiony na ruch na trasie Camino de Santiago, więc poszedłem do Hostal La Codorniz, który jak się później okazało ma najlepszą restaurację w mieście. Sprawdziłem i potwierdzam, bo zjadłem w Restaurante Medieval San Facundo lunch za 10 euro, który był bardzo dobry.
Pierwsze 6 km szlaku z Calzadilla de La Cueza do Ledigos wiedzie ścieżką tuż obok szosy, ma szczęście mało uczęszczanej, ale i tak chciałoby się taki odcinek pokonać jak najszybciej, a na trasie trzeba umiejętnie rozkładać siły i rano należy się powstrzymywać przed narzucaniem zbyt szybkiego tempa, bo to się na pewno odbije na koniec dnia. Od Ledigos szlak biegnie równolegle, ale w sporej odległości od szosy N-120, i droga wśród pól z niewielkimi wzniesieniami staje się przyjemna, zwłaszcza, że co jakiś czas mija się małe wioski, niektóre z nich, jak San Nicholas del Real Camino, naprawdę piękne. W tej ostatniej, podobnie jak w Terradillos de los Tempalrios znajdują się doskonałe schroniska, prywatne i municypalne, w przyjemnych, przytulnych barach można wypić świetną kawę, zjeść bocadillo (bagietkę) z serem, szynką lub chorizo. Dojście do Sahagun, jak zwykle do większego miasta, monotonne i brzydkie. Samo Sahagun też niczym, nie zachwyca. Nie ma porównaniu z mijanymi wioskami.
Wieczorem, gdy akurat wracałem do hostalu z zakupów na kolację, omal nie zemdlałem, gdy wpadłem przy wyjściu z windy na Priscillę z Singapuru. Przyszła dziś do Sahagun z Carrion de los Condes, całe 39 km i w ten sposób znów mnie dogoniła.

Sahagun – Reliegos, 34 km

Etap bez historii. Droga z Sahagun do Bercianos del Real Camino i dalej do El Burgo Ranero monotonna, by nie powiedzieć nudna, chciałoby się ją jak najszybciej przejść i zapomnieć. Przez cały czas obok autostrady A-231 noszącej nazwę Autovia Camino de Santiago i wzdłuż lokalnych dróg. Podążając za żółtymi strzałkami wszedłem niepotrzebniedo Calzada del Coto, skąd można pójść alternatywną drogą handlową z czasów rzymskich nadrabiając kilka kilometrów, ale z dala od ruchliwych asfaltowych dróg. Wróciłem na oryginalną Camino Frances i poniewczasie trochę żałuję. W El Burgos Ranero planowałem zjeść lunch, ale minąłem pierwszy bar na początku miasta licząc, że w centrum będzie coś ciekawszego. Później nie było już żadnej kawiarni ani baru, więc nie pozostało mi nic innego jak po wyjściu z miasta zrobić krótki odpoczynek, wyjąć dwa pomarańcze z plecaka i zjeść je jako substytut obiadu. Na Camino de Santiago obowiązuje zasada, że wchodzi się do pierwszego otwartego baru lub kawiarni, bo później może już nie być okazji. Pozostała część etapu do Reliegos jest bardziej urozmaicona, szczególnie ostatnie kilometry. Na początku wioski znajduje się bar Las Torres, do którego wszedłem pomimo zmęczenia, zanim dotarłem do schroniska odległego 200 m. Właściciel za kontuarem w czarnej koszuli i czapce baskijskiej tego samego koloru. Od razu poczułem dobrą chemię. Bar prowadził namiastkę sklepu, kupiłem bagietkę i trochę owczego sera, a szynkę serrano miałem w plecaku, i tak zrobiłem kanapki, które zjadłem ze smakiem popijając bezalkoholowym piwem Mahou. Umówiłem się z właścicielem na kolację i poszedłem do jedynego we wsi schroniska.

Camino co dzień przynosi zaskakujące sytuacje. W pralni spotkałem niepozorną Australijkę, która także idzie z Saint Jean Pied de Port. Spytałem ją z głupia frant, kiedy zaczęła Camino? W odpowiedzi usłyszałem, że 16 marca. Widocznie musiałem zrobić głupią minę, bo dziewczyna, powtórzyła: „one, six – jeden, sześć. ” Ja na to, że to nieprawdopodobnie szybko. Ona zaś odpowiedziała – „średnio dziennie trzydzieści kilometrów i kilka razy czterdzieści”. Cóż mam powiedzieć ja, który zacząłem dw dni wcześniej? Wieczorem przy herbacie opowiedziała mi swoje kłopoty z ranami stóp, które jak mówiła nie pozwalały się zatrzymać, bo później ruszyć znowu było torturą nie do wytrzymania. Dowiedziała się skądś, że włożenie do buta świeżo strzyżonej, nie pranej, owczej wełny, pomaga na dolegliwości. Idąc szlakiem zebrała zatem kłaczki wełny pozostałe na ogrodzeniu pastwisk. Rany wygoiły się szybko i teraz w tempie ekspresowym połykała kilometry szlaku, czym nie ukrywam wprawiła mnie w zakłopotanie.

Reliegos – Leon, 26 km

W pośpiechu pokonywałem trasę, mając nadzieję na ucztę wrażeń kulturalnych w Leon. Dotarłem do Albergue Ciudad de Leon przed 14-tą. Warunki w schronisku bardzo dobre, ale niestety, okazało się, że jest oddalone od centrum o 10-15 minut marszu, co dla pielgrzymów ma znaczenie. Nic więc dziwnego, że wielu spośród spotkanych wcześniej ludzi wybrało Albergue del Monasterio de las Benedictinas, skromniejsze, ale w położone w ścisłym centrum. Katedra w Leon jest bez wątpienia najwspanialszą budowlą gotycką w Hiszpanii i słusznie cieszy się taką opinią. Real Basilica San Isidro, jest romańskim kościołem, który w przeszłości upodobali sobie królowie, i rozumiem dlaczego, bowiem tutaj człowiek czuje się blisko Boga, atmosfera tego miejsca jest naprawdę niezwykle przytulna. Na zwiedzanie zabytków Leon nie starczy całego dnia, podczas gdy ja miałem tylko popołudnie. Niesamowite wrażenie robi siedziba Caja Espagna w zabytkowym budynku projektowanym przez Antonio Gaudi. Dzielnica gotycka to także Plaza Mayor i wiele innych zabytkowych budowli. Latem tętni Barrrio Viejo życiem barów i restauracji, w końcu marca było tutaj pustawo, ale nie mniej pięknie. Wróciłem późno, sprawdziłem pocztę internetową, odpisałem na kilka maili i tuż przed północą położyłem się spać. To jedyna schronisko otwarte przez 24 godziny na dobę, podczas gdy pozostałe zamykają drzwi o 22.00, a wkrótce potem gaszone jest światło.

Leon – Hospital del Obrigo, 33 km

Najmniej interesujący etap z dotychczasowych. Cała trasa wzdłuż hałaśliwej N-120. Chciało się jak najszybciej dotrzeć do celu i mieć ten odcinek za sobą. Na szczęście Hospital del Obrigo jest uroczym małym miasteczkiem a schronisko Refugio Parroquial del Obrigo naprawdę przytulne, dziś było pełne gości, którzy pewnie wcześniej sprawdzili informacje na jego temat i zadali sobie sporo trudu, by w większości dotrzeć tutaj z Leon. Jutro wreszcie szlak oddala się od uczęszczanych dróg, będzie spokojnie, tak jak powinno być na Camino, by można pozbierać myśli i oddać się medytacji. Pogoda się poprawiła, dzisiejszy dzień był słoneczny i ciepły, pierwszy taki od kilkunastu dni.

Hospital de Obrigo – Astorga, 17 km

Nareszcie nie słychać szumu przejeżdżających aut. Szlak wiedzie w przez pola i las, jest piękny. Krajobraz urozmaicony, niewielkie wzniesienia nie stanowią trudności, pola i las liściasty nabiera barwy żywej zieleni. Ze wzgórza przed San Justo de La Vega, gdzie stoi Cruceiro Toribio, rozpościera się cudowny widok na Astorgę i pasma górskie wokół niej.
Albergue de Peregrinos Siervas Maria, prowadzone jest przez stowarzyszenie Amigos Camino de Santiago z Astorgi, ma dobre wyposażenie i jest doskonale położne w samym centrum historycznym. Dotarłem tutaj jako pierwszy po pokonaniu najkrótszego z dotychczasowych odcinków, ale chciałem mieć tutaj więcej czasu, bo to piękne miasto z niezwykłymi zabytkami. Miasto pamięta czasy rzymskie, kiedy stanowiło ważny punkt jako Asturica na trasie handlowej i jako punkt obronny. Jak zwykle najważniejsze i najlepiej zachowane są budowle sakralne, w tym Katedra wraz z doskonałym muzeum. Interesującym jest budynek Ayuntamiento i Plaza Mayor.

Astorga – Palacio Episcopal A.Gaudi

Astorga – Palacio Episcopal A.Gaudi

Jednak najciekawszym jest Palacio Episcopal, pałac biskupi zaprojektowany przez Antonio Gaudi, w którym biskup nigdy nie zamieszkał ze względu na kontrowersyjną architekturę. Rzeczywiście budynek wygląda jak żywcem wyjęty z Disneylandu, ale taki jest Gaudi, który żył i tworzył znacznie wcześniej. Wnętrza pałacu są niezwykle, zaskakująco piękne, szczególnie kaplica i sala przyjęć. Tylko dla zobaczenia tego budynku warto przyjechać do Astorgi.
Kulinarne przeżycie na miarę hiszpańską miałem w restauracji Casa Maragata, która serwuje dania wg. kuchni maragata, najpierw talerz mięs gotowanych (wieprzowina, wołowina, kurczak, chorizo), następnie gotowana kapusta, ziemniaki i groch, a na koniec zupa fasolowa, do tego guajada – jogurt z miodem, wszytko razem palce lizać. Już po pierwszym daniu straciłem siły, ale nie ochotę na dalsze specjały. Kuchnia hiszpańska jakiej nie znałem. Polecam.

Astorga – Foncebadon, 26 km

Jeden z piękniejszych dotychczasowym etapów Camino. Szlak pnie się w górę, oddalony od uczęszczanej szosy, przebiega przez pola i lasy. Wszystkie miasteczka i wsie po drodze mają przyjazny klimat i są urocze. Santa Catalina de Somoza, El Ganso, Rabanal del Camino i w końcu Foncebadon. Ta ostatnie, najwyżej położona miejscowość na szlaku (1440 m npm), kiedyś stanowiła ważny punkt na Camino de Santiago ze względu na swoje położenie. Dziś odżywa powoli wraz ze wzrostem popularności samego Camino. Jedyne funkcjonujące budynki to schroniska i zabudowania z nimi związane, nawet kościół jest tutaj zamknięty, reszta to ruiny. To nadaje tej miejscowości specjalny klimat. Schronisko Montes Irago, w którym się zatrzymałem, prowadzą ludzie sami kochający podróże, więc atmosfera jest odpowiednia, kolacja i śniadanie więcej niż warte swojej ceny. Wieczorem gospodarze mieli wizytę znajomych, których podjęli kolacją w schronisku, a następnie w sąsiednim, surowym budynku, którego parter stanowiło jedno pomieszczenie z kominkiem, odbyła się impreza, śpiew, tańce i improwizowana muzyka. Przypadkiem czterech pielgrzymów znalazło się wśród uczestników, dwóch w roli głównej – Cristof, grubas z Malagi, jak się okazało, gra na bębnach w zespole flamenco, a ciągle milczący, jakby apatyczny, wyglądający na biednego, młody Belg, którego od kilku dni miałem w zasięgu wzroku, ożywił się na widok gitary i dał pokaz swoich nieprzeciętnych muzycznych umiejętności. Każdy miał jakiś instrument w ręce, a to grzechotka, a to kastaniety, w końcu dłonie też mogą służyć jako instrument. Na sali żadnego alkoholu, poza wypitym do kolacji winem, a zabawa była znakomita.
W Foncabedon przysłuchiwałem się rozmowie starszego Koreańczyka z młodymi ludźmi, dwoma Chorwatami i Włoszką. Opowiadał w niezłym, jak na Koreańczyka, angielskim jak znalazł się tutaj. Jest wziętym architektem, zachorował na raka, który dodatkowo okazał się złośliwy. Jak opowiadał, cudem wyzdrowiał, bo Bóg dał mu misję do spełnienia. Ta misja to przejść Camino de Santiago i napisać książkę o komunikacji z Bogiem w tym czasie. Gdy sprawdzał co oznacza iść do Santiago, bo tak najpierw zrozumiał przekaz, to wygooglował najpierw Santiago de Chile, ale na szczęście wyszukiwarka na drugim miejscu pokazała Santiago de Compostella. Powtarzał wielokrotnie, że dojście do Grobu Św. Jakuba nie jest celem samym w sobie, bo dla niego droga jest najważniejsza. Dziwne, bo nie chodzi o żadne rozmowy z Bogiem, a komunikację za pośrednictwem znaków. Książka zaczyna się opowieścią o śniadaniu. Śpiesząc się na pociąg, już w Hiszpanii, nie zdążył zjeść śniadania i głód mu doskwierał, bo poprzedniego dnia nie jadł kolacji. Usłyszał głos, który był zwykłym wewnętrznym przekonaniem, „nie martw, się przygotowałem dla Ciebie śniadanie”. Wsiadł do pociągu i po kilku minutach pojawił się wózek z pełnym zestawem śniadaniowym. Taca, kawa, bułeczki do wyboru. Idzie szlakiem Camino Norte, słucha ludzi, obserwuje uważnie otoczenie, by niczego nie uronić. Kiedy inni już kładą się spać on pisze. Sam to widziałem, kiedy wracałem z imprezy o 24.00. Jak mówi, wystarczy, by tylko 100 osób przeczytało jego książkę, a tylko jedna wyniosła z niej przesłanie, że warto pójść Camino, by to uzasadniało jego wysiłek. Jeden z Chorwatów nie umiał angielskiego, ale jak sam powiedział, zrozumiał to co najważniejsze. Bóg, misja, Camino de Santiago, rozmowa, książka. Był zachwycony.

Foncabedon – Ponferrada, 26 km

Na tym etapie szlak wspina się najwyżej na całym Camino i osiąga 1515 m npm omijając Collado de Las Antenas. Wszedłem na szczyt pokonując strome podejście w przekonaniu, że zrobię skrót. Nic z tego, pomyliłem się okrutnie, bo droga skręciła dołem w odwrotną stronę, przez co straciłem pół godziny i nadrobiłem ok. dwa kilometry, ale widoki przynajmniej były urzekające. Wcześniej droga przechodzi obok opustoszałej wioski Monjardin, gdzie jedynym zamieszkałym budynkiem jest schronisko o tej samej nazwie prowadzone przez człowieka określającego się „ostatnim Templariuszem” i nie jest to bynajmniej chwyt reklamowy. Jak wszedłem tam rano, to zobaczyłem go ubranego w strój Templariuszy. To kolejny cudowny odcinek Camino prowadzący przez porośnięte lasem góry, których najwyższe szczyty na początku kwietnia pokryte są śniegiem. Zejście do Ponferrady to prawie 1000 m w dół, przy czym najbardziej strome odcinki to odcinek do Acebo i Riego de Ambros – Molinaseca. Droga wiedzie przez urocze miejscowości, w których żal nie zatrzymać się na kawę lub bocadillo, co też uczyniłem w Acebo i Molinaseca, ta ostatnia znana z produkcji doskonałej hiszpańskiej szynki i chorizo. Ponferrada robi niesamowite wrażenie. Położona na wysokości zaledwie 560 m npm, otoczona jest górami, które są jeszcze pokryte śniegiem. Temperatura o godz. 15.30, kiedy tu docierałem była powyżej 20 stopni Celsjusza, więc można sobie wyobrazić samopoczucie.
W jedynym schronisku w Ponferrada byłem jednym z pierwszych gości, bo etap był morderczy. Hospitallero pokazał mi drogę do czteroosobowego pokoju, drugiego z kolei, i jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem Cristoffa, 150 kilogramowego tłuściocha, rozwalonego na łóżku. „Hombre, que tal?” – zapytał mnie wesołym głosem. Myślałem, że zapadnę się pod ziemię, bo wiedziałem, że on tutaj przyszedł na własnych nogach. – „Muy bien” – odpowiedziałem, co miało oznaczać „znakomicie”.

Droga Astorga – Foncebadon

W Ponferrada właśnie znajduje się najlepiej zachowany zamek Templariuszy z XI wieku, uznany hiszpańskim zabytkiem narodowym w 1924 r., poza tym trzy kościoły, dwa romańskie z XI-XIII w oraz Gotycka bazylika z XVI w. Wałęsałem się z przyjemnością po wąskich uliczkach, wieczorem skorzystałem kolejny raz z rad spotkanego wcześniej na Camino Antonio, który przesłał mi pocztą elektroniczną zrobiony w Excelu zestaw restauracji i tradycyjnych dań kuchni hiszpańskiej wartych spróbowania. Tym razem to była restauracja Las Doce Torres naprzeciwko zamku Tempalriuszy, a mnie udało się dodatkowo zająć miejsce z widokiem. Menu berciano (od nazwy regionu – Del Bierzo) składało się z tradycyjnych dań regionu El Bierzo, czyli Embutidos del Bierzo (wędliny) oraz Botillo, czyli golonki na sposób hiszpański. Region El Bierzo reklamuje cztery produkty, które stanowią jego dumę: wino, papryka, jabłka i właśnie Botillo, specjalny rodzaj golonki, marynowanej w specjalnej paprykowej zalewie. Widząc na talerzu golonkę poprosiłem o musztardę, ale jej nie użyłem, bo Botillo ma swój unikalny smak, którego nie można zabić musztardą.

Ponferrada – Villafranca del Bierzo, 25 km

Kolejny wspaniały etap Camino. Przez całą drogę towarzyszy widok ośnieżonych szczytów górskich. Region El Bierzo, którego stolicą jest Ponferrada, położony jest w dolinie otoczonej ze wszystkich stron pięknymi górami, a w środku pofałdowany teren, zagospodarowany na winnice, najpiękniejsze i najlepsze w okolicach Cacabelos i Villafranca del Bierzo. Nadłożyłem drogi by dotrzeć do celu przez Valtuille de Arriba i opłacało się, bo zszedłem do miasteczka wprost z winnic położonych na otaczających je wzgórzach. Samo miasto jest urzekające, niezwykle malowniczo położone z licznymi zabytkami sakralnymi. Na noc zatrzymałem się w schronisku Del Piedra, najlepszym z dotychczasowych, gdzie młodzi hosptallieros mówią po angielsku. Jeden z nich już w Ponferrada rozdawał ulotki przy wyjściu z tamtejszego schroniska, bo znajdują się tu aż cztery schroniska ikonkurencja w Villafranca del Bierzo jest duża, a Del Piedra zlokalizowana jest niekorzystnie, na końcu miasta. Villafranca del Bierzo jest nie tylko najbardziej malowniczo położonym miasteczkiem na Camino de Santiago, ale posiada cały szereg godnych uwagi zabytków. Najbardziej znany to mały kościół Iglesia de Santiago z XII w., tuż przy wejściu do miasta, ze słynną Puerta del Perdon – Bramą Przebaczenia, miejscem, do którego docierając pielgrzymi mogli dostąpić takich samych łask, jakby dotarli do Santiago de Compostella. Piękny jest także romański Kościół Św. Franciszka z XIII w. i San Juan de Fiz z XII w., a gotycka kolegiata Santa Maria przyciąga uwagę niezwykle oryginalnymi kamiennymi kopułami. Całość uzupełniają kompleksy budynków trzech zakonów. Popołudnie spędziłem na podziwianiu tego wszystkiego, po czym usiadłem na Plaza Mayor w Cafeterria Sevilla, piłem kawę i zastanawiałem sie nad koncepcją nowej książki, która pokazywałaby, że zwykli ludzie są w istocie wyjątkowi, jeśli mają jasno sprecyzowane zasady życia, których się konsekwentnie trzymają. I tacy tworzą wspaniałe firmy posiadające podobny zestaw wartości.

Villafranca del Bierzo – O Cebreiro, 31 km

Według wielu opinii to jeden z najtrudniejszych odcinków Camino de Santiago. Po raz pierwszy zdecydowałem się skorzystać z usługi transportu plecaka do następnego punktu noclegowego (7 euro), by nieco ulżyć obolałym piętom i ścięgnom Achillesa, które od pewnego czasu dają mi się ostro we znaki. I opłacało się, bo trasę 31 km przy znacznej różnicy poziomów pokonałem w swoim sportowym stylu w ciągu pięciu i pół godziny z półgodzinnym postojem na kawę i ciastka w Vega de Valcarce, po 18 km i trzech godzinach marszu szlakiem wzdłuż drogi N-VI, która wielokrotnie przecina Rio de Valcarce wijącą się w wąskiej dolinie. Bliskość drogi asfaltowej nie przeszkadzała tym razem, ponieważ ruch był niewielki. Od Las Herrerias de Valcarce szlak łączy się z podrzędną drogą asfaltową, na której samochody pojawiają się rzadziej niż pielgrzymi, by od La Faba prowadzić samodzielną ścieżką ostro pnąc się w górę, bo na dystansie 8 km zyskuje blisko 700 metrów. O Cebreiro jest pięknie położone w siodle górskim na wysokości 1360 m npm.

O Cebreiro

Dotarłem tutaj o godz. 13.45, co mnie niezwykle ucieszyło, pozwoliło przypomnieć, że potrafię szybko chodzić w trudnym terenie. To osada licząca kilkadziesiąt kamiennych domów w stylu celtyckim, funkcjonująca dzięki Camino de Santiago. Obok kamiennych tradycyjnych budynków zachowane i odrestaurowane są chaty galicyjskie w stylu celtyckim (palozzas). Miejsce obrosłe legendami, między innymi cudu przemienienia hostii i wina, więc trudno się tutaj nie zatrzymać. Tym razem wybrałem nocleg nie w schronisku, lecz w Hostal Venda Celta, bo na trasę Camino dotarła Marzena, moja żona, która będzie szła ostatnie 100 km do Santiago de Compostella. Przyjechała do O Cebreiro samochodem, który ja zostawiłem w St. Jean Pied de Port. Początkowo miała po prostu zwiedzać miasta i zabytki na trasie Camino de Santiago jadąc samochodem, ale już pierwszego dnia, kiedy po wylądowaniu w Biarritz przemieszczała się pociągiem do St. Jean Pied de Port, uległa nieodpartemu urokowi pielgrzymów jadących na miejsce startu, którzy, jak to określiła „emanowali uniesieniem i wielką przygodą”. Trudno było ich nie rozpoznać, bo każdy z nich miał przywiązaną do plecaka muszlę, która jest od zarania znakiem rozpoznawczym pielgrzymujących szlakiem Św. Jakuba. Jak twierdzi, była jedyną osobą w pociągu, która wyróżniała się brakiem plecaka i muszli. Zmieniła więc plany, postanawiając się wybrać na szlak, z tym, że nie mogła zaczynać od początku, kiedy ja już byłem w trzech czwartych trasy. No i samochód zamiast ułatwienia stał się obciążeniem, bo trzeba go było przestawiać z miejsca na miejsce, a najlepiej przemieścić do Santiago de Compostella, co później rzeczywiście zrobiłem.

O Cebreiro – Samos, 30 km

O Cebreiero jest niezwykłym miejscem pod wzgledem historycznym, kulturowym i religijnym. Kto dotarł tutaj, mógł zacząć myśleć o celu, Santiago de Compostella. Poranek w dniu wyjścia na szlak w dalszą drogę uświadomił mi to, gdy po raz pierwszy od kilku tygodni wybiegałem myślą poza dzień dzisiejszy. Dzień był piękny, chłodny i słoneczny, lepszych warunków do marszu nie można sobie wymarzyć. Muzyka grała mi w duszy, gdy opuszczałem O Cebreiro podążając żwawym krokiem ku Tricastela, które zwykle jest końcem tego etapu. Moje zamierzenie było bardziej ambitne, po ciężkim dniu poprzednim, który dodał mi wiary w siebie, postanowilem wydłużyć odcinek o 11 km. Długo będę pamiętał ten etap, bowiem zrobiłem dodatkowo jeszcze kolejne 6-8 km, przez własną niefrasobliwość. Dwa kilometry za Bidueda, chciałem zrobić skrót wchodząc stromym zboczem w dół, by dojść do szlaku wijącego się zboczem. Po piętnastu minutach znalazłem się w Vilar zamiast w Filloval, a później poszedłem przez Villavela do Tricastela, która miała być miejscem odpoczynku przed ostatnim 11 km odcinkiem do Samos. Gdy wreszcie dotarłem do Tricastela, byłem zmęczony i zniechęcony. Nie miałem ochoty na obiad, zjadłem dwa banany i pomarańczę i ruszyłem dalej. Oznakowanie w Galicji jest znacznie gorsze niż gdzie indziej. Stary szlak ma kamienne słupki z oznaczeniem kilometrów do Santiago de Compostella nominalnie co 500 m, tyle, że w wielu miejscach się nie zachowały lub szlak zmienił swój przebieg ze względu na przebieg nowych dróg, powstałe lotniska, nowe miejscowości, etc. Żółte strzałki, tak pomocne dotychczas, w Galicji występują rzadziej. Zdeprymowany wędrówką poboczem asfaltowej szosy za Tricastela skręciłem w pierwszą ścieżkę odchodzącą w górę stromych ścian wąwozu rzeki Rio Orbio w przekonaniu, że w pewnym oddaleniu od asfaltu przebiega gdzieś Camino. Gdy po kilkunastu minutach wspiąłem się ok. 300 m w górę na brzeg wąwozu, nie znalazłem tam szlaku i byłem zmuszony zejść z powrotem na asfaltową szosę. Na szczęście po trzech kilometrach żółte strzałki pokazały ścieżkę, która skręciła w las, po czym rozpoczął się jeden z najpiękniejszych odcinków Jakubowego szlaku, który skończył się w Samos. Miasteczko ma ponad tysiąc lat, a jego znakiem rozpoznawczym jest monumentalny klasztor benedyktynów z VI w. będący symbolem kulturowym Galicji. W ogromnym klasztorze, którego obejście wokół, zajmuje 15 minut, mieszka zaledwie kilkunastu mnichów. Schronisko dla pielgrzymów zajmuje jedno pomieszczenie i daje nocleg kilkudziesięciu osobom. Zaiste niezwykłe to miejsce i nie żałuję dodatkowego trudu, aby tutaj dotrzeć. Marzenie poradziłem pominąć pierwszego dnia odcinek z O Cebreiro do Tricastela, który wiodąc ostro w dół wymaga odpowiedniego przygotowania, zatem rozpoczęła swoją pielgrzymkę na trasie mniej górzystej w Triacastela idąc pierwszy etap do Sarria.

Samos – Portomarin, 27 km

Droga wiedzie najpierw do Sarria, która jest punktem początkowym dla pielgrzymów realizujących skrócony program, ograniczający się do pokonania minimum 100 km wystarczających dla uzyskania composteli, zaświadczenia o dobyciu pielgrzymki wydawanego w imieniu Katedry Santa Maria przez Officina del Peregrino. Trzeba jednak przyznać, że szlak Camino de Santiago we wspólnocie autonomicznej Galicia jest piękny. To rolniczy region, tradycyjnie biedny, który w ostatnich pięciuset latach opuścił co trzeci mężczyzna w poszukiwaniu lepszego bytu gdzie indziej. Warunki uprawy nie są łatwe, bo jest to kraina wyżynna, porośnięta lasem, ziemie są tutaj nie najlepsze, ale pod względem krajobrazowym cudowna. Taki jest właśnie szlak do Portomarin, wiosną szczególnie piękny, ale wymagający niezłej kondycji. Słupki Camino de Santiago pokazują w Sarria 112 km do celu, w Portomarin 88 km, ale w rzeczywistości jest trochę więcej, co razem z odcinkiem Samos-Sarria, daje pokaźną odległość blisko 30 km. Marzena szła odcinek z Sarria do Portomarin, wcześniej pozostawiając samochód w Portomarin i pokonując drogę do Sarria autobusem. Dotarła do celu o 18.30, zmęczona ale szczęśliwa. Wieczorem nie mogliśmy się oprzeć chęci zjedzenia małej kolacji w jednej z kilku restauracji przy głównym placu, gdzie stoi również przeniesiony w częściach kościół San Juan, ze względu na budowę tamy na rzece Rio Mino. Zresztą całe miasteczko musiało być przeniesione na teren położony wyżej. Dziś jest tętniące życiem, a jego infrastruktura, stworzona współcześnie, daje wiele wygód mieszkańcom.

Portomarin – Palas de Rei, 26 km

Wyruszyłem wcześnie rano, by jak najszybciej dotrzeć do celu i odprowadzić samochód do Santiago de Compostella, następnie wrócić autobusem Palas de Rei. To ostatni odcinek trasy o znacznych różnicach wzniesień i do tego dość długi. Zatrułem się czymś na kolacji, w nocy prawie nie spałem, więc etap był sprawdzianem siły woli, determinacji, woli walki i rzeczywistych zasobów sił fizycznych. O 14-tej zameldowałem się na mecie. Po chwili odpoczynku wsiadłem w samochód i pojechałem do Santiago de Compostela. O 18.30 odjeżdżał autobus do Palas de Rei. Dotarłem przed czasem, zwiedziłem nowoczesny dworzec, otworzyłem komputer i zorientowałem się zaraz, że jest on wielkim hot-spotem, bo zameldowało się kilka otwartych, darmowych sieci WIFI. Moje zdziwienie był jeszcze większe, gdy w autobusie linii Freire był także darmowy hot-spot! Trzeci dzień był dla Marzeny, jak przewidywałem, kryzysowy, ale dała sobie dobrze radę i idąc spokojnie dotarła po wieczór. Kolacja dobrze nam zrobiła, chociaż głodu specjalnie nie odczuwaliśmy. Kuchnia galicyjska, to przede wszystkim przysmaki owoców morza, w tym niesamowicie smaczne Pulpo Gallego (ośmiornica z ziemniakami) oraz Caldo Gallego ( warzywna zupa po galicyjsku). Ośmiornicę, tutaj niezwykle delikatną, miękką, przyprawioną ostrą papryką, jadłem codziennie przez cały okres pobytu w Galicji i jej smak będę wspominał przez długi czas.

Palas de Rei – Brea, 43 km

Zdecydowaliśmy się na bardzo długi odcinek, by mieć możliwość pokonania pozostałej drogi w dwóch etapach. W przewodnikach zwykle noclegi przewiduje się w Arzua albo Melide i ten ostatni w miejscowości O Pedrouzo 19 km przed Santiago de Compostela lub w ogromnym schronisku na górze Monte de Gozo niedaleko Santiago. W Melide zatrzymaliśmy się na kawę i zwiedzanie zabytkowego centrum oraz kościoła. Potem w pośpiechu wyruszyliśmy dalej do Arzua, która jest oddalona od Palas de Rei o blisko 30 km. Miasto jest nieciekawe, choć schronisk dla pielgrzymów naliczyłem tutaj aż pięć. Pozostając tu na noc, ostatni etap liczy 39 km, więc z wysiłkiem wyszliśmy na trasę w kierunku O Pedrouzo, mając sprawdzone informacje, że najbliżej schronisko znajduje się dopiero po przejściu 15,5 km w Santa Irene. Pogoda nam sprzyjała, było słonecznie ale temperatura umiarkowana, więc humory dopisywały, zwłaszcza, że myślami byliśmy u celu, czyli w Santiago de Compostela. Po dziesięciu kilometrach siły opuściły Marzenę całkowicie, ale jej wola zwyciężyła i przed zmrokiem dotarliśmy do Brea, gdzie oczekiwał na nas niespodziewanie Meson i Pension Brea usytuowane przy szosie wiodące do Santiago. Szlak z Palas de Rei do Brea jest typowy dla Galicji, przebiega przez lasy, pola i małe, biedne wioski. Teren jest urozmaicony, sporo nietrudnych podejść, łatwe do pokonania ścieżki w dół. Przy szlaku powstaje coraz więcej barów, restauracji i miejsc noclegowych dla pielgrzymów, widać, że działają prawa rynku, jest popyt, to pojawia się podaż.

Droga Palas de Rei – Brea

Brea – Santiago de Compostela, 26 km

Ostatni odcinek Camino de Santiago pokonuje się w uniesieniu duchowym, co powoduje, że człowiek nie czuje zmęczenia, nawet jeśli organizm jest wyczerpany. Niezależnie czy to jest 100 km marszu – pielgrzymowania, czy 780 km, jak to było w moim przypadku, ogarnia cię duma, że się na to zdecydowałeś i nogi same niosą. Szliśmy dość szybko pomimo wyczerpania poprzednim etapem, myślami będąc już w katedrze Santa Maria w Santiago de Compostela. Zatrzymaliśmy się na kawę i przekąskę w Monte Gozo, gdzie po raz pierwszy na szlaku spotkałem Polaków, idących Camino Norte z San Sebastian. Schronisko dla pielgrzymów na Monte Gozo robi niesamowite wrażenie, jest nowoczesne, składa się z kilkunastu jednakowych budynków położonych po obu stronach szerokiej alei schodzącej w dół. Może pomieścić 500 osób i ma doskonałą infrastrukturę. Jest oddalone nominalnie o 4,5 km od celu, ale to w zasadzie przedmieście Santiago de Compostela. Rozpościera się stąd piękny widok na miasto położone w dole. Podobnież w pogodny dzień można stąd zobaczyć nawet wieże Katedry, ale nam niestety, nie było to dane. Dokładnie o godzinie 15.00, 10 kwietnia 2011 stanęliśmy przed Katedrą św. Jakuba w Santiago ed Compostela.

Santiago de Compostela Katedra Św. Jakuba

Stojąc na Praza de Obradorio spojrzałem w górę na zachodnią fasadę i dwie wieże po obu jej stronach i wzruszenie ścisnęło mi gardło, a z oczu bezwiednie popłynęły łzy, które ukradkiem wytarłem rękawem kurtki. Tak reagowała większość, jeśli nie wszyscy, którzy po kilkunastu lub kilkudziesięciu dniach pielgrzymki docierali tutaj. Mogłem to zaobserwować na własne oczy, młodzi, dojrzali, starzy – wszyscy reagowali podobnie.
Wieczorem wybraliśmy się do Restaurante Don Quijote, najlepszej restauracji w mieście. Zamówiłem specjalność zakładu – Zarzuela de Pescado y Mariscos oraz coś, co planowałem od dłuższego czasu zjeść właśnie docierając do celu – Vieira gratinada, rodzaj małży o dużej muszli, którą następnie wziąłem ze sobą na pamiątkę odbytej pielgrzymki. W dalekiej przeszłości pielgrzymi postępowali podobnie.
Całości dopełniła butelka wspaniałego Ribera del Duero Pago Carreovejas Reserva polecona przez niezwykłego barmana. Ostatnim akcentem Camino de Santiago była msza, która odbywa się codziennie w południe, a w naszym przypadku był to poniedziałek. Zadziwiające, jak wielu uczestników rozpoznałem ze szlaku, spotkanych raz lub wiele razy. I oni mnie także uznawali za znajomego i pozdrawiali ostentacyjnie szczerze. Miałem naturalną potrzebę, aby podejść, przywitać się, uściskać, pozdrowić, nawet tych, z którymi wcześniej nie rozmawiałem, bo na szlaku spotykały się tylko oczy i tylko wymienialiśmy tradycyjne pozdrowienie „Buen Camino”.

Pożegnanie w Santiago de Compostella

Moje Camino de Santiago trwało 28 dni i pozostanie jednym z największych, jeśli nie największym doświadczeniem życia.

Galeria zdjęć Camino de Santiago 2011

 https://www.icloud.com/sharedalbum/#B0Z59UlCqG579Hp

MSL Patagonia 2009

Mapa podróży


Zobacz dużą mapę

Patagonia – to określenie znane powszechnie, nawet, jeśli jego precyzyjna definicja umyka naszej uwadze. Trudno jednoznacznie powiedzieć dlaczego, ale to fakt. Niejednokrotnie nie wiemy skąd, ale nazwa – Patagonia jest nam znana i niewytłumaczalnie bliska. Być może ze względu na to że Patagonia, to dźwięczne i łatwe do zapamiętania słowo, a jego wymowa nie sprawia trudności w żadnym języku. Gdy zastanowimy się nieco, to każdemu z nas przychodzą na myśl inne konotacje – Cieśnina Magellana, Ziemia Ognista (koniec świata), Kanał Beagle, Przylądek Horn, Cerro Torres i Fitz Roy, Torres del Paine i lodowiec Perito Moreno, bezkresny step, farmy bydła i owiec, ale także niezwykłe postacie znanych podróżników i odkrywców jak Ferdynand Magellan, Sir Francis Drake, Charles Darwin. Dla wielu, młodych i starszych, Patagonia nierozłącznie wiąże się z postacią Antoine de Saint-Exupery i jego niezapomnianej opowieści Mały książę, ale także Nocny lot. Dla współczesnych podróżników, raczej niż turystów, którym wystarczają przewodniki typu Lonely planet, Rough guide, czy Time out, lekturą obowiązkową z zakresu literatury drogi stała się książka Bruce’a Chatwina W Patagonii. Szkoda, że nikt ze znanych pisarzy argentyńskich, Jose Louis Borges, Julio Cortazar, Ernesto Sabato, nie poświęcili uwagi Patagonii. Pozostaje zatem lektura urodzonego w Quimchi (Chiloe) pisarza chilijskiego Francisco Coleone, którego zbiór opowiadań Opowieści z dalekiego Południa, daje znakomity pogląd na historię, przyrodę i życie w różnych częściach tego ogromnego i zróżnicowanego terytorium, na Ziemi Ognistej, w Patagonii Północnej i na wyspie Chiloe.

Patagonia jako pojęcie geografii fizycznej zajmuje obszar na południe od rzeki Rio Negro w Argentynie i Rio Biobio w Chile. To region zróżnicowany pod względem geograficznym i w większości mało przyjazny dla człowieka. Na zachodzie od relatywnie niskiego pasma Andów bezkresne stepy argentyńskiej części Patagonii przez większość roku chłoszcze suchy i zimny wiatr. Zachodnia Patagonia to wąski, długi pas lądu, gdzie góry schodzą prawie do morza, a jego urozmaicona linia brzegowa układa się w mnóstwo przepięknych fiordów. Wzdłuż wybrzeża rozciąga się labirynt wysp. Teren porasta gęsty las o podmokłym podłożu. Rejon ten w przeciwieństwie do stepów Rio Negro, Chubut i Santa Cruz w Argentynie ma nadmiar wody z powodu częstych opadów deszczu dzięki południowo zachodnim wiatrom, przynoszącym masy powietrza znad Pacyfiku. Najwyższe szczyty południowej części pasma Andów wznoszą się na wysokość nieco ponad 3000 m, zatrzymując większość opadów po stronie zachodniej i tworzą największą pokrywę lodową poza Antarktydą.

Patagonia nie jest regionem przyjaznym dla życia. Wegetacja jest w części wschodniej uboga, góry targane są zimnym, przejmującym wiatrem, a również zachód jest zimny, wietrzny i deszczowy. Na obszarze pięciokrotnie większym niż Włochy mieszka mniej ludzi niż w aglomeracji Warszawy. Rdzenni mieszkańcy tych obszarów to Mapuche i Tehuelche na północy, Halakwalup na południu Chile oraz Selknam (Ona) i Yahgan (Yamana) na Ziemi Ognistej. W okresie kolonizacji hiszpańskiej aktywność militarna, gospodarcza i polityczna koncentrowała się najpierw na terytoriach, gdzie eksploatowano metale szlachetne. Później możliwość rozwoju produkcji rolnej na żyznych ziemiach w przyjaznym klimacie przyciągała kolonizatorów z Hiszpanii. Patagonia nie oferowała ani jednego ani drugiego, dlatego przez wieki pozostawała niezauważona. Początki jej eksploracji wiążą się nierozłącznie ze strategicznym znaczeniem Cieśniny Magellana dla transportu i handlu międzynarodowego. Do początków XIX w i uzyskania niepodległości wielu państw na tym kontynencie handel pomiędzy Ameryką Łacińską a Europą, z wyjątkiem Brazylii, był monopolem Hiszpanii. Stąd wszystkie próby kolonizacji Patagonii podejmowane były przez Hiszpanów i nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Przyroda prędzej, czy później zniechęcała przybyszów, wielu skuszonych wizją Nowego Świata zapłaciło życiem za ten krok. Dopiero po uzyskaniu przez Argentynę niepodległości, wraz z otwarciem tego kraju dla interesów gospodarczych innych krajów europejskich zainteresowanie nieurodzajną ziemią Patagonii wzrosło. Przełom nastąpił na początku dwudziestego wieku, gdy okazało się, że stepy Patagonii nadają się do hodowli owiec. Powstały ogromne farmy i miliony owiec, a później także krów zadomowiły się tutaj na dobre. Dzisiaj to właśnie rolnictwo i eksploatacja złóż ropy naftowej i gazu stanowi o znaczeniu gospodarczym tego regionu. Pomimo wszystko Patagonia to region bezkresnych stepów, surowych, cudownych górskich krajobrazów, niezwykłych lodowców i urzekających fiordów.

Podobnie jak w Stanach Zjednoczonych ekspansja terytorialna i ekonomiczna białego człowieka doprowadziła do wyniszczenia ludności tubylczej. Ostatni rdzenny mieszkaniec Ziemi Ognistej zmarł 1999 r., w Północnej części Patagonii mieszka jeszcze nieco ponad milion Mapuche, przedstawicieli walecznego plemienia, które przez blisko 300 lat skutecznie przeciwstawiało się kolonizacji hiszpańskiej. Zdecydowana większość mieszkańców Patagonii w Argentynie ma swoje korzenie w krajach europejskich, głównie – Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Chorwacjii w Niemczech. Podobnie w Chile, chociaż tutaj Mapuche są wyjątkowo dobrze reprezentowani, szczególnie na północy w regionie Araucania i Los Lagos.

Wyjeżdżając do Ameryki Południowej w podróż Panamericaną było dla mnie sprawą oczywistą, że Patagonia stanie się ukoronowaniem wyprawy. Do Buenos Aires, które jest końcowym punktem Carretera Panamericana, dotarliśmy na początku kwietnia 2009 roku i postanowiliśmy wrócić do domu, bowiem w Argentynie właśnie rozpoczęła się jesień, a to jest zdecydowanie zły okres na wyjazd do Patagonii. Nasz samochód, którym odbyliśmy podróż z Nowego Jorku do Buenos Aires – Jeep Wrangler Rubicon został na parkingu zapewnionym w ostatniej chwili przez przypadkowo poznanego Argentyńczyka.

Powrót do Buenos Aires nastąpił 11 listopada 2009 r., późną argentyńską wiosną, co miało zapewnić dobrą pogodę i temperatury pozwalające na spędzanie nocy w namiocie, który mamy zainstalowany na dachu. Jak zawsze plan podróży był ograniczony do zarysu trasy i głównych punktów zainteresowań. Celem końcowym była jest Ushuaia, położona na południowym krańcu Ziemi Ognistej, zwana miastem na końcu świata. Początkowo zamierzałem sprzedać samochód po zakończeniu podróży, ale okazało się to z wielu względów niemożliwe – wysokie cło i biurokracja odstraszyła mnie skutecznie. Ponieważ samochód trzeba wysłać transportem morskim do Polski, a jedynym portem nadającym się do tego jest Valparaiso (Chile) lub Buenos Aires więc nie pozostało nam nic innego jak wrócić do Buenos Aires inną drogą, przez Patagonię chilijską i w ten sposób przejechać wszystkie warianty Panamericany, ten kończący się w Ushuaia, jak również przedłużenie oficjalnej Panamericany z Santiago de Chile do Puerto Monnt i dalej do Villa O’Higgins (Carretera Austral).

Przed wyjazdem, wspólnie z Marzeną określiliśmy główne punkty zainteresowań, które postanowiliśmy zrealizować, reszta podróży ma być DROGĄ, podziwianiem krajobrazów, przeżyciem spotkań i rozmów z ludźmi, rozkoszowaniem się miejscowymi potrawami i znakomitym winem.

W założeniach programu wyprawy na pierwszym miejscu znalazł się trekking wokół legendarnego szczytu Fitz Roy z nadzieją na możliwość podziwiania Cerro Torres w Parku Narodowym de los Glacieres. Lodowiec Perito Moreno jest magnesem przyciągającym ludzi z całego świata, my również daliśmy się skusić opisom tego zjawiskowego miejsca. Wieloryby na półwyspie Valdez były marzeniem Marzeny od zawsze, więc Puerto Madryn zostało wpisane na listę. Farmy owiec w Patagonii to chyba najbardziej charakterystyczny element mojego wyobrażenia o tej części świata, więc wizyta w Estancii, o ile to możliwe kilka noclegów, było naszym priorytetem, który chcieliśmy zrealizować ad hoc, tj. zatrzymując się tam, gdzie nam się spodoba najbardziej. Wizyta w winnicach Patagonii (Nequen, Rio Negro) o których ostatnio bardzo głośno, bowiem wina z tych winnic nieoczekiwanie zostały nagrodzone w najważniejszych konkursach światowych, to mój pomysł. San Carlos de Bariloche i San Martin de los Andes były miejscami gorąco polecanymi przez znajomych Argentyńczyków, wpisaliśmy je zatem na listę priorytetów ale bez przekonania. Ruta 40 w Argentynie to jak Highway 66 w USA, albo nawet coś więcej, bo argentyńska trasa ma więcej autentyzmu niż jej amerykański odpowiednik. Podróżując w Patagonii samochodem nie da się jej ominąć, więc nie musieliśmy planować, by zrealizować ten oczywisty cel. W drodze powrotnej musieliśmy dokonać trudnego wyboru pomiędzy podróżą statkiem z Puerto Natales do Puerto Monnt a jazdą samochodem 800 km odcinkiem Carratera Austral. Wybraliśmy drugi wariant, bowiem tym razem dysponujemy samochodem, na przyszłość odkładając podróż fiordami Patagonii. Carratera Austral stała się kultową trasą Patagonii. Jest wciąż trudna do pokonania ze względu na szutrową nawierzchnię i ulewne deszcze, które zmieniają w oka mgnieniu szosę w nieprzejezdny trakt, a występujące z brzegów rzeki nie dają szans na przejazd przez mosty. Jednak krajobrazy stromo wystrzelających w niebo szczytów andyjskich, jezior i lasów są warte ryzyka i wysiłku niezbędnych do przejazdu ta trasą, która wymaga dobrze przygotowanego do tych warunków pojazdu. Pewniakiem na liście miejsc do odwiedzenia jest wyspa Chiloe, największa poza Ziemią Ognistą w Ameryce Południowej, z wielu względów interesująca, a jej zabytki architektury sakralnej (drewniane kościoły) zostały nawet wpisane na światową listę Pomników Dziedzictwa Kultury UNESCO. Jadąc do Santiago de Chile drogą Ruta 5 będzie okazja odwiedzin w najbardziej znanych winnicach Chile, zobaczymy na którą wypadnie, decyzję podejmiemy ad hoc. Produkty wielu z nich znam, więc z tym większym zainteresowaniem zobaczymy jak produkcja tych doskonałych win wygląda na miejscu. To wszystkie punkty programu określone przed wyjazdem, niektóre z nich nawet dość nieprecyzyjnie. Relacje i zdjęcia z podróży będą zatem najlepszym opisem naszych wrażeń i przeżyć. Do Patagonii jedziemy z wielkimi nadziejami na romantyczne przeżycia i bez żadnych uprzedzeń.