Dzień 9 i 10. Wspinaczka na Iztaccihuatl.

W poniedziałek, 12 stycznia 2009 roku, rankiem ruszyliśmy w kierunku pierwszego celu wspinaczkowego wyprawy, trzeciego najwyższego szczytu Meksyku – wulkanu Iztaccihuatl 5230 m n.p.m.. Jego nazwa w języku Nahuatl oznacza „biała kobieta”, co odnosi się do jego sylwetki przypominającej śpiącą kobietę, z wyraźnie widocznymi zarysami głowy, piersi i stóp. Wulkan ten jest nieaktywny, a jego lodowce i wieczne śniegi nadają mu charakterystyczny wygląd. Bezpośrednio na południe od Iztaccihuatl znajduje się Popocatepetl, drugi najwyższy szczyt Meksyku o wysokości 5426 m n.p.m. i jeden z najbardziej aktywnych wulkanów w kraju. Popocatepetl, co oznacza „dymiąca góra”, jest często widoczny z wielu miejsc w centralnym Meksyku, a jego erupcje stanowią spektakularny widok. Park Narodowy Izta-Popo, formalnie nazwany Parque Nacional Izta-Popo Zoquiapan, obejmuje oba te wulkany oraz otaczające je tereny. Popularnym punktem startowym dla wspinaczy jest Paso de Cortes, przełęcz między Iztaccihuatl a Popocatepetl, nazwana na cześć konkwistadora Hernána Cortésa.

Wyjazd z Meksyku ukazał ogrom tej metropolii. Nie wiadomo dokładnie, ile ludzi tu mieszka, ale z pewnością to jedno z największych miast na świecie. Hałas, nieprzebrane korki samochodowe, wyczuwalne napięcie na ulicach, spieszący się ludzie z nieobecnym wzrokiem – to wszystko przypominało mi, jak wielkie jest to miasto. Podobnie jak 20 lat temu, obowiązuje tu przepis, że w zależności od końcowej cyfry numeru rejestracji samochodu można poruszać się w określone dni tygodnia. W innym przypadku trzeba mieć specjalne pozwolenie. Mam wrażenie, że wszyscy je mają, bo nie wyobrażam sobie, co się może dziać, kiedy wszystkie samochody wyjadą na ulice. Podobnie jak przed dwudziestu laty, tak i tym razem policja nas zatrzymała, powołując się na ten przepis. Wówczas prowadziłem auto z wypożyczalni i zakładałem, że mnie to nie może dotyczyć. Tym razem to było auto zagraniczne (z amerykańską rejestracją) i również zakładałem, że turystów zagranicznych te przepisy nie obowiązują. Zaraz po wjeździe do miasta Meksyku kolejny raz zatrzymała nas policja, próbując wymusić mandat. Marzena zachowała się niezwykle emocjonalnie i twardo – wzięła telefon komórkowy i zakomunikowała policjantowi, że dzwoni właśnie do Green Angels z informacją, że Policia Estatal (stanowa) żąda w sposób nieuprawniony zapłacenia mandatu. Po chwili policjant zniknął bez słowa. Samochód policyjny stojący za nami odjechał, a kierowca ciężarówki stojącej nieopodal podszedł do nas i powiedział, żebyśmy spokojnie jechali dalej.

Do Amecameca dotarliśmy przed południem. Jeszcze tego samego dnia udało mi się załatwić permit na wejście do Parku Narodowego Izta-Popo i na szczyt Iztaccihuatl. Znalazłem przewodnika, bo nie chciałem tracić czasu na wyszukiwanie właściwej ścieżki w górach, nie mając czasu na bezproduktywne chodzenie po górach. Ostatnie zakupy żywności, rejestracja w Hotelu Bonampak, gdzie Marzena miała spędzić noc, i w góry!

Iztaccihuatl

W ciągu 45 minut pokonaliśmy samochodem drogę z Amecameca przez przełęcz Korteza (Paso de Cortes) do parkingu La Joya, skąd wyszliśmy o 14.45, mając do pokonania 1000 m w pionie i około 10 km miejscami kamienistej, a w większości piaszczystej ścieżki. Cała moja aklimatyzacja to dwa dni w Meksyku na wysokości około 2400 m n.p.m., więc drogę do schroniska Grupo de los Cien (4780 m n.p.m.) zapamiętam do końca życia. Gdy w końcu dotarliśmy tam w ciemnościach po trzech i pół godzinach marszu, nie miałem ani siły, ani ochoty, aby jeść cokolwiek. Natychmiast wszedłem do letniego śpiwora tak jak stałem i zasnąłem zaraz po tym, jak mój przewodnik zagotował wodę na zupę, która mi zupełnie nie smakowała, ale zmusiłem się, by ją wypić. Po jakimś czasie zdjąłem kurtkę i instynktownie nakazałem sobie wypić co najmniej litr wody, wiedząc, że podejście musiało mnie odwodnić. Pomimo dużego zmęczenia zachowałem się racjonalnie i wodę włożyłem do śpiwora, więc nie zamarzła i mogłem ją wypić. Temperatura w schronisku spadła w nocy znacznie poniżej zera, co odczuwałem w cienkim śpiworze, a rano znalazłem tego dowody w postaci zamarzniętej dodatkowej butelki wody.

Zgodnie z zasadami bezpieczeństwa obowiązującymi na tej górze, trzeba się starać wejść do 7 rano, by móc bezpiecznie pokonać w drodze powrotnej szczeliny lodowca poniżej szczytu. Oznacza to pobudkę o 3.00 i wspinaczkę w ciemnościach. Szczerze mówiąc, wieczorem nie dawałem sobie większych szans, ale postanowiłem zrobić wszystko, by spróbować wejść na szczyt. Noc minęła szybko w półśnie, a po przebudzeniu w głowie huczało jak w fabryce. Spodziewałem się, że tak będzie, więc miałem już przygotowane środki przeciwbólowe w dawce uderzeniowej. Wyruszyliśmy o 3.40 i pierwsze półtorej godziny było całkiem dobrze. Szedłem skoncentrowany, szybko, równym tempem. Później mnie przytkało i zrozumiałem, że bez odpowiedniej aklimatyzacji rozpocząłem o wiele za szybko i to się musiało odbić w końcówce. Pozostałą część drogi męczyłem się okropnie, wątpiąc, czy ja się w ogóle nadaję do chodzenia w wysokie góry. Dopiero, gdy się rozwidniło i do końca zostało około godziny drogi, złapałem drugi oddech i wiedziałem, że nie dam sobie wydrzeć satysfakcji wejścia na szczyt. Końcówka jest zaskakująca – trzeba wejść na trzy przedwierzchołki, by ostatecznie wejść na ten najwyższy i zobaczyć krater. Widoczność była słaba, więc wiele przyjemności mnie ominęło. Dopiero na wierzchołku niebo się otworzyło jakieś sto metrów poniżej i można było podziwiać w oddali wystający powyżej chmur wierzchołek Popocatepetl.

Widok z wierzchołka Iztaccihuatl na Papocatepetl

Te kilka zdjęć, które udało mi się zrobić na szczycie, pokazują, że okolica jest wyjątkowo piękna. Zejście, bez historii, raczej monotonne, trwało sześć godzin, bo nie spieszyliśmy się, a ja delektowałem się radością wejścia na szczyt, o którym wczoraj myślałem, że tym razem jest nie dla mnie. Trudności wejścia na Iztaccihuatl nie leżą po stronie technicznej, ale nie można lekceważyć trudności związanych z wysokością, zwłaszcza gdy wchodzi się w zasadzie jednym ciągiem bez aklimatyzacji.

Na wierzchołku Iztaccihuatl, który jest wygasłym kraterem.

Nieco po 14-tej spotkaliśmy Marzenę w pobliżu parkingu La Joya i wyruszyliśmy skrótem przez Paso de Cortes do Puebli, wcześniej zatrzymując się w Choluli, aby zobaczyć piramidę i zwiedzić przepiękny kościół Nuestra Señora de los Remedios oraz Santa Maria de Tonantzintla.

Galeria zdjęć Itztaccihuatl 2009

https://www.icloud.com/sharedalbum/#B0ZGqkRUiGwGsct

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *