MSL Patagonia 2009

Mapa podróży


Zobacz dużą mapę

Patagonia – to określenie znane powszechnie, nawet, jeśli jego precyzyjna definicja umyka naszej uwadze. Trudno jednoznacznie powiedzieć dlaczego, ale to fakt. Niejednokrotnie nie wiemy skąd, ale nazwa – Patagonia jest nam znana i niewytłumaczalnie bliska. Być może ze względu na to że Patagonia, to dźwięczne i łatwe do zapamiętania słowo, a jego wymowa nie sprawia trudności w żadnym języku. Gdy zastanowimy się nieco, to każdemu z nas przychodzą na myśl inne konotacje – Cieśnina Magellana, Ziemia Ognista (koniec świata), Kanał Beagle, Przylądek Horn, Cerro Torres i Fitz Roy, Torres del Paine i lodowiec Perito Moreno, bezkresny step, farmy bydła i owiec, ale także niezwykłe postacie znanych podróżników i odkrywców jak Ferdynand Magellan, Sir Francis Drake, Charles Darwin. Dla wielu, młodych i starszych, Patagonia nierozłącznie wiąże się z postacią Antoine de Saint-Exupery i jego niezapomnianej opowieści Mały książę, ale także Nocny lot. Dla współczesnych podróżników, raczej niż turystów, którym wystarczają przewodniki typu Lonely planet, Rough guide, czy Time out, lekturą obowiązkową z zakresu literatury drogi stała się książka Bruce’a Chatwina W Patagonii. Szkoda, że nikt ze znanych pisarzy argentyńskich, Jose Louis Borges, Julio Cortazar, Ernesto Sabato, nie poświęcili uwagi Patagonii. Pozostaje zatem lektura urodzonego w Quimchi (Chiloe) pisarza chilijskiego Francisco Coleone, którego zbiór opowiadań Opowieści z dalekiego Południa, daje znakomity pogląd na historię, przyrodę i życie w różnych częściach tego ogromnego i zróżnicowanego terytorium, na Ziemi Ognistej, w Patagonii Północnej i na wyspie Chiloe.

Patagonia jako pojęcie geografii fizycznej zajmuje obszar na południe od rzeki Rio Negro w Argentynie i Rio Biobio w Chile. To region zróżnicowany pod względem geograficznym i w większości mało przyjazny dla człowieka. Na zachodzie od relatywnie niskiego pasma Andów bezkresne stepy argentyńskiej części Patagonii przez większość roku chłoszcze suchy i zimny wiatr. Zachodnia Patagonia to wąski, długi pas lądu, gdzie góry schodzą prawie do morza, a jego urozmaicona linia brzegowa układa się w mnóstwo przepięknych fiordów. Wzdłuż wybrzeża rozciąga się labirynt wysp. Teren porasta gęsty las o podmokłym podłożu. Rejon ten w przeciwieństwie do stepów Rio Negro, Chubut i Santa Cruz w Argentynie ma nadmiar wody z powodu częstych opadów deszczu dzięki południowo zachodnim wiatrom, przynoszącym masy powietrza znad Pacyfiku. Najwyższe szczyty południowej części pasma Andów wznoszą się na wysokość nieco ponad 3000 m, zatrzymując większość opadów po stronie zachodniej i tworzą największą pokrywę lodową poza Antarktydą.

Patagonia nie jest regionem przyjaznym dla życia. Wegetacja jest w części wschodniej uboga, góry targane są zimnym, przejmującym wiatrem, a również zachód jest zimny, wietrzny i deszczowy. Na obszarze pięciokrotnie większym niż Włochy mieszka mniej ludzi niż w aglomeracji Warszawy. Rdzenni mieszkańcy tych obszarów to Mapuche i Tehuelche na północy, Halakwalup na południu Chile oraz Selknam (Ona) i Yahgan (Yamana) na Ziemi Ognistej. W okresie kolonizacji hiszpańskiej aktywność militarna, gospodarcza i polityczna koncentrowała się najpierw na terytoriach, gdzie eksploatowano metale szlachetne. Później możliwość rozwoju produkcji rolnej na żyznych ziemiach w przyjaznym klimacie przyciągała kolonizatorów z Hiszpanii. Patagonia nie oferowała ani jednego ani drugiego, dlatego przez wieki pozostawała niezauważona. Początki jej eksploracji wiążą się nierozłącznie ze strategicznym znaczeniem Cieśniny Magellana dla transportu i handlu międzynarodowego. Do początków XIX w i uzyskania niepodległości wielu państw na tym kontynencie handel pomiędzy Ameryką Łacińską a Europą, z wyjątkiem Brazylii, był monopolem Hiszpanii. Stąd wszystkie próby kolonizacji Patagonii podejmowane były przez Hiszpanów i nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Przyroda prędzej, czy później zniechęcała przybyszów, wielu skuszonych wizją Nowego Świata zapłaciło życiem za ten krok. Dopiero po uzyskaniu przez Argentynę niepodległości, wraz z otwarciem tego kraju dla interesów gospodarczych innych krajów europejskich zainteresowanie nieurodzajną ziemią Patagonii wzrosło. Przełom nastąpił na początku dwudziestego wieku, gdy okazało się, że stepy Patagonii nadają się do hodowli owiec. Powstały ogromne farmy i miliony owiec, a później także krów zadomowiły się tutaj na dobre. Dzisiaj to właśnie rolnictwo i eksploatacja złóż ropy naftowej i gazu stanowi o znaczeniu gospodarczym tego regionu. Pomimo wszystko Patagonia to region bezkresnych stepów, surowych, cudownych górskich krajobrazów, niezwykłych lodowców i urzekających fiordów.

Podobnie jak w Stanach Zjednoczonych ekspansja terytorialna i ekonomiczna białego człowieka doprowadziła do wyniszczenia ludności tubylczej. Ostatni rdzenny mieszkaniec Ziemi Ognistej zmarł 1999 r., w Północnej części Patagonii mieszka jeszcze nieco ponad milion Mapuche, przedstawicieli walecznego plemienia, które przez blisko 300 lat skutecznie przeciwstawiało się kolonizacji hiszpańskiej. Zdecydowana większość mieszkańców Patagonii w Argentynie ma swoje korzenie w krajach europejskich, głównie – Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Chorwacjii w Niemczech. Podobnie w Chile, chociaż tutaj Mapuche są wyjątkowo dobrze reprezentowani, szczególnie na północy w regionie Araucania i Los Lagos.

Wyjeżdżając do Ameryki Południowej w podróż Panamericaną było dla mnie sprawą oczywistą, że Patagonia stanie się ukoronowaniem wyprawy. Do Buenos Aires, które jest końcowym punktem Carretera Panamericana, dotarliśmy na początku kwietnia 2009 roku i postanowiliśmy wrócić do domu, bowiem w Argentynie właśnie rozpoczęła się jesień, a to jest zdecydowanie zły okres na wyjazd do Patagonii. Nasz samochód, którym odbyliśmy podróż z Nowego Jorku do Buenos Aires – Jeep Wrangler Rubicon został na parkingu zapewnionym w ostatniej chwili przez przypadkowo poznanego Argentyńczyka.

Powrót do Buenos Aires nastąpił 11 listopada 2009 r., późną argentyńską wiosną, co miało zapewnić dobrą pogodę i temperatury pozwalające na spędzanie nocy w namiocie, który mamy zainstalowany na dachu. Jak zawsze plan podróży był ograniczony do zarysu trasy i głównych punktów zainteresowań. Celem końcowym była jest Ushuaia, położona na południowym krańcu Ziemi Ognistej, zwana miastem na końcu świata. Początkowo zamierzałem sprzedać samochód po zakończeniu podróży, ale okazało się to z wielu względów niemożliwe – wysokie cło i biurokracja odstraszyła mnie skutecznie. Ponieważ samochód trzeba wysłać transportem morskim do Polski, a jedynym portem nadającym się do tego jest Valparaiso (Chile) lub Buenos Aires więc nie pozostało nam nic innego jak wrócić do Buenos Aires inną drogą, przez Patagonię chilijską i w ten sposób przejechać wszystkie warianty Panamericany, ten kończący się w Ushuaia, jak również przedłużenie oficjalnej Panamericany z Santiago de Chile do Puerto Monnt i dalej do Villa O’Higgins (Carretera Austral).

Przed wyjazdem, wspólnie z Marzeną określiliśmy główne punkty zainteresowań, które postanowiliśmy zrealizować, reszta podróży ma być DROGĄ, podziwianiem krajobrazów, przeżyciem spotkań i rozmów z ludźmi, rozkoszowaniem się miejscowymi potrawami i znakomitym winem.

W założeniach programu wyprawy na pierwszym miejscu znalazł się trekking wokół legendarnego szczytu Fitz Roy z nadzieją na możliwość podziwiania Cerro Torres w Parku Narodowym de los Glacieres. Lodowiec Perito Moreno jest magnesem przyciągającym ludzi z całego świata, my również daliśmy się skusić opisom tego zjawiskowego miejsca. Wieloryby na półwyspie Valdez były marzeniem Marzeny od zawsze, więc Puerto Madryn zostało wpisane na listę. Farmy owiec w Patagonii to chyba najbardziej charakterystyczny element mojego wyobrażenia o tej części świata, więc wizyta w Estancii, o ile to możliwe kilka noclegów, było naszym priorytetem, który chcieliśmy zrealizować ad hoc, tj. zatrzymując się tam, gdzie nam się spodoba najbardziej. Wizyta w winnicach Patagonii (Nequen, Rio Negro) o których ostatnio bardzo głośno, bowiem wina z tych winnic nieoczekiwanie zostały nagrodzone w najważniejszych konkursach światowych, to mój pomysł. San Carlos de Bariloche i San Martin de los Andes były miejscami gorąco polecanymi przez znajomych Argentyńczyków, wpisaliśmy je zatem na listę priorytetów ale bez przekonania. Ruta 40 w Argentynie to jak Highway 66 w USA, albo nawet coś więcej, bo argentyńska trasa ma więcej autentyzmu niż jej amerykański odpowiednik. Podróżując w Patagonii samochodem nie da się jej ominąć, więc nie musieliśmy planować, by zrealizować ten oczywisty cel. W drodze powrotnej musieliśmy dokonać trudnego wyboru pomiędzy podróżą statkiem z Puerto Natales do Puerto Monnt a jazdą samochodem 800 km odcinkiem Carratera Austral. Wybraliśmy drugi wariant, bowiem tym razem dysponujemy samochodem, na przyszłość odkładając podróż fiordami Patagonii. Carratera Austral stała się kultową trasą Patagonii. Jest wciąż trudna do pokonania ze względu na szutrową nawierzchnię i ulewne deszcze, które zmieniają w oka mgnieniu szosę w nieprzejezdny trakt, a występujące z brzegów rzeki nie dają szans na przejazd przez mosty. Jednak krajobrazy stromo wystrzelających w niebo szczytów andyjskich, jezior i lasów są warte ryzyka i wysiłku niezbędnych do przejazdu ta trasą, która wymaga dobrze przygotowanego do tych warunków pojazdu. Pewniakiem na liście miejsc do odwiedzenia jest wyspa Chiloe, największa poza Ziemią Ognistą w Ameryce Południowej, z wielu względów interesująca, a jej zabytki architektury sakralnej (drewniane kościoły) zostały nawet wpisane na światową listę Pomników Dziedzictwa Kultury UNESCO. Jadąc do Santiago de Chile drogą Ruta 5 będzie okazja odwiedzin w najbardziej znanych winnicach Chile, zobaczymy na którą wypadnie, decyzję podejmiemy ad hoc. Produkty wielu z nich znam, więc z tym większym zainteresowaniem zobaczymy jak produkcja tych doskonałych win wygląda na miejscu. To wszystkie punkty programu określone przed wyjazdem, niektóre z nich nawet dość nieprecyzyjnie. Relacje i zdjęcia z podróży będą zatem najlepszym opisem naszych wrażeń i przeżyć. Do Patagonii jedziemy z wielkimi nadziejami na romantyczne przeżycia i bez żadnych uprzedzeń.

31 grudnia 2009 został określony jako dzień powrotu i ma to swoje znaczenie. Od początku 2010 roku zamierzam poświęcić się realizacji kolejnego projektu zawodowego. Na kolejne podróże, mam nadzieję, przyjdzie czas w przyszłości. Ale tymczasem mam jeszcze coś do zrobienia, wiedzę i doświadczenie ostatnich dwudziestu lat, chciałbym wykorzystać w swoim ostatnim przedsięwzięciu z udziałem najlepszych moich współpracowników i przyjaciół. Jestem to im winien, bo to oni w drugim szeregu pracowali dotychczas na moją pozycję i sukcesy. Oczywiście, każdy z nich był w jakimś stopniu współautorem dotychczas zrealizowanych projektów, ale to ja byłem głównym architektem i kierownikiem budowy. Teraz na mnie kolej, by stworzyć szanse innym, zaprosić ich do pierwszego szeregu. Do mnie należy stworzenie założeń i podstaw organizacji projektu. Realizacja to wyzwanie dla zespołu, wspólne zadanie i odpowiedzialność. Jak się uda osiągnąć sukces, to każdy z nas będzie miał w nim bezpośredni udział.

Camino de Santiago 2011

Droga O Cebreiro – Samos

Pielgrzymowanie jest częścią natury człowieka, jest widoczne w historii od najdawniejszych czasów, niezależnie od przynależności narodowej, kulturowej i religijnej. Tradycja pielgrzymki do grobu Św. Jakuba Apostoła, należy do najstarszych i najważniejszych w świecie chrześcijańskim, oprócz pielgrzymki do Grobu Chrystusa w Jerozolimie oraz Grobu Św. Piotra w Rzymie. Historia pielgrzymowania do Santiago de Compostela sięga IX wieku, ale w średniowieczu Camino stało się najbardziej uczęszczanym szlakiem pielgrzymkowym zachodniej cywilizacji. Jednym z największych zwolenników Camino był papież Kalikst II, który w 1152 r. opublikował dzieło, Codex Calixtinus, stanowiące w swojej V części dokładny opis szlaku i przewodnik, do dziś uznawany jako najlepsze źródło wiedzy o korzeniach Camino. Europę spowiła pajęczyna dróg pielgrzymkowych wiodących do Santiago de Compostela, z południa Hiszpanii, Portugalii, Francji, Wielkiej Brytanii, Irlandii, Szwajcarii, Włoch, Belgii, Holandii, Niemiec, Austrii, Węgier, Chorwacji a nawet z Polski. W tym okresie na szlaku rozwinęły się i powstały liczne osiedla, miasteczka i miasta, a w nich kościoły, zakony, schroniska i szpitale dla pielgrzymów. Ślady tego zachowały się do dziś i są atrakcją turystyczną, a także podstawą infrastruktury dzisiejszego Camino de Santiago.

Mapa Camino de Santiago – europejska http://www.csj.org.uk/map.htm

Mapa

Wśród wielu szlaków Camino de Santiago, Droga Francuska – Camino Frances – uważana jest za najważniejszą. Jest także najbardziej uczęszczaną. Tą drogą podążali Karol Wielki, Św. Franciszek z Asyżu, a współcześnie Jan XXIII. Jan Paweł II dwukrotnie był z wizytą w Santiago de Compostela, w 1982 r., w pierwszym Roku Świętym demokratycznej Hiszpani (kiedy data śmierci Św. Jakuba, 25 lipca, przypada w niedzielę) i ponownie w 1989 r. Do tradycji należy, że zgrupowania reprezentacji piłkarskiej Hiszpanii często odbywają się właśnie w Santiago de Compostela. Przed wyjazdem na mistrzostwa świata do RPA, trzech piłkarzy – Iniesta, Torres i Busquet – złożyło ślubowanie, że wybiorą się w dziękczynną pielgrzymkę Camino de Santiago, jeśli uda im się zdobyć zloty medal.

Tematyka pielgrzymowania szlakiem Jakubowym znalazła odzwierciedlenie zarówno w literaturze jak i w filmie. Współcześnie powstało kilka filmów, w tym reżyserowany przez Luisa Bunuela La Via Lactea (Droga mleczna), którego antyklerykalny stosunek znajduje tutaj swoje odzwierciedlenie. Emilio Estevez idąc śladami przodków swojego ojca, zrobił w 2010 r przejmujący filim The Way , w którym Martin Sheen (ojciec) gra główną rolę ojca pielgrzynującego na Camino z prochami swojego syna. Martin Sheen odbył wczesniej pielgrzymkę, która zaowocowała niezwykymi zdarzeniami i dlatego pewnie film ma tak duży pozytywny ładunek emocjonalny. Książek powstało mnóstwo, najwięcej jako wspomnienia pielgrzymki, która zmieniła życie wielu ludzi. Inne znalazły tutaj swoją inspirację, jak np. Pielgrzym – Paulo Coelho.

W 2010 roku z St Jean Pied de Port, które jest jej początkiem, wyruszyło w ponad 36000 pielgrzymów. Jego trasa poza początkowymi kilkunastoma kilometrami w Pirenejach Francuskich, przebiega przez terytorium Hiszpanii, obszary czterech podstawowych jednostek administracyjnych – wspólnot autonomicznych: pięknej Navarry, urzekającej La Rioja, sentymentalnej Kastylii-Leon oraz niezwykłej Galicji. Navarra i La Rioja to część etnicznej krainy Basków, jednego z najstarszych ludów Europy.

Trasa Camino de Santiago Frances ma ok 780 km długości. Pod względem geograficznym przebiega w pewnym oddaleniu, równolegle do wybrzeży Oceanu Atlantyckiego, przez Pireneje Atlantyckie, następnie dolinami rzek Erro i Arga podążając u podnóży Sierra de Andia, Sierra de Loquiz do Pampeluny, by w La Rioja przeciąć Rioja Alta u podnóży Sierra de la Demanda. Meseta Hiszpańska, w części południowej wyznacza szlak w Kastylii przebiegający na wysokości 600-1200 m npm. By dotrzeć do Burgos trzeba pokonać znaczne wzniesienia, min. Montes de Oca, ale później monotonny płaskowyż Mesety prowadzi szlak do Leon. Dalej znów zaczynają się góry i to znacznie trudniejsze od Pirenejów Atlantyckich. Najpierw trzeba się wspiąć na wysokość ponad 1515 m npm w Montes de Leon, co jest najwyżej położonym punktem trasy, a następnie przekroczyć granicę Galicji niedaleko O Cebreiro w górach Sierra de la Cabrera. Końcowy odcinek to wyżynne rejony Galicji.

W 1987 r. Droga Św. Jakuba została uznana jako pierwszy Europejski Szlak Kulturowy, w uznaniu dla wkładu jaki wniosła dla europejskiej cywilizacji, a w 1993 r. zyskała status Światowego Dziedzictwa UNESCO. Liczba pielgrzymów na Camino de Santiago do końca lat 80-tych była relatywnie mała i wynosiła kilkaset do kilku tysięcy osób rocznie. Rozkwit ruchu pielgrzymkowego współcześnie notuje się w latach 90-tych, kiedy w latach określanych jako święte dla Santiago de Compostela ( zdarzyło się to w 1993 i 1999 r., gdy data śmierci Św. Jakuba, 25 lipca przypadła w niedzielę) liczba pielgrzymów eksplodowała do poziomu 99 436 i 154 613, pozostając w pozostałym okresie na poziomie 5000-30000. W pierwszej dekadzie XXI wieku popularność pielgrzymowania na Camino de Santiago spotęgowała się w 2004, kolejnym roku świętym, kiedy zarejestrowano 179 tys. pielgrzymów i od tego czasu utrzymuje się na poziomie ponad stu tysięcy. W 2010 roku, który był także rokiem świętym, na trasie pojawiła się rekordowa liczba 271 183 pielgrzymów. Statystyki uznają za pielgrzymów osoby, które przeszły piechotą co najmniej 100 km lub przejechały na rowerze dwukrotnie dłuższą odległość na trasie jednego ze szlaków Camino de Santiago i potrafią to udokumentować wpisami w paszporcie pielgrzyma (Credencial del Peregrino).

Pielgrzymi na Camino de Santiago 1985-2010

Źródło: Wikipedia

Pielgrzymi, trekkersi i sportowcy na Camino de Santiago.

Eksplozja liczby pielgrzymów w ostatnich dwudziestu latach wiąże się ze wzrostem popularności Camino de Santiago jako atrakcji turystycznej, która jest umiejętnie propagowana przez władze krajowe i lokalne Hiszpanii. W wielu krajach europejskich rozwinęły się także mniej lub bardziej zinstytucjonalizowane formy propagujące wędrówkę (pielgrzymkę) Szlakiem Św. Jakuba. Odżyły tradycje i drogi Camino de Santiago z Dublina, Kolonii, Brukseli, Paryża, a nawet Lublina i rzeczywiście na trasie można spotkać ludzi, którzy podążają do Santiago de Compostella z wybranych miast w danym kraju, albo po prostu ze swojego miejsca zamieszkania. Az trudno uwierzyć, ale są tacy, którzy idą miesiącami, co we współczesnym świecie wydaje sie niemożliwe, a inni realizują swoje przedsięwzięcie kilka lat z przerwami. Wędrują starsi i młodzież, indywidualnie, we dwoje (małżeństwa) i w małych grupach. Wielu wraca na Camino, kontynuując większe przedsięwzięcie, albo żeby przeżyć to jeszcze raz.

W krajach uprzemysłowionych zmienia się struktura wiekowa społeczeństwa i aktywności zawodowej. Z jednej strony coraz więcej ludzi idzie na emeryturę wcześniej z różnych względów, bo są zachęcani przez firmy, dla których koszt pracy młodych, dobrze wykształconych jest niższy. Z drugiej strony ludzie żyją dłużej i długo pozostają sprawni fizycznie, co pozwala im realizować przedsięwzięcia wymagające dobrej kondycji fizycznej. No i świat zrobił się mniejszy, komunikacja i transport rozwinęły się do takiego poziomu, że nie sprawia żadnego problemu (koszty i infrastruktura) przemieszczanie się na duże odległości. Stąd w atrakcyjnych miejscach na świecie spotyka się ludzi różnych narodowości, często przybywających z daleka, żeby zobaczyć lub uczestniczyć w czymś niezwykłym. Nie dziwi więc, że wraz ze wzrostem popularności i renomy turystycznej na Camino de Santiago spotyka się ludzi z całego świata.

Według moich obserwacji, prawie wszyscy udający się na wędrówkę Drogą Św. Jakuba zaopatrują się w paszport pielgrzyma „Credencial del Peregrino” ze względu na liczne przywileje (schroniska, ceny hoteli, posiłków, wstęp do muzeów). Paszport z pieczątkami miejsc na drodze stanowi także pamiątkę i dowód odbycia pielgrzymki, która dla niektórych jest odmianą trekkingu. Obecnie na trasie większość to osoby, które traktują to jako wędrówkę szlakiem ciekawym historycznie, kulturowo i krajobrazowo. Wyzwanie stanowi także jego długość. Są także sportowcy, którzy traktują Camino jako możliwość sprawdzenia się jadąc rowerem, lub biegnąc. Infrastruktura turystyczna, schroniska, hostele, tanie bary i restauracje ułatwiają podróżowanie w różny sposób. Taki stan rzeczy nie przeczy faktom, że ta wędrówka-pielgrzymka ma przede wszystkim charakter duchowy, transcedentalny. Wśród turystów, których także nie waham się nazwać pielgrzymami, rodzi się w trakcie podróży wyjątkowa więź duchowa, zrozumienie, solidarność, wzajemna życzliwość powszechnie okazywana, a wielokrotnie nawet przyjaźń. Ci sami ludzie wędrując oddzielnie spotykają się w różnych okolicznościach na trasie, są dla siebie uprzejmi, pomocni, życzliwi, uśmiechnięci, wielokrotnie pomimo zmęczenia i bólu mięśni, poobcieranych stóp. Ludzie niewierzący z szacunkiem odnoszą się do pielgrzymów praktykujących swą wiarę na trasie w kościołach, modlących się w schroniskach.

W ciągu zaledwie pięciu dni, nie narzucając się specjalnie, spotkałem przedstawicieli Hiszpanii, Włoch, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Portugalii, Austrii, Kolumbii, Brazylii, Korei Płd., Singapuru, Słowacji, Danii, Holandii, Belgii, Szwajcarii, Chorwacjii, Stanów Zjednoczonych.

Pytanie zadawane obowiązkowo każdemu, który zgłasza się po paszport pielgrzyma, to jaki jest jego cel podróży, i nikogo nie dziwi, że padają różne odpowiedzi. Tym nie mniej Camino de Santiago to przede wszystkim religijna pielgrzymka, która tutaj ma przede wszystkim charakter duchowy, przeżywany indywidualnie, wewnętrznie, w skupieniu, zadumie, w marszu, który nie jest wcale spacerem, czasem w rozmowach z innymi, spotykanymi na drodze. Owszem, są pielgrzymujący grupowo, ale większość idzie Drogą Św. Jakuba samotnie, przynajmniej na odcinkach między postojami na nocleg.

Moje Camino de Santiago

Odkąd poznałem co to takiego Camino de Santiago, zawsze chciałem kiedyś przejść szlak pielgrzymi trasą Św. Jakuba do Santiago de Compostela. Zamiar ten początkowo nie miał charakteru pielgrzymki do świętego miejsca, jakim jest Grób Św. Jakuba Apostoła, lecz wymiar wyzwania jakim jest pokonanie piechotą takiej odległości. W okresie intensywnej pracy zawodowej nie do pomyślenia było zniknięcie na okres 6 tygodni. Myślałem o przejechaniu trasy rowerem. Spekulowałem nawet nad przebiegnięciem tej trasy w możliwie najkrótszym czasie.

Ostatnio w moim życiu zmieniło się tak wiele, a może to ja się tak zmieniłem, że postanowiłem zrealizować marzenie w klasyczny sposób, piechotą z plecakiem.

Droga Palas de Rei – Brea

Gdy 13.03.2011 wieczorem odbierałem w St. Jean Pied de Port Credencial del Peregrino (paszport pielgrzyma) nie miałem chwili wahania by na pytanie o cel podróży, odpowiedzieć, że ma głównie charakter duchowy, z elementami religijnymi. Wróciłem właśnie z udanej wyprawy na Antarktydę, gdzie wszedłem na szczyt Mt. Vinson w towarzystwie mojego przyjaciela. Camino Santiago zamierzałem przejść sam. Nie miałem specjalnych oczekiwań, pielgrzymka nie była ani podziękowaniem ani ofiarą na rzecz spełnienia planów. Miałem nadzieję, a nawet pewność, że DROGA – Camino Santiago jest moim celem, i najważniejsze to przejść ją bez zbędnego pośpiechu otwierając się na nieznane – ludzi, zdarzenia, przyrodę, dając sobie możliwość kontemplacji bez ograniczeń. W ostatnim okresie podjąłem szereg ważnych decyzji cząstkowych, ale wciąż stałem przed decydującą decyzją, co dalej w moim życiu zawodowym.

Po odejściu z BRE Banku, rozpocząłem działalność konsultingową w ramach własnej firmy SL Consulting, która przynosi mi znaczne dochody, ale mało satysfakcji, bo doradca nie ma mocy sprawczej. Przykro mi było patrzeć na projekty, które nie były wdrażane, a mogły potencjalnie przynosić ogromny wzrost wartości dodanej firmy i satysfakcję pracownikom i klientom. Mam przekonanie, że praca doradcy, nawet tak lukratywna jak dotychczas, to nie jest zajęcie dla mnie. Idąc za potrzebą serca i podpowiedzią rozumu napisałem książkę DROGA innowacji – Pracuj ciężko, baw się, zmieniaj świat, która ma dać nadzieję pracownikom i menedżerom, że można znależć projekty biznesowe, które wzbudzają pasję i firmy, w których praca daje satysfakcję i jest powodem do dumy. Książka spotkała się ze sporym zaintersowaniem, a co najważniejsze, ci co ją przyczytali nie pozostają obojętni na sprawy dla mnie w biznesie najważniejsze; poszukiwanie projektów, które zmieniają świat budując rzeczywistą wartość dla klientów oraz wartości zasadnicze, którymi tak w życiu jak i biznesie bezwzględnie należy się kierować, co sprowadza się do tego, że droga jest ważniejsza niż cel, a maksymalizacja zysku nie jest jedynym kryterium oceny sukcesu w biznesie. Przyjaciele i zupełnie obcy ludzie pytają mnie – Co dalej?

Ostatni okres trzech lat, to czas niezwykły, który wykorzystałem twórczo z pełną świadomością, że to wyjątkowa szansa, aby w moim wieku móc zatrzymać się w szaleńczym biegu, obejrzeć się za siebie, rozejrzeć się wokół i zastanowić się w jaki sposób, pożytecznie dla siebie, swoich najbliższych i społeczneństwa aktywnie przeżyć pozostałe lata. Powrót do działalności biznesowej na duża skalę i poszukiwania projektów zmieniających świat jest realną opcją. Jednakże moja perspektywa patrzenia na biznes zmieniła sie w sposób zasadniczy, nie chodzi mi o pracę w dużych korporacjach, ani przewodzenie wielkim projektom, ale o działalność, która kreuje realną wartość poprzez sprzedaż towarów i usług znajdujących swoich nabywców dzięki wysokiej jakości i sprawiedliwej cenie. W sferze zarządzania nie aspiruję do wysokich funkcji, ale chcę mieć moc sprawczą realizacji własnych strategii biznesowych i koncepcji zarządzania poprzez wartości, będącej według mnie, odpowiedzią na wyzwania przyszłości. W związku z tym zawęża się dramatycznie pole wyboru. Powtarzam często, że sukces w biznesie warunkuje czas, miejsce, pomysł i łut szczęścia. Miałem w swoim życiu zawodowym kilka takich sytuacji, gdy ten rzadki splot wszystkich czynników umożliwił realizację niezwykłych projektów, o których, jak mi syn kiedyś powiedział, będą mógł opowiadać wnukom przy kominku. Czy zatem jest możliwe, aby to zdarzyło się jeszcze raz? Przysłowie mówi, że jak nie spróbujesz, to nigdy się nie przekonasz.

Miałem więc o czym myśleć w czasie wędrówki Drogą Św. Jakuba.

Przygotowania

Decyzję podjąłem niespodziewanie, ad hoc. Spakowałem plecak bazując na doświadczeniach wielu poprzednich wypraw i podróży. Specjalnie kupiony na tę okazję plecak firmy Deuter – 40l + 10 ważył ok. 14 kg , więc sporo za dużo, ale ekwipunek miał wystarczyć na miesięczną wędrówkę. Śpiwór, kurtka przeciwdeszczowa Gore-Tex Proshell, kilka par skarpet, dwie pary spodni trekkingowych, lekka kurtka z Polaru 100, kurtka softshell, po dwie koszulki cienkie z krótkim i długim rękawem. Tradycyjny zestaw kosmetyków i leków. Problem wyjścia na trasę w połowie marca, to przygotowanie na zróżnicowane warunki atmosferyczne, zimno i gorąco, deszcz i słońce. Marzec i początek kwietnia to w Pirenejach, w górzystych i wyżynnych regionach Navarra, La Rioja, Kastylia i Galicja, koniec zimy i początek wiosny, kiedy temperatury wahają się w skali od 0-20 stopni.

Do tego zestaw gadżetów elektronicznych, które ułatwiają życie – iPad, iPod, Blackberry, telefon komórkowy, aparat fotograficzny i ładowarki, by podtrzymać życie każdego z tych urządzeń.

Wydawało mi się że jestem odpowiednio przygotowany fizycznie do pokonania długiej, ale niezbyt uciążliwej trasy, bo wróciłem niedawno z wyprawy na Antarktydę, a wcześniej sporo trenowałem w siłowni i regularnie biegałem odcinki powyżej 10 km.

Camino de Santiago uczy pokory każdego

Planowałem pokonywać 30-35 km szlaku dziennie, co nie wydaje się specjalnie ambitnym celem zważywszy, że byłem dobrze przygotowany kondycyjnie, a trasy moich wcześniejszych trekkingów, w nieporównywalnie trudniejszym terenie, miały podobne założenia.

Niebawem miałem się przekonać, że Camino de Santiago to droga zwykłych ludzi, która uczy pokory każdego, także zawodowych biegaczy, trekkersów i wspinaczy.

Już pierwszego dnia na trasie z St. Jean Pied de Port do Roncesvalles buty, co prawda używane wcześniej, ale nie pamiętałem wrażeń użytkowych, obtarły mi niemiłosiernie palce obu stóp do tego stopnia, że wieczorem wróciłem do punktu wyjścia, gdzie zostawiłem swój samochód, w którym znajdowały sie buty do biegania w terenie. Na drugim etapie długości blisko 40 km, do Villava, dokończyłem dzieła destrukcji stóp i kolejnego dnia na samą myśl o marszu robiło mi się słabo. W Pampelunie spędziłem 4 godziny na poszukiwaniu odpowiednich butów. Ostatecznie kupiłem buty nieznanej mi zupełnie niemieckiej marki Meindl i ruszyłem w nich dalej do Puente La Reina. Do celu dotarłem wyczerpany fizycznie i psychicznie. W końcówce ból był tak dokuczliwy, że by go zagłuszyć śpiewałem na cały głos piosenki marszowe w swoim gliglińskim języku. Zaraz za Utegra zacząłem nawet biec, by skrócić męczarnie, ale do celu był jeszcze daleko i droga wiodła pod górę, w efekcie musiałem zwolnić i ból się wzmógł. Na szczęście pierwszym zabudowaniem w Puente la Reina było schronisko i hotel. Wybrałem ten drugi, by w samotności zmagać się ze swoim nieszczęściem. Musiałem wzbudzać współczucie, bo zamiast pokoju za 50 Euro dostałem łóżko za 5 Euro w 5-osobowym pokoju z biurkiem, kanapą i dużym telewizorem, w którym nie było nikogo poza mną. Pod prysznicem spędziłem pewnie 20 minut by dojść do siebie i pewnie by to trwało jeszcze jeszcze dłużej, gdyby nie ból stóp uniemożliwiający stanie. Później jeszcze wielokrotnie przekonałem się o magii Camino de Santiago, która sprawia, że tutaj wszyscy są sobie równi, maratończycy i wspinający się w wysokich górach doświadczają prozaicznych problemów zwykłych ludzi, obtarte do krwi stopy, znużenie przekształcające się w zmęczenie, które można przezwyciężyć tylko siłą woli, wreszcie ból ścięgien i krzyża od ciężaru plecaka, a wszystko to razem sprawia, że tempo marszu staje się mniej więcej równe dla wszystkich. Szybkość pokonywania dystansu w dużym stopniu jest uzależniona od chęci zatrzymania się w niezwykłych miejscach, których wręcz nie można po prostu minąć w pośpiechu. Dystans 780 km z St Jean Pied de Port do Santiago de Compostella pokonuje się w 28-32 dni, niezależnie od wieku, płci i przygotowania kondycyjnego. To niezwykłe, ale prawdziwe. Odchylenia w górę wynikają z turystycznych aspiracji do zwiedzania i spędzania większej ilości czasu w jednym miejscu. Skrócenie czasu przejścia tej trasy powoduje, że tracimy to co najważniejsze, możliwość medytacji i kontaktu z innymi ludźmi na trasie.

Dziennik podróży

St. Jean Pied de Port – Roncesvalles, 26 km

To pierwszy i uznawany za najtrudniejszy etap szlaku francuskiego, start na wysokości 200 m npm, wejście na Collado Leopoeder na wysokości 1430 m npm i zejście do Roncesvalles (950 m npm). W rzeczywistości trasa jest łatwa, bo w większości wiedzie bitą, asfaltową drogą, dopiero w Hiszpanii można się spodziewać większych trudności na ostatnim odcinku przed Roncesvalles, gdzie strome zejście oznaczone jest „dla mocnych piechurów” (por fuertes peatones). Schronisko dla pielgrzymów, hotel i 2 hostele oddalone są o 3 km od miasteczka i tutaj odbywa się cała aktywność związana z Camino de Santiago. Refugio de Peregrinos de Roncesvalles znajduje się w okazałym, starym budynku i kosztuje 6 euro. Jest dobrze utrzymane, stanowi niejako okręt flagowy na początku hiszpańskiej części Camino.
Wybór miejsca na nocleg w poza sezonem jest prostszy, bo nie ma obaw, czy w schroniskach są wolne miejsca. Tyle tylko, że wiele z nich jest poza sezonem zamkniętych. W okresie kwiecień-październik z kolei, trzeba wcześniej rezerwować, lub starać się dotrzeć przed innymi, by skorzystać z zasady first come first serve, tam gdzie nie ma możliwości wcześniejszej rezerwacji miejsc. Jednakże nie ma obaw, że ktoś zostanie bez dachu nad głową, bo miejsc noclegowych w różnego rodzaju przybytkach jest pod dostatkiem, a w ostateczności można przenocować na podłodze.

Roncesvalles – Trinidad de Arre (Villava), 40 km

Pierwsza część to 27 km do Larrasoana położonej na wysokości 495 m npm, ale to nie tylko droga w dół, trzeba także liczyć się z kilkoma podejściami. Później od Zubiri, gdzie zjadłem lunch, do Torres de Arre wiedzie w zasadzie płaska, łatwa droga. Minąłem Larrasoana po godzinie marszu ufając, że szybko dotrę do Villava, gdzie spotkani po drodze Hiszpanie polecili mi nowo otwarty hotel Villava. Niestety ostatnie 2 km przed celem deszcz zamienił gliniastą ścieżkę w błotnistą maź, która oblepiała buty czyniąc je nieznośnie ciężkimi. Schronisko dla pielgrzymów w Trinidad de Arre, pomimo innych informacji w przewodniku, było zamknięte. Końcową część trasy pokonałem z trudem, chociaż trasa wiodła, jak zwykle Camino, przez historyczną część miasta. Hotel znajduje się na obrzeżach Villava, skąd do Pampeluny jest naprawdę rzut kamieniem.

Trinidad de Arre (Villava) – Puente La Reina, 30 km

Trasę podzieliłem z konieczności na dwie części, pierwsza do Pampeluny, gdzie zmuszony byłem dokonać zakupu butów, druga dalej do Puente La Reina. Pampeluna (Iruna) to dziś duże 250 tys. miasto, kiedyś stolica Kraju Basków. Znana powszechnie z gonitwy byków ulicami miasta, rozsławionej przez Ernesta Hemingwaya w noweli „Słońce też wschodzi”, który przyjeżdżał na Fiesta San Fermino wielokrotnie. W rzeczywistości misto zasługuje na uwagę, ze względu na swoją historię i wiele doskonale zachowanych zabytków. To jedno z niewielu dużych miast na Drodze Św. Jakuba, gdzie warto się zatrzymać. Camino wiedzie przez most Św. Magdaleny, Bramę Francuską, stare miasto, gdzie przechodzi się obok wszystkich ważniejszych budowli – Katedry, Ayuntamiento.
Poszukiwania sklepu z butami sportowymi nie sprawiły mi problemu, bo poszedłem po prostu do Cortes Ingles, sieciowej galerii z markowymi towarami. Po 1,5 godz. przymierzaniu różnych butów trekkingowych, świadom własnych doświadczeń, nie zdecydowałem się na żadne. Odwiedziłem jeszcze trzy sklepy specjalistyczne z butami sportowymi i sprzętem wspinaczkowym, aż wreszcie kupiłem parę butów nieznanej mi wcześniej marki – Meindl. To nauczka dla wszystkich wybierających się na dłuższy trekking, nigdy nie bierzcie nowych lub nie sprawdzonych butów, bo skutki mogą być opłakane (dosłownie). Z Pampelunny wyszedłem w nowych butach. Pierwsze kilometry drogi do Puente La Reina ubywały szybko, bo odczuwałem psychiczną ulgę, ale w miarę upływu czasu szlak zaczął się wydłużać. O zmierzchu dotarłem na „ostatnich nogach” do celu. I naprawdę myślałem, że następnego dnia nie dam rady ruszyć dalej.

Puente La Reina – Estella, 22,5 km

Puente La Reina to piękne małe miasteczko, które swoją nazwę zawdzięcza jednemu z najpiękniejszych mostów na Camino, który został ufundowany przez królową Mayor, żonę króla Navarry Sancho III. Uwagę przykuwa także kościół Św. Jakuba z XII w. To tutaj zbiegają się szlaki Camino de Santiago Camino Frances i Camino Aragones z prowadzącą z Olerones.
Rano zjadłem doskonałe śniadanie w hotelu Jakue za jedyne 4 euro, cafe con leche i 2 croissants z dżemem, które wcale nie nazywają się w Hiszpanii medialunas, jak to ma miejsce w Ameryce Łacińskiej. Wstąpił we mnie optymizm i ruszyłem w drogę do Estella. Nawet gdy przewodnik isuje trasę jako płaską, to trzeba pamiętać, że w Navarra nie ma płaskich tras. Droga pnie się na wzgórza in spada serpentnami w dół. W pobliżu Ciraqui zaczynają sie plantacje winorośli, zasadzonej głównie na stokach wzgórz. Miasteczka, takie jak Maneru, Ciraqui, Lorca, Villatauerta zajmują szczyty wzgórz, a wieże kościołów widoczne są z oddali. Zacząłem wreszcie odczuwać radość z pokonywanego dystansu, gdy zmieniały się widoki i przyciągały uwagę coraz to nowym szczegółem. Niestety ból powrócił i spotęgował się zaraz za Lorca, 6 km przed celem, ale się nie poddałem. Z uśmiechem na ustach wszedłem do Estelli, która ma ogromnie dużo do zaoferowania. Zdecydowałem się na wynajem pokoju w Pension San Pedro, samym centrum, na końcu Calle Mayor, przy Plaza Santiago. Uznałem, jak się okazało później błędnie, że najlepiej cierpieć w samotności, a cena 25 euro za pokój nie była wygórowana. Wieczorem natknąłem się na Julio i Antonio, dwóch Hiszpanów z którymi wspólnie pokonywaliśmy z trudem ostatnie kilometry maratonu do Villava. Panowie odeszli na wcześniejszą emeryturę, kiedy koncern Telefonica restrukturyzował zatrudnienie przed prywatyzacją. Obecnie co rok przemierzają szlaki Camino Santiago w różnych wydaniach, niektóre po raz kolejny. Wcale nie wyglądali na zaprawionych piechurów, ale w rzeczywistości przemierzali powyżej 30 km dziennie. Jowialni panowie, doskonale się orientowali, gdzie znaleźć nocleg (nie nocowali w schroniskach pielgrzymów) i dobrze zjeść. Dostałem ich szczegółowy plan podróży, opracowany w Excelu, zawierający trasy dzienne, adresy hosteli lub hoteli, restauracji, co mi się tylko w części przydało, ponieważ postanowiłem raczej nocować w schroniskach, gdzie można spotkać coraz to nowych, ale i tych samych, pielgrzymów.

Estella – Los Arcos, 22 km

Etap krótki, ale to wszystko na co mnie było stać w obecnych warunkach, kiedy obie stopy pokryte były pęcherzami odcisków, a każdy krok sprawiał ból i wędrówka stanowiła torturę. Piękno okolicy, sprawiło, że droga do Villamayor de Monjardin (10 km) minęła szybko. Podziwiałem winnice Novarry, które położone są na stokach wzgórz, a rejon Villamajor de Monjardin mnie doprawdy zachwycił. Rozważania na ten temat i plany zakupów wina z tych okolic uprzyjemniły mi wędrówkę, a i pogoda się poprawiła, słońce wyszło na dłużej po raz pierwszy od początku pielgrzymki. Los Arcos powitałem z ulgą i zostałem na noc w Albergue de La Fuenta Casa de Austria, które jest prowadzone przez rdzennych Hiszpanów, mieszkańców Prowincji Navarra. Atmosfera i klimat wybitnie południowy, pełen luz, niefrasobliwość i ogromna wzajemna życzliwość udzielają się przybyszom. Wolontariuszka z Kolumbii, amator, a może zawodowy fotograf (?), robiła sesje zdjęciowe co bardziej interesującym indyviduuom wśród gości.

Los Arcos – Logrono, 28 km

Miałem obawy przed tym etapem, ale rozgrzewała mnie myśl, że szlak przekroczy granicę prowincji La Rioja, a na koniec dnia znajdę się w stolicy regionu, która ma interesującą historię i szereg ciekawych zabytków. Szybko dotarłem do Sansol, minąłem Torres del Rio, które nie zrobiło na mnie najlepszego wrażenia. W Viana, która jest pięknym miasteczkiem, zatrzymałem się na niewielki posiłek. Reszta drogi do Logrono, upłynęła bez historii, i gdyby nie winnice obecne wszędzie, aż bram miasta, to nie warto byłoby co wspominać, bo droga wiodła w większości w pobliżu szosy. Zejście z wyżyny do Logrono wśród wsaniałych winnic tempranillo robi niezapomniane wrażenie. Nie bez trudności znalazłem jedyne czynne o tej porze roku w Logrono schronisko znajdujące się w nowoczesnym blokowisku wybudowanym na miejscu starego stadionu walki byków (nowy zbudowano nieopodal). Wieczór spędziłem w starej części miasta, zwiedziłem katedrę i zostałem na wieczorną mszę, później odwiedziłem kilka barów idąc śladami Hiszpanów, którzy sobotę wieczór kolację jedzą w towarzystwie znajomych lub rodziny na zewnątrz.

Logrono – Ventosa, 20,8 km

Długość tego etapu mówi wszystko, Camino de Santiago dało mi lekcję pokory. Zrezygnowałem z dotarcia do Najera, która jest w przewodniku końcem tego etapu i jest położona jeszcze 10 km dalej. Zostałem w Ventosa, spokojnej osadzie na wzgórzu, gdzie zameldowanych jest 120 osób, a mieszka na codzień mniej niż połowa. W barze nie było nic do jedzenia, ale na szczęście w Albergue San Saturnino można było zakupić produkty do sporządzenia prostego spaghetti. Wystarczyło także dla Niemca, który się zjawił dość późno. Dzięki wspólnemu posiłkowi dowiedziałem się, że Reiner pracował w przemyśle farmaceutycznym, przeszedł na wcześniejszą emeryturę, a teraz realizuje swój projekt – Niemiecka Droga Św. Jakuba, która wiedzie ze Speyer, przez Paryż, St. Jean Pied de Port do Santiago de Compostella. W tym roku, kolejnym z rzędu, kiedy wędruje przez kilka tygodni szlakiem Św. Jakuba, zaczął w Estella i zamierza dotrzeć do celu. Nie jest wierzącym, ale traktuje wędrówkę jak pielgrzymkę, mając na uwadze wartości historyczne, kulturowe i duchowe.

Ventosa – Santo Domingo de la Calzada, 31 km

Trasa wśród winnic niskopiennych krzewów temparanillo przebiega przez region Rioja Alavesa i Rioja Alta. Przejście 31 km zajęło mi sporo czasu, bo wyszedłem z Albergue San Saturnino prowadzone przez przemiłą Austriaczkę o 8.00 a w Santo Domingo de la Calzada pojawiłem się dopiero o 16.00. Najpierw zrobiłem przerwę na kawę w Najera w barze nad rzeką, potem zjadłem bocadillo con jamon w Azofora. Wspiąłem się na Alto de San Anton cierpiąc ból odcisków i ścięgien prawej stopy, więc wyciągnąłem z plecaka pomarańczę oraz napój izotoniczny, by sobie wynagrodzić trud. Następnie minąłem po drodze imponujących rozmiarów osiedle mieszkań klubu golfowego Rioja Alta, które wydaje się niezamieszkałe, ale jest kilka razy większe od pobliskiego miasteczka Ciruena. W Santo Domingo de la Calzada zostałem na noc w darmowym ( co łaska) schronisku Casa del Santo. To schronisko-ikona szlaku Św. Jakuba. Mieści się w starym klasztorze i jest to najstarsze nieprzerwanie działające albergue na Camino: funkcjonuje od 1556 roku, donativo, z kuchnią i ogródkiem do rozwieszenia prania.
Wieczorem, aby odbić sobie trudy wędrówki zjadłem królewską kolację w Restaurante Los Caballeros posiadającą jedną gwiazdkę Michelin.

Santo Domingo de la Calzada – Belorado, 23 km

Etap krótki, łatwy, ale męczący ze względu na monotonię. Droga wiedzie wzdłuż autostrady i drogi szybkiego ruchu, a szum samochodów męczy zmysł słuchu. Za Santo Domingo de la Calzada skończyły się winnice Rioja, i kilka killometrów dalej, tuż przed Redecilla del Camino szlak wkracza do prowincji Castilla y Leon, gdzie przebiega największa jego część, zanim wkroczy do prowincji Galicia, w której znajduje się Santiago de Compostella. Kastylia i Leon to największa z wspólnot autonomicznych ( Hiszpania składa się z 17 wspólnot autonomicznych i 2 miast autonomicznych), jej stolicą jest Valladolid. Na jej terytorium znajdują się dwa niezwykle ważne dla Camino de Santiago miasta, Burgos i Leon. To rozległy płaskowyż ( Meseta Iberyjska) położony na wysokości 600-1000 m npm otoczony góramia dodatkowo przez środek przebega pasmo Gór Kastylijskich, które dzieli ją na Nową i Starą Kastylię. Na terenie Nowej Kastylii położona jest stolica Hiszpanii – Madryt, zaś szlak Camino Frances wiedzie na terenach Sarej Kastylii. Kastylia jest ojczyzną języka kastylijskiego, który utożsamiany jest ze współczesnym językiem hiszpańskim.

Belorado – Ages, 27,5 km

W Belorado nocleg w Albergue Quatro Cantones za 5 Euro + 3 Euro za śniadanie. Prywatne schronisko nie korzysta z żadnych dotacji, a mimo to jest w stanie się utrzymać. Zorganizowane w zaadoptowanej kamiennicy przy szlaku, w centrum miasteczka liczącego nieco ponad 2 tys. mieszkańców, które ma ponadto jeszcze cztery inne schroniska, w tym jedno parafialne. Zastanawiałem się jak właściciel wychodzi na swoje, bo opłata jest niewielka. Rozmawiałem z nim i wydaje się, że w tym przypadku nie chodzi tylko o zarobek, ale znaczenie mają względy ideowe. Z drugiej strony konkurencja na szlaku jest duża i maksymalna opłata w schroniskach prywatnych wynosi 10 Euro. Belorado o tej porze roku to senne miasteczko, w kawiarniach starsi panowie grają w karty, starsze panie plotkują i także grają w karty, obie płci oddzielnie. Znalazłem wygodny fotel i stolik w kawiarni przy rynku mając na uwadze spisanie notatek. WIFI niestety nie mogłem znaleźć, chociaż darmowy bezprzewodowy dostęp do Internetu staje się powszechny w hiszpańskich kawiarniach. Zamówiłem cafe solo, potem jeszcze jedną, i tak na pisaniu zeszło mi całe popołudnie. Restauracje nie zachęcały niczym szczególnym, wszędzie pustki, więc wróciłem do schroniska, gdzie w towarzystwie współspaczy zjadłem kolację w postaci bagietki z chorizo oraz winogronami na deser. Rozmawiałem z właścicielem i brazylijskim hospitaliero, gdy późnym wieczorem do schroniska weszła Priscilla, miła dziewczyna Singapuru, którą najpierw spotkałem w Los Arcos, później w Ventosa. W Belorado dowiedziałem się, że mieszka i studiuje w Perth w Australii. Jest ateistką i Camino Santiago traktuje jako sposób na spędzenie wakacji i możliwość przemyślenia ważnych decyzji życiowych. Ostąpiłem jej kawałek chorizo i bagietkę, czym uratowałem ją od bliskiej śmierci głodowej. Miła Azjatka, bardzo dzielna, bo na szlaku dawała sobie świetnie radę, pomimo naprawdę filigranowej budowy. W Belorado na sąsiednim łóżku spał pewnie ponad 150 kilogramowy Hiszpan o niezwykłej tuszy. Zauważyłem go już wcześniej w Logrono, ale nie zwracałem na niego uwagi myśląc, że pojawił się tam przypadkowo i nie należy do towarzystwa pielgrzymów. Zrekonstruowałem wydarzenia i objawił mi się ciekawy obraz. Ten naprawdę bardzo otyły młody mężczyzna pokonywał szlak w moim tempie! Wstawał wcześnie rano i wychodził przed wszystkimi, gdy zaledwie się rozwidniało. Kiedy przychodziłem do kolejnego schroniska on już tam był, spał wyczerpany wędrówką. Niesamowite. Nie wiem doprawdy jak on to robił. Kiedy wstałem nazajutrz już go nie było. Zjadłem mizerne śniadanie złożone z kawy z mlekiem i magdalenki, po czym ruszyłem w drogę. Etap kończy się w San Juan de Ortega, ale postanowiłem przejść jeszcze 3,5 km do Ages, które jest większą miejscowością i wydawało się, że jest lepsze schronisko i jakaś restauracja, gdzie można zjeść kolację.

Po monotonii poprzedniego etapu, trasa do San Juan de Ortega, a następnie do Ages okazała się interesująca. Teren pagórkowaty, nawet górzysty, bo trzeba się było wspiąć na Alto Valbuena o wysokości 1162 m npm. Przygotowując sie do długiego podejścia zjdłem obfity lunch w przydrożnym barze w Villafranca Montes de Oca, który składał się z regionalnej kaszanki ze smażoną papryką. Wypiłem duż mocną cafe solo i ruszyłem dalej. Droga wiodła przez las, co jest tutaj zjawiskiem niezwykłym. W Ages zatrzymałem się w prywatnym Albergue Pajar de Ages ( 8 Euro + 3 Euro śniadanie) nowocześnie i dobrze wyposażonym. W bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się sklep- bar Alchemista, gdzie spędziłem sporo czasu popijając kawę. Obok znajduje się Albergue Municipal i w tym samym budynku La Taberna de Ages, w której panuje domowa, przyjazna atmosfera, podają doskonałe jedzenie, no i jest darmowe WIFI.

Ages-Burgos, 24 km

W pierwszej części etapu pojawia się ciekawa Atapuerca, miasteczko mające status Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO w uznaniu wykopalisk, zawierających najstarsze szczątki przodków człowieka znalezione w Europie, pochodzące z okresu sprzed 780 000 do 1 miliona lat. Podejście na Matagrande wynagradza wspaniały widok na mesetę z Olmos. Na płakowyżu miejscowości mają inne położenie niż w górzystej prowincji Navarra i wyżynnej Rioja. Tutaj gnieżdżą się w jarach i zupełnie ich nie widać idąc płaskowyżem, który jest lekko pofałdowany. Z Olmos położonego powyżej 1000 m npm można podziwiać Mesetę i w oddali w jarach położone osady Villaval oraz Carduena Rio Pico. Począwszy od Villaval aż do Burgos szlak wiedzie asfaltową drogą, a ostatnie 10 km to przemarsz przez przemysłowe rejony Villafria i Burgos. Chciałem zostać na noc w schronisku Santiago y Santa Catalina funkcjonującym od 1442 r., ale niestety był jeszcze nieczynne. Skierowałem się do Albergue Municipal, które okazało się doskonale zorganizowanym pod każdym względem miejscem dla podróżujących Camino de Santiago wszelkimi sposobami. Położone 250 m od najważniejszego zabytku Burgos, gotyckiej katedry daje niezwykle wygodny punkt wyjścia do zwiedzania miasta. Katedra jest perłą europejskiej architektury gotyckiej, została odnowiona na początku XXI w., więc jej zwiedzanie to ogromna przyjemność, a dodatkowo muzeum katedralne jest świetnie zorganizowane. Spędziłem tam 1,5 godziny, po czym zostałem na krótką Mszę św. iudałem się do Meson de Cid, przez wiele źródeł określanej jako restauracja nr 1 w Burgos (Tripadvisor, Michelin). Wybrałem Menu Tipico de Burgos, bo w moim przypadku nie chodzi tylko o zaspokojenie głodu, ale smak potraw lokalnych, które oddają poniekąd mieszkańcówi. Menu składa się z czterech dań, Sopa Dona Jimena (zupa kastylijska), Mercilla de Burgos con pimiento rojo (kaszanka ze smażoną papryką), Cordero lecho asado oraz Queso de Burgos con miel. Podobna zupa w dwóch miejscach smakowała mi lepiej, ostatnio w La Taberna de Ages, podobnie Mercilla była lepsza w barze w Villafranca Montes de Oca, dopiero jagnięcina pokazała, że restauracja zasłużyła na rekomendację. To było z pewnością jedno z najlepszych dań z jagnięciny, jakie dotychczas jadłem. Udo z jagnięcia, podane w całości, palce lizać, to góra mięsa, więc nie podołałem zadaniu i zostawiłem część z żalem, ale z dobrym też nie można przesadzić. Szkoda, że nie mogłem popić tego wybornym winem hiszpańskim, ale na czas pielgrzymki postanowiłem się powstrzymać od picia alkoholu. Litrowa butelka Vichy Catalan w zupełności mi wystarczyła. Wieczorem w schronisku zobaczyłem wszystkie znajome twarze, które widziałem na szlaku w ciągu ostatnich kilku dni. Przed ciszą nocną Włoscy pielgrzymi dali koncert włoskich klasycznych szlagierów. Super.

Burgos – Hontanas, 31 km

Wyjście z Burgos zajmuje znacznie mniej czasu niż dotarcie tutaj szlakiem Camino de Santiagon i jest bardziej przyjemne. Pobudka 7.00, szybkie pakowanie plecaka, śniadanie po 30 min marszu, w barze na wylocie z miasta. Plan na dziś to 31,5 km, ale nie przywiązywałem się zbytnio do tej myśli, bo na tym szlaku różnie bywa, a ja w dalszym ciągu jestem daleki od mojej normalnej dyspozycji. Na trasie długich etapów najważniejsze to nie dać się ponieść entuzjazmowi pierwszych, łatwych kilometrów, nie przyspieszać, by wcześniej dotrzeć do celu, bo to bywa zgubne i na koniec brakuje sił. Trekking na długich odcinkach rządzi się innymi regułami niż maraton. W moim przypadku, w końcówce nie brakuje oddechu, ani też specjalnie nie bolą mięśnie nóg, lecz doskwierają boleśnie ścięgna i wiązadła stóp i kolan. Pomijam sytuacje szczególne, kiedy odciski i odparzenia stóp czynią chodzenie torturą. Po 20 km zrobiłem planowaną przerwę w barze w Hornillos del Camino. Następnie w ciągu 2 godzin i 15 minut dotarłem do celu – osady Hontanas, która ukryta jest w głębokim jarze, tak, że do 500 m przed pierwszymi zabudowaniami nic nie wskazuje na istnienie w pobliżu osady, bo nie widać nawet wysokiej wieży kościoła. Zatrzymałem się w nowym, doskonale wyposażonym, schronisku Santa Brigida położonym naprzeciwko Albergue Municipal. Naprawdę takie schroniska prezentują wysoki standard, mają wygodne łóżka, nowoczesne, a przede wszystkim niezwykle czyste prysznice i toalety, czasem lepsze niż w hotelach. Camino de Santiago stworzyło swoistą infrastrukturę, która pozwala tanio podróżować w przyzwoitych warunkach z doskonałą relacją cena/jakość. Nie dziwi zatem oszałamiający wzrost popularności tego szlaku.

Honontas – Formista, 32 km

Długi etap z dwoma podejściami. Pierwsze zaraz za uroczym miasteczkiem Castrojeriz, gdy trzeba pokonać ponad 1 km stromego podejścia na Alto de Mostelares, a potem łagodne ale długie podejście na Otero Largo zaraz za Boadillo del Camino. Po drodze przekracza się Rio Pituerga wspaniałym mostem Puente Fitero. Mijane wioski Itero de La Vega i Boadillo del Camino niczym się nie wyróżniają. W średniowieczu, w okresie rozkwitu szlaku Św. Jakuba to były duże miasta. Np. obecnie mała wioska, bo liczące dwieście kilkadziesiąt ludzi Boadillo del Camino miało przed wiekami 1200 mieszkańców. Dziś o jego świetności przypominają trzy kościoły. Pięć kilometrów przed Fromista szlak dociera do Canal de Castilla i biegnie wzdłuż jego prawego brzegu aż do samego miasteczka. Formista to małe miasteczko w którym znajdują sie trzy zabytkowe kościoły, San Martin zbudowany w 1066 roku, jest jednym z najpiękniejszych kościołów romańskich w Hiszpanii. W kościele San Pedro na wieczornej mszy spotkałem Koreankę i Holenderkę, która od kilku etapów idzie tym samym tempem co ja. Jest w drugim miesiącu ciąży, a dziś zrobiła 32 km, wczoraj 31. To mi przypomina relacje o lekkoatletkach z NRD, które ponoć celowo zachodziły w ciążę przed wielkimi zawodami ( MŚ, Igrzyska Olimpijskie), bo w okresie pierwszych miesięcy to zwiększało ich wydolność. Tym niemniej Angela jest bardzo dzielna. Ona jest jednym z niewielu prawdziwych pielgrzymów na Camino. Dziś była nawet u komunii w czasie mszy św. Zdolna dziewczyna, zaraz po studiach rozpoczęła pracę w dużej firmie konsultingowej, po dwóch latach odeszła z kilkoma osobami by założyć własną. Potem miała straszny wypadek, kiedy jadącą na rowerze potrącił samochód. Ledwo wyszła z życiem, potem nastąpiła długa rekonwalescencja, rehabilitacja. Powrót do pracy. Gdy w końcu po ośmiu latach zakończył się proces o odszkodowanie, zdecydowała się wyruszyć na Camino de Santiago.

Fromista – Calzadilla de la Cueza, 36 km

Etap długi, typowy dla Kastylii. Najpierw 19 km wzdłuż P-980, aż do Carrion de los Condes. Szlak tuż obok drogi, nudny, na szczęście droga jest mało uczęszczana. Przynajmniej kawa w barze w Viilacazar de Sirga była dobra. Porywisty wiatr i deszcz całkowicie mnie zmoczyły i po raz pierwszy na szlaku zmarzłem. W Carrion de los Condes zatrzymałem się z konieczności. Na Plaza Mayor zjadłem dobrą zupę katalońską i niesmaczne chorizo na gorąco, ale właściciel był uprzedzająco uprzejmy i pozostało dobre wrażenie ogólne i stempel w paszporcie pielgrzyma. W średniowieczu to było duże miasto liczące 12 tys. mieszkańców i 12 schronisk. Dziś mieszka tu 2500 ludzi i są trzy, skądinąd dobre schroniska oraz kilka hoteli, w tym jeden w murach klasztoru San Zoilo z XI wieku. Pozostałe 17 km, to jak mówi przewodnik, najdłuższy odcinek bez ludzkich osiedli, nic tylko pola uprawne. I tak jest naprawdę, droga po horyzont i zielone pola po obu stronach. Uczucie samotności wzmaga się w miarę upływu czasu, dodatkowo nikogo przede mną i nikogo za mną. Płaskowyż jak stół, po lewej ręce w oddali majaczą się ośnieżone wierzchołki gór, dodając peregrynacji surrealistycznego posmaku. W sezonie, tym szlakiem, który pamięta czasy Cesarstwa Rzymskiego, nazwa się Via Aquitana, ciągną setki pielgrzymów, a dziś w Calzadilla de La Cueza, jest nas zaledwie sześciu. W październiku ubiegłego roku, średnio nocowało w tutejszym prywatnym schronisku ponad 100 osób dziennie. Dotarłem do celu wyczerpany psychicznie i fizycznie. Przeszło pół godziny przed Calzadilla de La Cueza brakło mi cierpliwości oczekiwania na pojawienie się widoku wieży kościoła, który zwykle zwiastuje bliskość osiedli ludzkich. Gdy zobaczyłem wreszcie wioskę, to ulga była ogromna, zwiększona tym, że pierwszym zabudowaniem było Albergue.

Calzadilla de La Cueza – Sahagun, 22 km

Etap krótki, ze wglądu na moje zobowiązanie udziału w posiedzeniu Rady Nadzorczej jednej ze spółek giełdowych na zasadach telekonferencji. Do Sahagun dotarłem zaraz po 13-tej, hotel Puerta de Sahagun jest zamknięty na zimę, widać, że nastawiony na ruch na trasie Camino de Santiago, więc poszedłem do Hostal La Codorniz, który jak się później okazało ma najlepszą restaurację w mieście. Sprawdziłem i potwierdzam, bo zjadłem w Restaurante Medieval San Facundo lunch za 10 euro, który był bardzo dobry.
Pierwsze 6 km szlaku z Calzadilla de La Cueza do Ledigos wiedzie ścieżką tuż obok szosy, ma szczęście mało uczęszczanej, ale i tak chciałoby się taki odcinek pokonać jak najszybciej, a na trasie trzeba umiejętnie rozkładać siły i rano należy się powstrzymywać przed narzucaniem zbyt szybkiego tempa, bo to się na pewno odbije na koniec dnia. Od Ledigos szlak biegnie równolegle, ale w sporej odległości od szosy N-120, i droga wśród pól z niewielkimi wzniesieniami staje się przyjemna, zwłaszcza, że co jakiś czas mija się małe wioski, niektóre z nich, jak San Nicholas del Real Camino, naprawdę piękne. W tej ostatniej, podobnie jak w Terradillos de los Tempalrios znajdują się doskonałe schroniska, prywatne i municypalne, w przyjemnych, przytulnych barach można wypić świetną kawę, zjeść bocadillo (bagietkę) z serem, szynką lub chorizo. Dojście do Sahagun, jak zwykle do większego miasta, monotonne i brzydkie. Samo Sahagun też niczym, nie zachwyca. Nie ma porównaniu z mijanymi wioskami.
Wieczorem, gdy akurat wracałem do hostalu z zakupów na kolację, omal nie zemdlałem, gdy wpadłem przy wyjściu z windy na Priscillę z Singapuru. Przyszła dziś do Sahagun z Carrion de los Condes, całe 39 km i w ten sposób znów mnie dogoniła.

Sahagun – Reliegos, 34 km

Etap bez historii. Droga z Sahagun do Bercianos del Real Camino i dalej do El Burgo Ranero monotonna, by nie powiedzieć nudna, chciałoby się ją jak najszybciej przejść i zapomnieć. Przez cały czas obok autostrady A-231 noszącej nazwę Autovia Camino de Santiago i wzdłuż lokalnych dróg. Podążając za żółtymi strzałkami wszedłem niepotrzebniedo Calzada del Coto, skąd można pójść alternatywną drogą handlową z czasów rzymskich nadrabiając kilka kilometrów, ale z dala od ruchliwych asfaltowych dróg. Wróciłem na oryginalną Camino Frances i poniewczasie trochę żałuję. W El Burgos Ranero planowałem zjeść lunch, ale minąłem pierwszy bar na początku miasta licząc, że w centrum będzie coś ciekawszego. Później nie było już żadnej kawiarni ani baru, więc nie pozostało mi nic innego jak po wyjściu z miasta zrobić krótki odpoczynek, wyjąć dwa pomarańcze z plecaka i zjeść je jako substytut obiadu. Na Camino de Santiago obowiązuje zasada, że wchodzi się do pierwszego otwartego baru lub kawiarni, bo później może już nie być okazji. Pozostała część etapu do Reliegos jest bardziej urozmaicona, szczególnie ostatnie kilometry. Na początku wioski znajduje się bar Las Torres, do którego wszedłem pomimo zmęczenia, zanim dotarłem do schroniska odległego 200 m. Właściciel za kontuarem w czarnej koszuli i czapce baskijskiej tego samego koloru. Od razu poczułem dobrą chemię. Bar prowadził namiastkę sklepu, kupiłem bagietkę i trochę owczego sera, a szynkę serrano miałem w plecaku, i tak zrobiłem kanapki, które zjadłem ze smakiem popijając bezalkoholowym piwem Mahou. Umówiłem się z właścicielem na kolację i poszedłem do jedynego we wsi schroniska.

Camino co dzień przynosi zaskakujące sytuacje. W pralni spotkałem niepozorną Australijkę, która także idzie z Saint Jean Pied de Port. Spytałem ją z głupia frant, kiedy zaczęła Camino? W odpowiedzi usłyszałem, że 16 marca. Widocznie musiałem zrobić głupią minę, bo dziewczyna, powtórzyła: „one, six – jeden, sześć. ” Ja na to, że to nieprawdopodobnie szybko. Ona zaś odpowiedziała – „średnio dziennie trzydzieści kilometrów i kilka razy czterdzieści”. Cóż mam powiedzieć ja, który zacząłem dw dni wcześniej? Wieczorem przy herbacie opowiedziała mi swoje kłopoty z ranami stóp, które jak mówiła nie pozwalały się zatrzymać, bo później ruszyć znowu było torturą nie do wytrzymania. Dowiedziała się skądś, że włożenie do buta świeżo strzyżonej, nie pranej, owczej wełny, pomaga na dolegliwości. Idąc szlakiem zebrała zatem kłaczki wełny pozostałe na ogrodzeniu pastwisk. Rany wygoiły się szybko i teraz w tempie ekspresowym połykała kilometry szlaku, czym nie ukrywam wprawiła mnie w zakłopotanie.

Reliegos – Leon, 26 km

W pośpiechu pokonywałem trasę, mając nadzieję na ucztę wrażeń kulturalnych w Leon. Dotarłem do Albergue Ciudad de Leon przed 14-tą. Warunki w schronisku bardzo dobre, ale niestety, okazało się, że jest oddalone od centrum o 10-15 minut marszu, co dla pielgrzymów ma znaczenie. Nic więc dziwnego, że wielu spośród spotkanych wcześniej ludzi wybrało Albergue del Monasterio de las Benedictinas, skromniejsze, ale w położone w ścisłym centrum. Katedra w Leon jest bez wątpienia najwspanialszą budowlą gotycką w Hiszpanii i słusznie cieszy się taką opinią. Real Basilica San Isidro, jest romańskim kościołem, który w przeszłości upodobali sobie królowie, i rozumiem dlaczego, bowiem tutaj człowiek czuje się blisko Boga, atmosfera tego miejsca jest naprawdę niezwykle przytulna. Na zwiedzanie zabytków Leon nie starczy całego dnia, podczas gdy ja miałem tylko popołudnie. Niesamowite wrażenie robi siedziba Caja Espagna w zabytkowym budynku projektowanym przez Antonio Gaudi. Dzielnica gotycka to także Plaza Mayor i wiele innych zabytkowych budowli. Latem tętni Barrrio Viejo życiem barów i restauracji, w końcu marca było tutaj pustawo, ale nie mniej pięknie. Wróciłem późno, sprawdziłem pocztę internetową, odpisałem na kilka maili i tuż przed północą położyłem się spać. To jedyna schronisko otwarte przez 24 godziny na dobę, podczas gdy pozostałe zamykają drzwi o 22.00, a wkrótce potem gaszone jest światło.

Leon – Hospital del Obrigo, 33 km

Najmniej interesujący etap z dotychczasowych. Cała trasa wzdłuż hałaśliwej N-120. Chciało się jak najszybciej dotrzeć do celu i mieć ten odcinek za sobą. Na szczęście Hospital del Obrigo jest uroczym małym miasteczkiem a schronisko Refugio Parroquial del Obrigo naprawdę przytulne, dziś było pełne gości, którzy pewnie wcześniej sprawdzili informacje na jego temat i zadali sobie sporo trudu, by w większości dotrzeć tutaj z Leon. Jutro wreszcie szlak oddala się od uczęszczanych dróg, będzie spokojnie, tak jak powinno być na Camino, by można pozbierać myśli i oddać się medytacji. Pogoda się poprawiła, dzisiejszy dzień był słoneczny i ciepły, pierwszy taki od kilkunastu dni.

Hospital de Obrigo – Astorga, 17 km

Nareszcie nie słychać szumu przejeżdżających aut. Szlak wiedzie w przez pola i las, jest piękny. Krajobraz urozmaicony, niewielkie wzniesienia nie stanowią trudności, pola i las liściasty nabiera barwy żywej zieleni. Ze wzgórza przed San Justo de La Vega, gdzie stoi Cruceiro Toribio, rozpościera się cudowny widok na Astorgę i pasma górskie wokół niej.
Albergue de Peregrinos Siervas Maria, prowadzone jest przez stowarzyszenie Amigos Camino de Santiago z Astorgi, ma dobre wyposażenie i jest doskonale położne w samym centrum historycznym. Dotarłem tutaj jako pierwszy po pokonaniu najkrótszego z dotychczasowych odcinków, ale chciałem mieć tutaj więcej czasu, bo to piękne miasto z niezwykłymi zabytkami. Miasto pamięta czasy rzymskie, kiedy stanowiło ważny punkt jako Asturica na trasie handlowej i jako punkt obronny. Jak zwykle najważniejsze i najlepiej zachowane są budowle sakralne, w tym Katedra wraz z doskonałym muzeum. Interesującym jest budynek Ayuntamiento i Plaza Mayor. Jednak najciekawszym jest Palacio Episcopal, pałac biskupi zaprojektowany przez Antonio Gaudi, w którym biskup nigdy nie zamieszkał ze względu na kontrowersyjną architekturę. Rzeczywiście budynek wygląda jak żywcem wyjęty z Disneylandu, ale taki jest Gaudi, który żył i tworzył znacznie wcześniej. Wnętrza pałacu są niezwykle, zaskakująco piękne, szczególnie kaplica i sala przyjęć. Tylko dla zobaczenia tego budynku warto przyjechać do Astorgi.
Kulinarne przeżycie na miarę hiszpańską miałem w restauracji Casa Maragata, która serwuje dania wg. kuchni maragata, najpierw talerz mięs gotowanych (wieprzowina, wołowina, kurczak, chorizo), następnie gotowana kapusta, ziemniaki i groch, a na koniec zupa fasolowa, do tego guajada – jogurt z miodem, wszytko razem palce lizać. Już po pierwszym daniu straciłem siły, ale nie ochotę na dalsze specjały. Kuchnia hiszpańska jakiej nie znałem. Polecam.

Astorga – Foncebadon, 26 km

Jeden z piękniejszych dotychczasowym etapów Camino. Szlak pnie się w górę, oddalony od uczęszczanej szosy, przebiega przez pola i lasy. Wszystkie miasteczka i wsie po drodze mają przyjazny klimat i są urocze. Santa Catalina de Somoza, El Ganso, Rabanal del Camino i w końcu Foncebadon. Ta ostatnie, najwyżej położona miejscowość na szlaku (1440 m npm), kiedyś stanowiła ważny punkt na Camino de Santiago ze względu na swoje położenie. Dziś odżywa powoli wraz ze wzrostem popularności samego Camino. Jedyne funkcjonujące budynki to schroniska i zabudowania z nimi związane, nawet kościół jest tutaj zamknięty, reszta to ruiny. To nadaje tej miejscowości specjalny klimat. Schronisko Montes Irago, w którym się zatrzymałem, prowadzą ludzie sami kochający podróże, więc atmosfera jest odpowiednia, kolacja i śniadanie więcej niż warte swojej ceny. Wieczorem gospodarze mieli wizytę znajomych, których podjęli kolacją w schronisku, a następnie w sąsiednim, surowym budynku, którego parter stanowiło jedno pomieszczenie z kominkiem, odbyła się impreza, śpiew, tańce i improwizowana muzyka. Przypadkiem czterech pielgrzymów znalazło się wśród uczestników, dwóch w roli głównej – Cristof, grubas z Malagi, jak się okazało, gra na bębnach w zespole flamenco, a ciągle milczący, jakby apatyczny, wyglądający na biednego, młody Belg, którego od kilku dni miałem w zasięgu wzroku, ożywił się na widok gitary i dał pokaz swoich nieprzeciętnych muzycznych umiejętności. Każdy miał jakiś instrument w ręce, a to grzechotka, a to kastaniety, w końcu dłonie też mogą służyć jako instrument. Na sali żadnego alkoholu, poza wypitym do kolacji winem, a zabawa była znakomita.
W Foncabedon przysłuchiwałem się rozmowie starszego Koreańczyka z młodymi ludźmi, dwoma Chorwatami i Włoszką. Opowiadał w niezłym, jak na Koreańczyka, angielskim jak znalazł się tutaj. Jest wziętym architektem, zachorował na raka, który dodatkowo okazał się złośliwy. Jak opowiadał, cudem wyzdrowiał, bo Bóg dał mu misję do spełnienia. Ta misja to przejść Camino de Santiago i napisać książkę o komunikacji z Bogiem w tym czasie. Gdy sprawdzał co oznacza iść do Santiago, bo tak najpierw zrozumiał przekaz, to wygooglował najpierw Santiago de Chile, ale na szczęście wyszukiwarka na drugim miejscu pokazała Santiago de Compostella. Powtarzał wielokrotnie, że dojście do Grobu Św. Jakuba nie jest celem samym w sobie, bo dla niego droga jest najważniejsza. Dziwne, bo nie chodzi o żadne rozmowy z Bogiem, a komunikację za pośrednictwem znaków. Książka zaczyna się opowieścią o śniadaniu. Śpiesząc się na pociąg, już w Hiszpanii, nie zdążył zjeść śniadania i głód mu doskwierał, bo poprzedniego dnia nie jadł kolacji. Usłyszał głos, który był zwykłym wewnętrznym przekonaniem, „nie martw, się przygotowałem dla Ciebie śniadanie”. Wsiadł do pociągu i po kilku minutach pojawił się wózek z pełnym zestawem śniadaniowym. Taca, kawa, bułeczki do wyboru. Idzie szlakiem Camino Norte, słucha ludzi, obserwuje uważnie otoczenie, by niczego nie uronić. Kiedy inni już kładą się spać on pisze. Sam to widziałem, kiedy wracałem z imprezy o 24.00. Jak mówi, wystarczy, by tylko 100 osób przeczytało jego książkę, a tylko jedna wyniosła z niej przesłanie, że warto pójść Camino, by to uzasadniało jego wysiłek. Jeden z Chorwatów nie umiał angielskiego, ale jak sam powiedział, zrozumiał to co najważniejsze. Bóg, misja, Camino de Santiago, rozmowa, książka. Był zachwycony.

Foncabedon – Ponferrada, 26 km

Na tym etapie szlak wspina się najwyżej na całym Camino i osiąga 1515 m npm omijając Collado de Las Antenas. Wszedłem na szczyt pokonując strome podejście w przekonaniu, że zrobię skrót. Nic z tego, pomyliłem się okrutnie, bo droga skręciła dołem w odwrotną stronę, przez co straciłem pół godziny i nadrobiłem ok. dwa kilometry, ale widoki przynajmniej były urzekające. Wcześniej droga przechodzi obok opustoszałej wioski Monjardin, gdzie jedynym zamieszkałym budynkiem jest schronisko o tej samej nazwie prowadzone przez człowieka określającego się „ostatnim Templariuszem” i nie jest to bynajmniej chwyt reklamowy. Jak wszedłem tam rano, to zobaczyłem go ubranego w strój Templariuszy. To kolejny cudowny odcinek Camino prowadzący przez porośnięte lasem góry, których najwyższe szczyty na początku kwietnia pokryte są śniegiem. Zejście do Ponferrady to prawie 1000 m w dół, przy czym najbardziej strome odcinki to odcinek do Acebo i Riego de Ambros – Molinaseca. Droga wiedzie przez urocze miejscowości, w których żal nie zatrzymać się na kawę lub bocadillo, co też uczyniłem w Acebo i Molinaseca, ta ostatnia znana z produkcji doskonałej hiszpańskiej szynki i chorizo. Ponferrada robi niesamowite wrażenie. Położona na wysokości zaledwie 560 m npm, otoczona jest górami, które są jeszcze pokryte śniegiem. Temperatura o godz. 15.30, kiedy tu docierałem była powyżej 20 stopni Celsjusza, więc można sobie wyobrazić samopoczucie.
W jedynym schronisku w Ponferrada byłem jednym z pierwszych gości, bo etap był morderczy. Hospitallero pokazał mi drogę do czteroosobowego pokoju, drugiego z kolei, i jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem Cristoffa, 150 kilogramowego tłuściocha, rozwalonego na łóżku. „Hombre, que tal?” – zapytał mnie wesołym głosem. Myślałem, że zapadnę się pod ziemię, bo wiedziałem, że on tutaj przyszedł na własnych nogach. – „Muy bien” – odpowiedziałem, co miało oznaczać „znakomicie”.
W Ponferrada właśnie znajduje się najlepiej zachowany zamek Templariuszy z XI wieku, uznany hiszpańskim zabytkiem narodowym w 1924 r., poza tym trzy kościoły, dwa romańskie z XI-XIII w oraz Gotycka bazylika z XVI w. Wałęsałem się z przyjemnością po wąskich uliczkach, wieczorem skorzystałem kolejny raz z rad spotkanego wcześniej na Camino Antonio, który przesłał mi pocztą elektroniczną zrobiony w Excelu zestaw restauracji i tradycyjnych dań kuchni hiszpańskiej wartych spróbowania. Tym razem to była restauracja Las Doce Torres naprzeciwko zamku Tempalriuszy, a mnie udało się dodatkowo zająć miejsce z widokiem. Menu berciano (od nazwy regionu – Del Bierzo) składało się z tradycyjnych dań regionu El Bierzo, czyli Embutidos del Bierzo (wędliny) oraz Botillo, czyli golonki na sposób hiszpański. Region El Bierzo reklamuje cztery produkty, które stanowią jego dumę: wino, papryka, jabłka i właśnie Botillo, specjalny rodzaj golonki, marynowanej w specjalnej paprykowej zalewie. Widząc na talerzu golonkę poprosiłem o musztardę, ale jej nie użyłem, bo Botillo ma swój unikalny smak, którego nie można zabić musztardą.

Ponferrada – Villafranca del Bierzo, 25 km

Kolejny wspaniały etap Camino. Przez całą drogę towarzyszy widok ośnieżonych szczytów górskich. Region El Bierzo, którego stolicą jest Ponferrada, położony jest w dolinie otoczonej ze wszystkich stron pięknymi górami, a w środku pofałdowany teren, zagospodarowany na winnice, najpiękniejsze i najlepsze w okolicach Cacabelos i Villafranca del Bierzo. Nadłożyłem drogi by dotrzeć do celu przez Valtuille de Arriba i opłacało się, bo zszedłem do miasteczka wprost z winnic położonych na otaczających je wzgórzach. Samo miasto jest urzekające, niezwykle malowniczo położone z licznymi zabytkami sakralnymi. Na noc zatrzymałem się w schronisku Del Piedra, najlepszym z dotychczasowych, gdzie młodzi hosptallieros mówią po angielsku. Jeden z nich już w Ponferrada rozdawał ulotki przy wyjściu z tamtejszego schroniska, bo znajdują się tu aż cztery schroniska ikonkurencja w Villafranca del Bierzo jest duża, a Del Piedra zlokalizowana jest niekorzystnie, na końcu miasta. Villafranca del Bierzo jest nie tylko najbardziej malowniczo położonym miasteczkiem na Camino de Santiago, ale posiada cały szereg godnych uwagi zabytków. Najbardziej znany to mały kościół Iglesia de Santiago z XII w., tuż przy wejściu do miasta, ze słynną Puerta del Perdon – Bramą Przebaczenia, miejscem, do którego docierając pielgrzymi mogli dostąpić takich samych łask, jakby dotarli do Santiago de Compostella. Piękny jest także romański Kościół Św. Franciszka z XIII w. i San Juan de Fiz z XII w., a gotycka kolegiata Santa Maria przyciąga uwagę niezwykle oryginalnymi kamiennymi kopułami. Całość uzupełniają kompleksy budynków trzech zakonów. Popołudnie spędziłem na podziwianiu tego wszystkiego, po czym usiadłem na Plaza Mayor w Cafeterria Sevilla, piłem kawę i zastanawiałem sie nad koncepcją nowej książki, która pokazywałaby, że zwykli ludzie są w istocie wyjątkowi, jeśli mają jasno sprecyzowane zasady życia, których się konsekwentnie trzymają. I tacy tworzą wspaniałe firmy posiadające podobny zestaw wartości.

Villafranca del Bierzo – O Cebreiro, 31 km

Według wielu opinii to jeden z najtrudniejszych odcinków Camino de Santiago. Po raz pierwszy zdecydowałem się skorzystać z usługi transportu plecaka do następnego punktu noclegowego (7 euro), by nieco ulżyć obolałym piętom i ścięgnom Achillesa, które od pewnego czasu dają mi się ostro we znaki. I opłacało się, bo trasę 31 km przy znacznej różnicy poziomów pokonałem w swoim sportowym stylu w ciągu pięciu i pół godziny z półgodzinnym postojem na kawę i ciastka w Vega de Valcarce, po 18 km i trzech godzinach marszu szlakiem wzdłuż drogi N-VI, która wielokrotnie przecina Rio de Valcarce wijącą się w wąskiej dolinie. Bliskość drogi asfaltowej nie przeszkadzała tym razem, ponieważ ruch był niewielki. Od Las Herrerias de Valcarce szlak łączy się z podrzędną drogą asfaltową, na której samochody pojawiają się rzadziej niż pielgrzymi, by od La Faba prowadzić samodzielną ścieżką ostro pnąc się w górę, bo na dystansie 8 km zyskuje blisko 700 metrów. O Cebreiro jest pięknie położone w siodle górskim na wysokości 1360 m npm. Dotarłem tutaj o godz. 13.45, co mnie niezwykle ucieszyło, pozwoliło przypomnieć, że potrafię szybko chodzić w trudnym terenie. To osada licząca kilkadziesiąt kamiennych domów w stylu celtyckim, funkcjonująca dzięki Camino de Santiago. Obok kamiennych tradycyjnych budynków zachowane i odrestaurowane są chaty galicyjskie w stylu celtyckim (palozzas). Miejsce obrosłe legendami, między innymi cudu przemienienia hostii i wina, więc trudno się tutaj nie zatrzymać. Tym razem wybrałem nocleg nie w schronisku, lecz w Hostal Venda Celta, bo na trasę Camino dotarła Marzena, moja żona, która będzie szła ostatnie 100 km do Santiago de Compostella. Przyjechała do O Cebreiro samochodem, który ja zostawiłem w St. Jean Pied de Port. Początkowo miała po prostu zwiedzać miasta i zabytki na trasie Camino de Santiago jadąc samochodem, ale już pierwszego dnia, kiedy po wylądowaniu w Biarritz przemieszczała się pociągiem do St. Jean Pied de Port, uległa nieodpartemu urokowi pielgrzymów jadących na miejsce startu, którzy, jak to określiła „emanowali uniesieniem i wielką przygodą”. Trudno było ich nie rozpoznać, bo każdy z nich miał przywiązaną do plecaka muszlę, która jest od zarania znakiem rozpoznawczym pielgrzymujących szlakiem Św. Jakuba. Jak twierdzi, była jedyną osobą w pociągu, która wyróżniała się brakiem plecaka i muszli. Zmieniła więc plany, postanawiając się wybrać na szlak, z tym, że nie mogła zaczynać od początku, kiedy ja już byłem w trzech czwartych trasy. No i samochód zamiast ułatwienia stał się obciążeniem, bo trzeba go było przestawiać z miejsca na miejsce, a najlepiej przemieścić do Santiago de Compostella, co później rzeczywiście zrobiłem.

O Cebreiro – Samos, 30 km

O Cebreiero jest niezwykłym miejscem pod wzgledem historycznym, kulturowym i religijnym. Kto dotarł tutaj, mógł zacząć myśleć o celu, Santiago de Compostella. Poranek w dniu wyjścia na szlak w dalszą drogę uświadomił mi to, gdy po raz pierwszy od kilku tygodni wybiegałem myślą poza dzień dzisiejszy. Dzień był piękny, chłodny i słoneczny, lepszych warunków do marszu nie można sobie wymarzyć. Muzyka grała mi w duszy, gdy opuszczałem O Cebreiro podążając żwawym krokiem ku Tricastela, które zwykle jest końcem tego etapu. Moje zamierzenie było bardziej ambitne, po ciężkim dniu poprzednim, który dodał mi wiary w siebie, postanowilem wydłużyć odcinek o 11 km. Długo będę pamiętał ten etap, bowiem zrobiłem dodatkowo jeszcze kolejne 6-8 km, przez własną niefrasobliwość. Dwa kilometry za Bidueda, chciałem zrobić skrót wchodząc stromym zboczem w dół, by dojść do szlaku wijącego się zboczem. Po piętnastu minutach znalazłem się w Vilar zamiast w Filloval, a później poszedłem przez Villavela do Tricastela, która miała być miejscem odpoczynku przed ostatnim 11 km odcinkiem do Samos. Gdy wreszcie dotarłem do Tricastela, byłem zmęczony i zniechęcony. Nie miałem ochoty na obiad, zjadłem dwa banany i pomarańczę i ruszyłem dalej. Oznakowanie w Galicji jest znacznie gorsze niż gdzie indziej. Stary szlak ma kamienne słupki z oznaczeniem kilometrów do Santiago de Compostella nominalnie co 500 m, tyle, że w wielu miejscach się nie zachowały lub szlak zmienił swój przebieg ze względu na przebieg nowych dróg, powstałe lotniska, nowe miejscowości, etc. Żółte strzałki, tak pomocne dotychczas, w Galicji występują rzadziej. Zdeprymowany wędrówką poboczem asfaltowej szosy za Tricastela skręciłem w pierwszą ścieżkę odchodzącą w górę stromych ścian wąwozu rzeki Rio Orbio w przekonaniu, że w pewnym oddaleniu od asfaltu przebiega gdzieś Camino. Gdy po kilkunastu minutach wspiąłem się ok. 300 m w górę na brzeg wąwozu, nie znalazłem tam szlaku i byłem zmuszony zejść z powrotem na asfaltową szosę. Na szczęście po trzech kilometrach żółte strzałki pokazały ścieżkę, która skręciła w las, po czym rozpoczął się jeden z najpiękniejszych odcinków Jakubowego szlaku, który skończył się w Samos. Miasteczko ma ponad tysiąc lat, a jego znakiem rozpoznawczym jest monumentalny klasztor benedyktynów z VI w. będący symbolem kulturowym Galicji. W ogromnym klasztorze, którego obejście wokół, zajmuje 15 minut, mieszka zaledwie kilkunastu mnichów. Schronisko dla pielgrzymów zajmuje jedno pomieszczenie i daje nocleg kilkudziesięciu osobom. Zaiste niezwykłe to miejsce i nie żałuję dodatkowego trudu, aby tutaj dotrzeć. Marzenie poradziłem pominąć pierwszego dnia odcinek z O Cebreiro do Tricastela, który wiodąc ostro w dół wymaga odpowiedniego przygotowania, zatem rozpoczęła swoją pielgrzymkę na trasie mniej górzystej w Triacastela idąc pierwszy etap do Sarria.

Samos – Portomarin, 27 km

Droga wiedzie najpierw do Sarria, która jest punktem początkowym dla pielgrzymów realizujących skrócony program, ograniczający się do pokonania minimum 100 km wystarczających dla uzyskania composteli, zaświadczenia o dobyciu pielgrzymki wydawanego w imieniu Katedry Santa Maria przez Officina del Peregrino. Trzeba jednak przyznać, że szlak Camino de Santiago we wspólnocie autonomicznej Galicia jest piękny. To rolniczy region, tradycyjnie biedny, który w ostatnich pięciuset latach opuścił co trzeci mężczyzna w poszukiwaniu lepszego bytu gdzie indziej. Warunki uprawy nie są łatwe, bo jest to kraina wyżynna, porośnięta lasem, ziemie są tutaj nie najlepsze, ale pod względem krajobrazowym cudowna. Taki jest właśnie szlak do Portomarin, wiosną szczególnie piękny, ale wymagający niezłej kondycji. Słupki Camino de Santiago pokazują w Sarria 112 km do celu, w Portomarin 88 km, ale w rzeczywistości jest trochę więcej, co razem z odcinkiem Samos-Sarria, daje pokaźną odległość blisko 30 km. Marzena szła odcinek z Sarria do Portomarin, wcześniej pozostawiając samochód w Portomarin i pokonując drogę do Sarria autobusem. Dotarła do celu o 18.30, zmęczona ale szczęśliwa. Wieczorem nie mogliśmy się oprzeć chęci zjedzenia małej kolacji w jednej z kilku restauracji przy głównym placu, gdzie stoi również przeniesiony w częściach kościół San Juan, ze względu na budowę tamy na rzece Rio Mino. Zresztą całe miasteczko musiało być przeniesione na teren położony wyżej. Dziś jest tętniące życiem, a jego infrastruktura, stworzona współcześnie, daje wiele wygód mieszkańcom.

Portomarin – Palas de Rei, 26 km

Wyruszyłem wcześnie rano, by jak najszybciej dotrzeć do celu i odprowadzić samochód do Santiago de Compostella, następnie wrócić autobusem Palas de Rei. To ostatni odcinek trasy o znacznych różnicach wzniesień i do tego dość długi. Zatrułem się czymś na kolacji, w nocy prawie nie spałem, więc etap był sprawdzianem siły woli, determinacji, woli walki i rzeczywistych zasobów sił fizycznych. O 14-tej zameldowałem się na mecie. Po chwili odpoczynku wsiadłem w samochód i pojechałem do Santiago de Compostela. O 18.30 odjeżdżał autobus do Palas de Rei. Dotarłem przed czasem, zwiedziłem nowoczesny dworzec, otworzyłem komputer i zorientowałem się zaraz, że jest on wielkim hot-spotem, bo zameldowało się kilka otwartych, darmowych sieci WIFI. Moje zdziwienie był jeszcze większe, gdy w autobusie linii Freire był także darmowy hot-spot! Trzeci dzień był dla Marzeny, jak przewidywałem, kryzysowy, ale dała sobie dobrze radę i idąc spokojnie dotarła po wieczór. Kolacja dobrze nam zrobiła, chociaż głodu specjalnie nie odczuwaliśmy. Kuchnia galicyjska, to przede wszystkim przysmaki owoców morza, w tym niesamowicie smaczne Pulpo Gallego (ośmiornica z ziemniakami) oraz Caldo Gallego ( warzywna zupa po galicyjsku). Ośmiornicę, tutaj niezwykle delikatną, miękką, przyprawioną ostrą papryką, jadłem codziennie przez cały okres pobytu w Galicji i jej smak będę wspominał przez długi czas.

Palas de Rei – Brea, 43 km

Zdecydowaliśmy się na bardzo długi odcinek, by mieć możliwość pokonania pozostałej drogi w dwóch etapach. W przewodnikach zwykle noclegi przewiduje się w Arzua albo Melide i ten ostatni w miejscowości O Pedrouzo 19 km przed Santiago de Compostela lub w ogromnym schronisku na górze Monte de Gozo niedaleko Santiago. W Melide zatrzymaliśmy się na kawę i zwiedzanie zabytkowego centrum oraz kościoła. Potem w pośpiechu wyruszyliśmy dalej do Arzua, która jest oddalona od Palas de Rei o blisko 30 km. Miasto jest nieciekawe, choć schronisk dla pielgrzymów naliczyłem tutaj aż pięć. Pozostając tu na noc, ostatni etap liczy 39 km, więc z wysiłkiem wyszliśmy na trasę w kierunku O Pedrouzo, mając sprawdzone informacje, że najbliżej schronisko znajduje się dopiero po przejściu 15,5 km w Santa Irene. Pogoda nam sprzyjała, było słonecznie ale temperatura umiarkowana, więc humory dopisywały, zwłaszcza, że myślami byliśmy u celu, czyli w Santiago de Compostela. Po dziesięciu kilometrach siły opuściły Marzenę całkowicie, ale jej wola zwyciężyła i przed zmrokiem dotarliśmy do Brea, gdzie oczekiwał na nas niespodziewanie Meson i Pension Brea usytuowane przy szosie wiodące do Santiago. Szlak z Palas de Rei do Brea jest typowy dla Galicji, przebiega przez lasy, pola i małe, biedne wioski. Teren jest urozmaicony, sporo nietrudnych podejść, łatwe do pokonania ścieżki w dół. Przy szlaku powstaje coraz więcej barów, restauracji i miejsc noclegowych dla pielgrzymów, widać, że działają prawa rynku, jest popyt, to pojawia się podaż.

Brea – Santiago de Compostela, 26 km

Ostatni odcinek Camino de Santiago pokonuje się w uniesieniu duchowym, co powoduje, że człowiek nie czuje zmęczenia, nawet jeśli organizm jest wyczerpany. Niezależnie czy to jest 100 km marszu – pielgrzymowania, czy 780 km, jak to było w moim przypadku, ogarnia cię duma, że się na to zdecydowałeś i nogi same niosą. Szliśmy dość szybko pomimo wyczerpania poprzednim etapem, myślami będąc już w katedrze Santa Maria w Santiago de Compostela. Zatrzymaliśmy się na kawę i przekąskę w Monte Gozo, gdzie po raz pierwszy na szlaku spotkałem Polaków, idących Camino Norte z San Sebastian. Schronisko dla pielgrzymów na Monte Gozo robi niesamowite wrażenie, jest nowoczesne, składa się z kilkunastu jednakowych budynków położonych po obu stronach szerokiej alei schodzącej w dół. Może pomieścić 500 osób i ma doskonałą infrastrukturę. Jest oddalone nominalnie o 4,5 km od celu, ale to w zasadzie przedmieście Santiago de Compostela. Rozpościera się stąd piękny widok na miasto położone w dole. Podobnież w pogodny dzień można stąd zobaczyć nawet wieże Katedry, ale nam niestety, nie było to dane. Dokładnie o godzinie 15.00, 10 kwietnia 2011 stanęliśmy przed Katedrą św. Jakuba w Santiago ed Compostela. Stojąc na Praza de Obradorio spojrzałem w górę na zachodnią fasadę i dwie wieże po obu jej stronach i wzruszenie ścisnęło mi gardło, a z oczu bezwiednie popłynęły łzy, które ukradkiem wytarłem rękawem kurtki. Tak reagowała większość, jeśli nie wszyscy, którzy po kilkunastu lub kilkudziesięciu dniach pielgrzymki docierali tutaj. Mogłem to zaobserwować na własne oczy, młodzi, dojrzali, starzy – wszyscy reagowali podobnie.
Wieczorem wybraliśmy się do Restaurante Don Quijote, najlepszej restauracji w mieście. Zamówiłem specjalność zakładu – Zarzuela de Pescado y Mariscos oraz coś, co planowałem od dłuższego czasu zjeść właśnie docierając do celu – Vieira gratinada, rodzaj małży o dużej muszli, którą następnie wziąłem ze sobą na pamiątkę odbytej pielgrzymki. W dalekiej przeszłości pielgrzymi postępowali podobnie.
Całości dopełniła butelka wspaniałego Ribera del Duero Pago Carreovejas Reserva polecona przez niezwykłego barmana. Ostatnim akcentem Camino de Santiago była msza, która odbywa się codziennie w południe, a w naszym przypadku był to poniedziałek. Zadziwiające, jak wielu uczestników rozpoznałem ze szlaku, spotkanych raz lub wiele razy. I oni mnie także uznawali za znajomego i pozdrawiali ostentacyjnie szczerze. Miałem naturalną potrzebę, aby podejść, przywitać się, uściskać, pozdrowić, nawet tych, z którymi wcześniej nie rozmawiałem, bo na szlaku spotykały się tylko oczy i tylko wymienialiśmy tradycyjne pozdrowienie „Buen Camino”.
Moje Camino de Santiago trwało 28 dni i pozostanie jednym z największych, jeśli nie największym doświadczeniem życia.

Droga innowacji. Pracuj ciężko. Baw się. Zmieniaj świat.

Pobierz książkę

Droga innowacji. Pracuj ciężko. Baw się. Zmieniaj świat.

Kto z nas, by nie chciał pracować ciężko, bawić się i zmieniać świat?

Ta książka traktuje o poszukiwaniu pomysłów, które mają szanse zmienić świat, i wyboistej drodze ich realizacji w biznesie. Bazuje na osobistych doświadczeniach i wiedzy, którą autor miał okazję sprawdzić w praktyce. Jest to także świadectwo czasu przełomu technologicznego i cywilizacyjnego, który stał się udziałem naszego pokolenia. Głównym „bohaterem” książki jest innowacja, nowatorskie rozwiązania, które pozwalają osiągać sukces w biznesie, wywierać wpływ na rzeczywistość i cieszyć się tym.

Strategia innowacji, czyli umiejętność znajdowania i wdrażania nowatorskich pomysłów, jest najlepszym napędem wzrostu przedsiębiorstw i całej gospodarki.

Czy takie kraje jak Polska mogą być innowacyjne?

Nowa Gospodarka daje szansę na włączenie się do procesu poszukiwania innowacji na innej drodze niż tradycyjne kapitałochłonne badania. Era informacji stwarza wolny dostęp do informacji, wymiany myśli i doświadczeń a globalizacja pozwala na wykorzystanie najnowszych wynalazków i nowoczesnych technologii w skali międzynarodowej.

Strategia mBanku jest przykładem przełomowej, burzącej innowacji, która wprowadza nowatorski model biznesowy; najpierw kreuje nowy rynek w swojej kategorii a następnie zwiększając jakość i zakres produktów stwarza zagrożenie dla największych graczy i liderów branży. Po dziesięciu latach działania, w 2010 roku, mBank jest trzecim największym bankiem w Polsce pod względem liczby klientów, czwartym w Europie i piątym na świecie bankiem internetowym.

Przyszedł czas na zmianę metod zarządzania na takie, które będą odpowiadać wyzwaniom przyszłości. Ludzie nie chcą odkładać na jakąś odległą przyszłość marzeń o pracy wykonywanej z pasją w atmosferze zrozumienia i życzliwości. Zarządzanie według wartości eliminuje słabości praktykowanych powszechnie sposobów zarządzania, gdzie zysk jest najważniejszym, a często jedynym kryterium oceny efektów działania. Książka opisuje proces poszukiwania wartości mBanku oraz praktykę zarządzania przez wartości, która daje zdumiewająco pozytywne rezultaty.

Wartości konsekwentnie praktykowane w przedsiębiorstwie mają zasadniczy wpływ na kulturę organizacji dając jej trwałą przewagę konkurencyjną, która znajduje swoje odzwierciedlenie w wynikach finansowych, satysfakcji pracowników i zadowoleniu akcjonariuszy.

Droga ważniejsza niż cel

Pobierz książkę

Droga ważniejsza niż cel. Wartości w życiu i biznesie.

Wyzwania przyszłości, jakie czekają liderów biznesu, nie mają precedensu w najnowszej historii. Porównywać je można z tymi, jakim musieli sprostać pionierzy ery industrialnej ponad 100 lat temu. Teoria i praktyka zarządzania jest przestarzała i musi się radykalnie zmienić, by dostosować się i nadążyć za przeobrażeniami społeczno-gospodarczymi zachodzącymi w XXI wieku. Menedżerowie koncentrują się zwykle na wymiernych narzędziach zarządzania wykorzystujących zysk, budżety, technologię, zaniedbując humanistyczny aspekt biznesu, który jawi się jako abstrakcyjny, a przez to niepraktyczny. Wartości zasadnicze przedsiębiorstw, podobnie jak wartości przyjmowane przez ludzi, stanowią zwykle zamknięty zestaw ponadczasowych idei, mają rzeczywiste znaczenie dla członków organizacji, i są przydatne w realizacji celów bieżących oraz strategii działania. Wykorzystywanie wartości, jako narzędzia zarządzania na co dzień, stwarza podstawy nowej idei zarządzania – zarządzania przez wartości. Przełożenie wartości na każdy poziom działania wewnątrz organizacji i relacje zewnętrzne stanowi o humanizacji zarządzania, które tworzy w ten sposób nowy wymiar funkcjonowania.

Zarządzanie przez wartości to zarówno filozofia zarządzania, jak i praktyka działania, którego celem jest koncentracja na praktykowaniu zasadniczych wartości w przedsiębiorstwie oraz ich dopasowanie do misji i wizji przyszłości firmy.

Czy wartości w biznesie nie są luksusem? Czy w biznesie nie chodzi przede wszystkim o to, by zarabiać pieniądze?

Otóż zysk jest celem, ale wcale nie jedynym i nie najważniejszym. Spektakularne bankructwa i kryzysy wielkich przedsiębiorstw, uznawanych za ikony rozwiniętych gospodarczo krajów świata, które można było zaobserwować na początku XXI wieku, miały swoje źródła w dążeniu do maksymalizacji zysku za wszelką cenę. Firmy takie jak Enron, WorldCom, Tyco w Stanach Zjednoczonych czy Siemens w Niemczech, należały do grupy branżowych prymusów, prawdziwych ulubieńców inwestorów, zanim się okazało, że prezentowane przez nie wyniki zostały sfałszowane lub były rezultatem korupcyjnych działań. Motywem niemoralnej, i w istocie przestępczej, działalności menedżerów była chciwość w dążeniu do maksymalizacji własnych korzyści. Niezależnie od tego, jak obrazoburczo brzmi to dla biznesowych twardzieli dążących do sukcesu za wszelką cenę, to prawda o ważności znaczenia zasadniczych wartości dla firm była dostrzegana przez wybitnych liderów biznesu od dawna. Różnie je określano – jako wartości nadrzędne, wspólne wartości, system przekonań, credo, filozofia działania i uznawano za krytyczny czynnik sukcesu w długim okresie. Wartości były doceniane i praktykowane przez najbardziej uznanych liderów biznesu i wiele przedsiębiorstw na długo przed tym, nim znalazły się w centrum zainteresowania myślicieli zarządzania, doradców biznesowych oraz stały się przedmiotem analiz akademickich i publikacji.

Wizjonerskie organizacje, przedsiębiorstwa najlepsze z najlepszych, mają jasno określony zestaw nadrzędnych wartości, które zachowują w długim okresie czasu nienaruszone, podobnie jak swój nadrzędny cel istnienia – misję, podczas gdy ich strategia i praktyki operacyjne przystosowują się do zmieniającego się świata.

Wartości są tak samo ważne w życiu prywatnym, jak i na poziomie przedsiębiorstwa. Dla człowieka są głównym aspektem osobowości, w firmie decydują o kształtowaniu jej kultury organizacyjnej. Człowiekowi pozwalają żyć godnie i umrzeć w spokoju. Organizacji dają szansę na nieśmiertelność. Zapewniają utrzymanie równowagi wewnętrznej w okresach turbulencji i dają ciągle impulsy do rozwoju. Dla przedsiębiorstw stanowią pomost, po którym przychodzą talenty. Pozwalają im rosnąć i realizować satysfakcjonujące zyski w zgodzie z otoczeniem, preferencjami pracowników i oczekiwaniami interesariuszy oraz właścicieli. To właśnie zwykli-wyjątkowi ludzie, kierujący się wartościami, tworzą wspaniałe przedsiębiorstwa.

I o tym traktuje ta książka, która realizuje także przesłanie wyrażone kiedyś przez Mahatmę Gandhiego: „Bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie”.

It’s The Journey Not The Destination

Download
It’s the Journey not the Destination_Final

The challenges business leaders face do not have a precedent in recent history. They’re most usefully compared to the challenges of the dawn of the industrial revolution. Both the theory and practice of management have become dated and need to be radically altered to adapt to the socio-economic changes of the 21st century.

The ideas of management by instruction and management by objective are based on the conviction that people are driven to act mainly by fear and greed. We now know that isn’t exactly true. People don’t want to defer into some distant future their dreams of a job they can do with passion in an atmosphere of understanding and kindness. It’s time management practices were aligned with the expectations of shareholders and workers in order better to achieve strategic goals.

Managers usually focus on quantifiable metrics, such as profit, budgets, technology, neglecting the humanistic aspect of business, which is more abstract and therefore unpractical. A company’s basic values like the values adopted by people are usually a closed set of timeless ideas that have real meaning to the members of the organization and help with the accomplishment of short-term goals or a strategy. Using values every day as management tools creates groundwork for a new concept of management – management by values. Permeating every layer of a company as well as how it relates to the outside world with values is humanized management, which creates a new dimension of a company’s operations. Management by values is a philosophy. But it’s also practical action whose goal is to focus on the practice of essential values within a business as well as aligning them with the mission and future vision of a company.

Aren’t values a luxury in the business world? Isn’t business mainly about making money? Yes, profit is a goal, but not the most important one.

The urge to maximize profit at any cost was the source of the spectacular bankruptcies and collapses of the early 21st century. Enron, WorldCom, Tyco, Lehman Brothers, and Siemens were the darlings of investors until it turned out they had falsified their earnings figures or engaged in corrupt business practices. The managers at those companies were greedy and that’s what made them behave immorally or even criminally. Many of them have been sentenced to a number of years in prison. Greed and the drive of companies to maximize their profits have caused the last two serious economic crises of the past decade. They’ve deprived tens of millions of people of work around the world, caused bankruptcies, and caused thousands of companies to report losses. Now many countries, even the richest and most developed are facing a sovereign debt crisis that threatens their futures.

These examples of failure show how important overarching values are to economic growth and to society. Values refer to people, but also to procedures and behavioral norms. They are the measuring stick for internal regulations as well as for a company’s products or services.

Values are just as important in a person’s private life as in the life of a business; values determine character in a person and corporate culture in a company; values allow a person to live with dignity and die in peace; they give companies a shot at immortality. Values provide internal balance amidst turbulence and propel people to pursue excellence.

Management by values addresses the weaknesses of other management methods, especially those focused exclusively on earnings. Consistently practiced values have a magical effect on a company’s corporate culture, giving that company a permanent competitive advantage. Human capital is the deciding factor in business success today. Management by values enables a business to unlock its workers’ full potential. We are in the midst of a war for talent. A company’s values are the best argument for choosing one job offer over another. The values by which managers aspire to run a business are the bridge transmitting talent. Values enable businesses to grow and be profitable in accord with the environment, with worker preferences, as well as with the expectations of stakeholders and owners. It’s the ordinary-extraordinary who, using values as a roadmap, create incredible businesses.

Disruptive Innovation in Banking. A Business Case in Low-Cost Finance. How to Win Against the Leaders by Creating Strategic Competitive Advantage and Real Value for Customers.

A Business Case in Low-Cost Finance. How to Win Against the Leaders by Creating Strategic Competitive Advantage and Real Value for Customers

download the book
Disruptive innovation in Banking. A business cas in Low-Cost Finance. How to Win Against the Leaders by Creating Strategic Competitive Advantage and Real Value for Customers

Disruptive Innovation in Banking A Business Case in Low Cost Finance

The book deals with ideas that have the potential to change the world, and a bumpy road to turn them into business practice. Disruptive innovation and creative destruction are becoming a turning point of the New Economy. They issue an ultimatum: innovate or perish. Banking has a long tradition. Throughout centuries, it has earned its reputation as a trade based on trust, mores and conservative principles; one that is built gradually, with rigour and prudence. It has so far never been associated with technological innovativeness, but rather with the sturdiness of banks’ stately headquarters or modern high-rise office blocks which dominate the cityscape.

The low-cost business model has proved its worth in a variety of fields. It has been particularly successful in passenger air transport as well as retail sales of products and services, where the new approach has changed consumer habits and the way the market functions. Low-cost finance is a disruptive innovation in the business model which is comprised of four basic elements: target client group, products and services tailored to their needs and lifestyle, distribution channels and technology. The development of the Internet and new technology allow the low-cost business model to break the existing paradigm, and ensure high quality at low prices. Its expansion is hindered by high barriers to entry in the financial services sector (capital, regulations, know-how). Nonetheless, wherever banks operating according to the low-cost business model manage to break through, they invariably change the rules of the market in a short space of time. The best examples are mBank in Poland and ING DiBa which have made it to the top three of the largest retail banks in their countries, attracting 3 million and 7.6 million extremely satisfied and loyal customers, respectively. This book tells you how to win against the best by using disruptive innovation, that is the low-cost finance model based on the Internet and understanding of how the New Economy functions.

BRE Bank

BRE Bank – Bank Rozwoju Eksportu rozpoczął działalność operacyjną w 1987, kiedy otrzymał, jako pierwszy bank, licencję na podstawie nowelizacji ustawy Prawo Bankowe. Prezesem Zarządu został Krzysztof Szwarc. W 1990 rozpoczęto proces prywatyzacji spółki, był to pierwszy proces prywatyzacji banku w Polsce. Przeprowadzono go w drodze oferty publicznej na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie, debiut miał miejsce w 1992. Był to wówczas jeden z mniejszych banków działających w Polsce. Obecnie jest najdłużej obecną spółką w indeksie WIG20.

W 1994 BRE Bank zawarł umowy o partnerstwie strategicznym z Commerzbank AG, który stopniowo zaczął zwiększać swoje zaangażowanie w akcjonariacie banku. W 1995 posiadał 21% akcji banku, dwa lata później 48,7%, a w 2000 objął 50% akcji. Według stanu na 10 kwietnia 2024 roku do Commerzbanku – drugiego największego banku w Niemczech – należało 69,17 % akcji spółki.

W 1998 nastąpiła fuzja z Polskim Bankiem Rozwoju, a nowym prezesem zarządu banku zostaje Wojciech Kostrzewa. Na koniec lat 90-tych BRE Bank był dziewiątym największym bankiem w Polsce pod względem aktywów, specjalizującym się w obsłudze średnich i dużych przedsiębiorstw.  W maju 2000 roku członkiem zarządu BRE Bank zostaje Sławomir Lachowski, któremu powierzono rozwój obszaru bankowości detalicznej od podstaw.

W listopadzie 2000 roku BRE Bank uruchomił działalność detaliczną dla klientów indywidualnych i małych przedsiębiorstw pod marką mBank, wyłącznie w przez Internet. W ten sposób mBank stał się pierwszym bankiem Internetowym w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Rok później powstał MultiBank oferujący swoje usługi dla osób zamożnych, przedsiębiorców i małych przedsiębiorstw poprzez sieć oddziałów i Internet.  mBank i MultiBank zmieniły obraz nowoczesnej bankowości detalicznej w Polsce. mBank był pierwszym w pełni wirtualnym bankiem w kraju i w ciągu 5 lat działalności stał się jednym z 10 największych tego typu instytucji w Europie.

W latach 2004–2008 Sławomir Lachowski pełnił funkcję prezesa zarządu BRE Bank, w tym okresie bank awansował do grona trzech największych banków w Polsce pod względem wielkości aktywów, a jego wartość mierzona kapitalizacją rynkową wzrosła w tym okresie blisko sześć razy, z 2,440 mld PLN do 12,224 mld PLN.

W okresie 2008-2010 prezesem zarządu BRE Bank był Mariusz Grendowicz, a następnie od 2010 roku Cezary Stypułkowski.

W 2013 roku BRE Bank przeprowadził rebranding, polegający na zastąpieniu trzech dotychczasowych marek handlowych: Multibank, mBank i nazwy spółki BRE Bank, przez jedną, mBank. Nastąpiła zmiana logo i identyfikacji wizualnej spółki.

W 2024 roku mBank jest piątym pod względem liczby klientów indywidualnych (4,619 tys.) i wielkości aktywów (227 mld PLN) bankiem w Polsce. Ponadto ma blisko 1,5 mln klientów w Republice Czeskiej i w Słowacji.

 

MultiBank

MultiBank – powstał w 2001 r. jako detaliczna część BRE Banku SA. MultiBank był zamierzonym połączeniem tradycyjnej bankowości, oferującej kompleksową obsługę w oddziałach (Centrach Usług Finansowych) w całym kraju, z nowoczesną bankowością dostępną przez Internet i telefon w trybie 24/7/365.

Misja MultiBanku to: Przyjazny świat finansów dla wymagających klientów indywidualnych, przedsiębiorców i małych przedsiębiorstw. 

MultiBank stworzył innowacyjną ofertę produktową:

  • MultiKonto – wielowalutowe rachunki dla klientów indywidualnych i firm
  • wielowalutowe karty debetowe
  • Kredyt WWJ (Wszystko w Jednym) – linia kredytowa zabezpieczona hipoteką, której saldo było zmienne i uzależnione od bieżących wpłat i wypłat
  • Centrum Oszczędzania – unikalny ekosystem: zintegrowana oferta lokat bankowych, wielu funduszy inwestycyjnych i dostęp do GPW z rachunku MultiKonto,
  • kredyty gotówkowe, odnawialne, samochodowe,
  • kredyty hipoteczne – Plany Finansowe,
  • karty kredytowe,
  • ubezpieczenia on-line (komunikacyjne, nieruchomości, na życie),
  • lokaty terminowe, produkty strukturyzowane, lokaty walutowe,
  • oferta kredytowa dla firm.

MultiBank zdobył rzeszę blisko 1 miliona klientów, którzy doceniali unikalny model operacyjny doradztwa osobistego w oddziałach i bankowości internetowej, dla załatwiania codziennych spraw finansowych.

mBank – innowacja przełomowa. Pracuj ciężko. Baw się. Zmieniaj świat.

Mój syn powiedział kiedyś, że gdyby już nic więcej mi się nie udało zrobić, to i tak miałbym co opowiadać wnukom przy kominku. Jego opinię z pewnością w największym stopniu ukształtował mBank, który stał się moim znakiem rozpoznawczym.

Projekt mBank to dotychczas największa zawodowa przygoda mojego życia. Wszystko w tym przedsięwzięciu było niezwykłe, pomysł, czas jego realizacji i droga, którą przez osiem lat przebyłem z grupą wielu ludzi zafascynowanych tym projektem. Przychodząc z PKO Bank Polski do BRE Banku w maju 2000 roku miałem zbudować nowoczesny bank dla rosnącej klasy średniej w Polsce, bank detaliczny dla wymagających klientów indywidualnych i przedsiębiorców. Diagnoza strategiczna polskiego rynku finansowego wykonana na początku 2000 r. przed rozpoczęciem wdrożenia projektu MultiBank uświadomiła mi, że to przedsięwzięcie ma wszelkie szanse powodzenia, bo jako model typu brick & mortar znajduje się w mainstreamie innowacji, które stopniowo ulepszają dotychczasowe produkty i sposób działania, ale ku mojemu zaskoczeniu intuicyjnie poczułem, że pojawiła się wyjątkowa okazja na stworzenie banku internetowego jako nowy model operacyjny i biznesowy banku detalicznego. W tym przekonaniu utwierdziły mnie doświadczenia z Doliny Krzemowej, gdzie przez kilka lat byłem członkiem Komitetu Doradców ds. Rozwoju Biznesu Visa International, które pogłębiły moją fascynację Internetem i Nową Gospodarką. Byłem przekonany, że Internet zmieni wszystko, sposób uczenia się, komunikowania, życie prywatne i biznes we wszystkich płaszczyznach. Z takim nastawieniem przystąpiłem do projektu mBank.

Zasadniczo rozróżnia się dwie grupy innowacji:

– innowacje zachowawcze (incremental innovation), które odnoszą się do stopniowych ulepszeń produktów, usług lub procesów i mogą znacząco poprawić konkurencyjność i efektywność. Przykładem może być zwiększenie wydajności baterii w smartfonach czy wprowadzenie nowych funkcji w istniejących aplikacjach.

– innowacje przełomowa (disruptive innovation), to innowacyjny produkt, usługa albo model biznesowy lub operacyjny, które w konsekwencji mogą zdestabilizować i zastąpić istniejące rynki i sieci wartości (tj. firmy, produkty i relacje rynkowe). Przykładem może być pojawienie się cyfrowej fotografii, która zrewolucjonizowała branżę fotograficzną, marginalizując tradycyjną fotografię na filmie.

Główna różnica między tymi dwoma typami innowacji polega na zakresie i skali wpływu na rynki i branże. Innowacje inkrementalne (stopniowe) mają charakter ewolucyjny, polegający na ciągłym doskonaleniu, podczas, podczas gdy innowacje przełomowe (disruptive) mają charakter rewolucyjny. Stanowią odejście od znanych wcześniej technologii czy metod produkcji, organizacji procesów lub grup klientów docelowych. Zmieniają tym samym zasady konkurencji eliminując z rynku z rynku dominujący produkt, usługę lub model biznesowy.

Innowacje przełomowe zwykle łatwo określić post factum, gdy dokonały przełomowych zmian rynkowych i społecznych. Intuicyjnie byłem przekonany, że Internet jako technologia, to narzędzie zasadniczo zmieniające model biznesowy i operacyjny bankowości w odniesieniu do:

– kosztów działania, poprzez eliminację oddziałów lub radykalną redukcję ich liczby,

– wygody klientów mających dostęp do usług finansowych w dowolnym miejscu i czasie w trybie 24x7x365,

– jakości i zakresu produktów dostępnych dla klientów.

 

Wiele się mówiło w tym czasie o bankowości internetowej, temat rozpalał dyskusje, ale nie widać było żadnego realnego przykładu, który by odniósł przekonywujący sukces. ING Direct powstał w 1997 roku w Kanadzie i dopiero planował wejść do Stanów Zjednoczonych, gdzie wbrew oczekiwaniom rynek dla banków internetowych okazał siętrudny. Inicjatywy liderów bankowości tradycyjnej, dążących do stworzenia samodzielnych banków internetowych – Citibank (citi f/i) oraz Bank One (Wingspan) – właśnie padały.  Z drugiej strony banki internetowe stworzone przez outsiderów, takich jak NetBank w USA czy Egg w Wielkiej Brytanii, rozwijały się dobrze. Nie miałem wtedy pojęcia, że w 1999 r. nikomu wtedy mało znany Elon Musk, po sprzedaży Zip2, swojego pierwszego startupu technologicznego, zarejestrował w marcu 1999 roku startup finansowy, po nazwą X.com, mając głębokie przekonanie, że Internet zrewolucjonizuje bankowość i szerzej całą branżę finansową. Należy podkreślić, że Elon Musk był uzdolnionym programistą, studiował fizykę na Uniwersytecie Stanforda, a jego doświadczenie w bankowości ograniczało się jedynie do wakacyjnych praktyk w Bank Nova Scotia, które wyrobiły w nim w przekonanie, że bankowość jest skostniała i zacofana, a przez to dojrzała do innowacji. Wizja Ilona Muska była ambitna, X.com miał udostępniać w jednym miejscu wszystkie usługi finansowe: bankowość, zakupy przez Internet, rachunki rozliczeniowe, karty kredytowe, konta inwestycyjny i kredyty.  X.com uzyskał bardzo szybko licencje bankową i rozpoczęł działalność w listopadzie tego samego roku, ograniczoną do płatności w Internecie, które stało się bardzo popularne wraz ze wzrostem i e-commerce i platform takich jak eBay. W marcu 2000 roku doszło do fuzji X.com z jednym z konkurentów – Confinity, który oferował swoje usługi płatnicze pod marką PayPal. X.com nigdy nie został pełnozakresowym bankiem, ale PayPal stał się globalnym systemem płatności, który cieszy się zaufaniem na całym świecie, mając ponad 100 milionów kont użytkowników, a jego metoda płatności jest akceptowana przez setki tysięcy firm na świecie.

Początku lat dwutysięcznych bankowość detaliczna stanęła na rozdrożu; Internet rozpalał wielkie nadzieje pretendentów pragnących wedrzeć się do lukratywnego biznesu, przełamując istniejący model biznesowy. Strach przed falą zmian, które mogły zagrozić istniejącemu status quo, zmuszał tradycyjne instytucje do podejmowania inicjatyw obronnych. Trudno było ocenić szanse i zagrożenia, bo tak naprawdę bankowość internetowa znajdowała się dopiero w zarodku. Mieszały się dwa podejścia – wykorzystanie Internetu jako zdalnego dostępu do posiadanego rachunku bankowego w tradycyjnym banku oddziałowym i bank internetowy jako nowy model biznesowy. Intuicja mówiła mi, że ten ostatni to przełomowa innowacja, która ma szansę zupełnie zmienić sposób działania banku i jego percepcję wśród klientów. Miałem w głowie przykład Southwest Airlines i Wal-Mart, które odmieniły całkowicie swoje branże dzięki zmianie struktury kosztów i poprawie efektywności zarządzania operacyjnego. Podobnie bank internetowy mógł zmniejszyć radykalnie koszty działania i żadne oszczędności w tradycyjnym modelu biznesowym bankowości detalicznej nie mogły temu sprostać. To była teza niewzbudzająca wątpliwości. Najbardziej dyskusyjny był problem adaptacji Internetu jako podstawowego kanału dostępu do banku w sferze transakcyjnej, komunikacji i dystrybucji produktów. Tutaj na nic były wszystkie analizy i badania. Można było znaleźć argumenty na poparcie każdej z opcji, chociaż teza, że bank może nie mieć placówek fizycznych była traktowana jako obrazoburcza i jej zwolennicy byli w zdecydowanej mniejszości.

W sytuacji, gdy nie ma jednoznacznego wsparcia w dostępnych analizach, podjęcie decyzji kieruje się intuicją, przy czym intuicja to nie olśnienie, ale suma wiedzy, doświadczenia i autorefleksja chwili.

Zatrzymałem budowę MultiBanku rzucając wszystkie zasoby do pracy nad uruchomieniem pierwszego wirtualnego (internetowego) banku w Polsce. Mój entuzjazm, w większym stopniu niż przekonanie oparte na racjonalnych przesłankach, udzielił się moim współpracownikom. „Work hard, have fun, make history” było naszym zawołaniem a song „I believe, I can fly” często rozbrzmiewał na naszych imprezach. Po raz pierwszy w życiu miałem wrażenie, że jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia i odwaga wyjścia poza utarte schematy.

Na początku był chaos, znaliśmy tylko kierunek, więc szczegóły modelu operacyjnego powstawały w trakcie prac wdrożeniowych. Z naszych prac wyłaniał się swego rodzaju anty-bank, konstruowany jako zaprzeczenie podstawowych praw rządzących tym biznesem. Brak oddziałów i obsługi bezpośredniej, niskie ceny wynikające z oszczędności kosztowych, przejrzystość komunikacji, partnerskie relacje z klientami, bank jako adwokat klienta – to wszystko było sprzeczne z tradycyjnym modelem bankowości detalicznej. Ale to właśnie było najbardziej fascynujące, intuicyjnie czułem, że tego obecnie oczekują ludzie od instytucji finansowej. Byłem przekonany, że czas, kiedy klient był petentem, głupim i naiwnym, łatwym do zmanipulowania dostarczycielem zysków, należy do przeszłości.

Liczba osób korzystających z bankowości elektronicznej była w Polsce jeszcze stosunkowo mała. Penetracja usług bankowości internetowej wśród Internautów w Polsce wynosiła w połowie 2000 roku ok. 1,5 procent i była znacznie niższa niż w Europie Zachodniej, gdzie średnio wynosiła 31 procent. W Stanach Zjednoczonych, które przodowały w adaptacji Internetu w jego wczesnej fazie rozwoju i prostych zastosowaniach, wskaźnik ten był o połowę niższy niż w Europie, ale w dalszym ciągu 10 razy większy niż w Polsce.

Trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy relatywnie niska penetracja usług bankowości internetowej w naszym kraju była rezultatem wysokich kosztów dostępu do Internetu czy też słabej jakości oferty polskich banków. Oczekiwałem, że tempo wzrostu liczby użytkowników Internetu w naszym kraju nabierze hiperprzyśpieszenia i przełoży się na wzrost zainteresowania bankowością internetową. Internet wszędzie zdobywał szybko coraz większą popularność: w USA już 44,1 procenta mieszkańców korzystało z Internetu, w Niemczech 29 procent, Wielkiej Brytanii 26,2 procenta a w Polsce tylko 9,7 procenta. Nasze wewnętrzne eksperckie szacunki mówiły, że rynek bankowości internetowej powinien w najbliższych latach eksplodować wzrostem do poziomu 2,68 milionów użytkowników w 2004 roku według optymistycznych założeń a według ostrożnych – do 1,48 milionów. W maju 2000 roku zaledwie 24 tysiące osób w pięciu bankach korzystało z bankowości internetowej, przy czym baza klientów tych banków przekraczała w sumie 5 milionów klientów. Nie było wątpliwości, że coś tu nie gra.

Postanowiłem działać szybko, aby zdobyć premię pierwszeństwa wejścia na rynek z przełomowym modelem biznesowym pełnozakresowego banku dla klientów indywidualnych. Nie było czasu na badania rynku i stosowanie najlepszych praktyk budowy organizacji, produktów i procesów. Odstąpiłem od rutynowego podejścia z konieczności i przekonania.  Henry Ford powiedział kiedyś: Gdybym na początku swojej kariery jako przedsiębiorca zapytał klientów, czego chcą, wszyscy byliby zgodni: chcemy szybszych koni. Więc ich nie pytałem”. Podobnie Steve Jobs: Ludzie nie wiedzą, czego chcą, dopóki im tego nie pokażę. Dlatego właśnie nigdy nie opieram się na badaniach rynku. Naszym zadaniem jest odczytać to, co nie zostało jeszcze zapisane.

Filozofia działania wspiera przełomowy model biznesowy

Stworzenie wizji i misji działalności mBanku było procesem z pogranicza artystycznej kreacji i racjonalnej analizy. Proces ten zresztą trwał dość długo. Wizja pojawiła się pierwsza jako filozofia mBanku, bowiem to określenie wydawało mi się bliższe temu, co miała dla nas znaczyć. Napisałem krótko to, co jest dla mBanku najważniejsze i powinno być w takim samym stopniu ważne dla jego klientów. Filozofię mBanku, wyjaśniająca główne zasady i cele działania można była znaleźć łatwo na stronach internetowych (http://www.mbank. pl/o_nas/filozofia.html). Wtedy było to rzeczywiście odmienne podejście do bankowości w porównaniu z tym, co prezentowały inne banki. Bankowa deklaracja tożsamości mBanku brzmiała jak wypowiedzenie nie wprost wojny bankom tradycyjnym.

Finanse osobiste wymagają prostych rozwiązań w zasięgu ręki. Produkty i usługi muszą kreować wartość dla klienta, powinny ułatwiać życie codzienne oraz umożliwiać realizację indywidualnych planów, a nawet marzeń. Nowy model biznesowy łamie tradycyjne kanony bankowości detalicznej, gdzie wyższa jakość usług i produktów dostępna była za większą cenę. Osoby preferujące model obsługi bankowej, który eliminuje drogie oddziały, muszą mieć z tego korzyści odpowiadające oszczędnościom banków oferującym takie usługi. Stosując się do tej reguły BRE Bank SA stworzył mBank, który jednocześnie zapewnia swoim klientom coraz bardziej docenianą wolność, niezależność i maksimum korzyści. Naczelną zasadą działalności mBanku jest dostarczanie produktów i usług finansowych, których rzeczywiście potrzebujecie. Nie obiecujemy, że znajdziecie u nas wszystko, co w świecie finansów wymyślono, ale za to będą to z pewnością rzeczy dla was najważniejsze, o najwyższej jakości i najlepszej cenie dostępnej na rynku.

 mBank w 100 dni

Zespół projektowy składał się z ludzi w wieku 25–35 lat. Oni nie znaleźli się tutaj przypadkiem; każdy z nich był doskonale wykształcony, technologicznie zaawansowany, otwarty na świat, ambitny, pracowity, patrzący z optymizmem w przyszłość i życzliwie odnoszący się do otoczenia. W swojej różnorodności członkowie zespołu stanowili razem odzwierciedlenie klienta nowej generacji. Wystarczyło podać hasło: robimy bank dla nas samych, jako odwzorowania grupy docelowej. I tak właśnie powstała pierwsza wersja mBanku. Ktoś może powiedzieć, że to nieprofesjonalne. I pewnie będzie miał rację patrząc na proces powstawania wstępnego modelu biznesowego banku internetowego przez pryzmat podręcznikowych zasad obowiązujących w tradycyjnych firmach działających na ustabilizowanych rynkach.

 Stworzenie mBank trwało w sumie nieco pod pięć miesięcy. Bez żadnej przesady można powiedzieć, że to było niezwykłe osiągnięcie wziąwszy pod uwagę charakter i zakres projektu. Nie znam przykładu, aby w tak krótkim okresie czasu powstał od podstaw bank detaliczny, także internetowy.

Nazwa i logo były rezultatem dyskusji wewnątrz zespołu projektowego, ale ostateczny werdykt podjąłem na swoją odpowiedzialność. Propozycja logo banku została przysłana przez amatora grafika na konkurs ogłoszony w prasie. Nazwa własna (marka) nawiązuje do przyjętej strategii rozwoju. „mBank” to bank, który jest instytucją zapoczątkowującą mobile banking w Polsce. Pierwotne Logo przetrwało 13 lat, aż do momentu, kiedy BRE Bank zmienił swoją nazwę na mBank i przyjął nowe logo.

Logotyp mBanku - Press Kits - Biuro prasowe, centrum prasowe - mBank.pl
mBank rozpoczął swą działalność z ofertą dwóch prostych produktów, których głównym atutem konkurencyjnym była cena. Przewaga konkurencyjna  w zakresie cen, wynikająca z fundamentalnie niższej bazy kosztowej, pozostała. Dodatkowo mBank wdrożył pełną ofertę produktów i usług bankowości detalicznej, produktów inwestycyjnych, usług maklerskich i ubezpieczeń. I nie są to standardowe produkty, ale innowacyjne rozwiązania dające klientom wartość dodaną. W ten sposób powstał dyskont bankowy, oferujący wszystkie potrzebne produkty finansowe w najlepszych cenach i jakości, kreujący unikalne doświadczenie klienta w zakresie bankowości i finansów.

mBank ruszył o północy 26 listopada 2000 roku. Na internetowym forum dyskusyjnym na temat bankowości – pl.biznes.banki, które było stale obserwowane przez bankowców i dziennikarzy serwisów gospodarczych, bowiem stanowiło dla obu grup źródło nieocenionych informacji z pierwszej ręki przetoczyła się ożywiona dyskusja na temat startu m Banku. Po tym jak nacisnąłem klawisz ENTER o 24:00 natychmiast pojawił się pierwszy post:

odpalili!”. Sceptyk

A wy wszyscy, którzy czytacie to później, żałujcie, że nie uczestniczyliście w tym wielkim wydarzeniu on-line! :-)
mBanku, życzę wszystkiego najlepszego.
Tak trzymaj i… nie zepsuj się!
A może odezwiesz się czasem na pl.biznes.banki, he? :-)
Jeszcze przed spaniem odświeżyłem sobie parę razy stronę główną, aby obejrzeć wszystkie zdjęcia podpisane «mBank – nasze twarze».
Dzięki temu wiem już z kim mam do czynienia.
BTW – ten brodaty wygląda mi na szefa :-)”.
PGR
Autor: gral@iname.com (Piotr Gralak)
Data: 26 listopada 2000 01:34:14

A nazajutrz rano jeden z Internautów napisał:

Re: Sweet dreams
Ludzie, chyba wam coś odbiło ;-)
Budzę się rano i czuję się jakbym przespał kilka lat. Czyżbym popełnił straszny błąd, że w nocy spałem zamiast udać się do banku?!
No trudno, zabieram się do zakładania konta, lepiej późno niż wcale :-)”. Wojtek Frabinski wojtekfr@alpha.net.pl

Zdolność do ciągłych innowacji siłą napędową wzrostu.

Poszukiwanie nowych, innowacyjnych rozwiązań, które pchają biznes do przodu i napędzają wzrost, wymaga wytrwałej pracy poznawczej, ciągłej czujności i ustawicznych prób. Wielokrotnie rozwiązania, mające przesłanki do sukcesu, okazywały się niewypałem albo osiągały dalekie od oczekiwań rezultaty. Czasem niedoceniane w fazie przygotowawczej produkty zdobywały niebywałe uznanie klientów. Poszukiwanie innowacji musi być

podporządkowane planowym działaniom, ale bywa i tak, że rozwiązania są w zasięgu ręki i przypadkowo odkrywamy ich znaczenie. Fenomenalny wzrost mBanku jest rezultatem zdolności do znajdowania i wdrażania co jakiś czas nowych produktów i usług, które wzmacniają siłę napędową. Innowacje o strategicznym znaczeniu dla rozwoju mBanku i wzrostu zadowolenia klientów to:

  • eKonto i eMax – konto osobiste i oszczędnościowe;
  • mBiznes – idealne konto dla mikroprzedsiębiorstw;
  • Supermarket Funduszy Inwestycyjnych;
  • eMakler – internetowa usługa maklerska;
  • mUbezpieczenia – nowa jakość bancassurance.

mBank wprowadzał wiele nowatorskich rozwiązań i standardowych produktów, ale te zasłużyły na miano przełomowych, nie tylko wewnętrznie, ale także z punktu widzenia rynku finansowego. Mają tak duże znaczenie, że warto przybliżyć przesłanki ich powstania i obecne znaczenie.

mBiznes Konto, zintegrowane z rachunkiem osobistym eKonto stało się prawdziwym przebojem natychmiast po wdrożeniu do oferty. Bank w Internecie był postrzegany wśród przedsiębiorców jako możliwość uwolnienia się od gorsetu oddziału bankowego, oszczędzał czas, fatygę i pieniądze. Dostrzegli oni w mBanku rozwiązanie wszystkich swoich problemów i zaakceptowali nową propozycję obsługi bankowej przez Internet natychmiast. Kiedy liczba otwieranych rachunków mikrofirm sięgnęła 100 dziennie, to stało się oczywiste, że mBank trafił swoją internetową ofertą w dziesiątkę. Marek Piotrowski, lider zespołu mikrofirm, dołączył do projektu dwa tygodnie po ukończeniu studiów na Politechnice Łódzkiej tak wspomina ten czas: Szukając odpowiedzi na pojawiające się pytania nie dawaliśmy się zbywać odpowiedziami w stylu «zawsze tak było», «nie da się», «nie wiem» – drążyliśmy temat. To były zwariowane miesiące – na usta cisnęły się tysiące pytań, często banalnych. Setki przeczytanych artykułów, badań rynku, rozmów z ludźmi, który prowadzili firmy. I ciągle ta świadomość… cholera, jak ja jeszcze niewiele wiem o tym biznesie.

Bankowość jest prosta, należy koncentrować uwagę na sprawach najważniejszych dla klientów. Piotr Gawron, który na początku projektu pełnił funkcje szefa technologii, zgodnie z zasadą zarządzania matrix, wziął aktywny udział w tworzeniu mBiznes Konta, bo jako student-przedsiębiorca miał w tym zakresie własne doświadczenia: Przygotowując rachunek dla mikrofirmy chcieliśmy zbudować ofertę dla klientów indywidualnych prowadzących działalność gospodarczą. Wiedziałem na własnym przykładzie, że postrzeganie finansów osobistych i «firmowych» jest bardzo zbliżone. Dlatego zależało nam, aby przełamać panujące wówczas standardy rozdziału obsługi firm i klientów indywidualnych. W ciągu 10 lat mBank osiągnął fenomenalny sukces na rynku mikroprzesiębiorstw: zdobył blisko 300 tysięcy klientów i 16 procent rynku, stając się drugim, po PKO BP, najpopularniejszym bankiem dla mikrofirm. To było zaiste wejście smoka.

Supermarket Funduszy – rewolucja w dystrybucji funduszy inwestycyjnych

Od początku było wiadomo, że mBank nie poprzestanie na ofercie produktów bankowych. Wszakże internetowa rewolucja w finansach na świecie rozpoczęła się od usług maklerskich. W Polsce rynek kapitałowy odrodził się w 1991 roku, rozwijał się bardzo szybko, chociaż nie uniknął zapaści w połowie lat dziewięćdziesiątych. Strategia budowy przewagi konkurencyjnej mBanku bazowała na poszukiwaniu innowacyjnych rozwiązań, które miały wyróżniać go od pozostałych banków. Nasze zainteresowanie rynkiem kapitałowym było naturalnym przedłużeniem rozwijania modelu internetowego banku detalicznego. Na bieżąco przyglądaliśmy się rynkowi akcji i funduszy inwestycyjnych, które standardowo są rozszerzeniem oferty dla klientów indywidualnych. Ten ostatni wydawał się zbliżać do punktu przełamania (inflection point), dlatego zaabsorbował naszą uwagę jako priorytet.

Model dystrybucji funduszy inwestycyjnych w Polsce przedstawiał archaiczny obraz:

  • Dominacja sieci naziemnej (okienka bankowe, Domy Maklerskie)

–  konieczność osobistej obecności;

–  stosunkowo skomplikowany proces zakupu;

  • Wysokie opłaty wstępne za nabycie jednostek;
  • Relatywnie niewielki wybór funduszy u wybranego dystrybutora;
  • Forsowanie sprzedaży klientom bez edukacji finansowej;
  • Brak narzędzi edukacji finansowej dla klientów;
  • Niska skłonność nabywców do realokacji w warunkach zmienności rynku kapitałowego.

Banki były właścicielami największych TFI i zdobyły dominującą pozycję w dystrybucji jednostek funduszy inwestycyjnych, forsując ich sprzedaż w okienkach bankowych na zasadach wyłączności. Istniejący na rynku system dystrybucji funduszy inwestycyjnych uwzględniał przede wszystkim interesy banków i zarządzających TFI. Supermarket Funduszy Inwestycyjnych (SFI) powstał w kontrze do obowiązującego standardu, a jego podstawowym wyróżnikiem była:

  • Otwarta architektura – dostępność konkurencyjnych TFI na jednej platformie zaprzeczała praktykom sprzedaży wybranych produktów na za-

sadach wyłączności;

  • Brak opłat wstępnych oznaczał zwarcie w konkurencji cenowej z tradycyjnymi dystrybutorami (banki) i, co najważniejsze, także likwidację barier dla realokacji kapitału.

Integracja konta inwestycyjnego i osobistego tworzy swoisty ekosystem oszczędzania, w którym klient pozostaje na długo zmieniając produkty i formy oszczędności/inwestycji w zależności od zmieniającego się indywidualnego profilu ryzyka i koniunktury rynkowej. W przypadku całkowitego wyjścia z inwestycji w fundusze, pieniądze automatycznie wracają na konto osobiste, skąd w czasie rzeczywistym można je przesunąć na depozyty albo na inwestycje giełdowe.

Otwarta architektura i brak opłat wstępnych za dystrybucję były postrzegane zarówno przez banki, jak i TFI jako naruszenie status quo godzące w bieżące i strategiczne interesy. TFI miały się dzielić, pobieraną od klientów, opłatą za zarządzanie, a banki musiały się skonfrontować z konkurencją cenową, kiedy klienci mogli dokonywać zakupu i sprzedaży funduszy inwestycyjnych za darmo na platformie internetowej. Dla TFI podjęcie współpracy z mBankiem na tych warunkach mogło się wiązać się z retorsjami innych dystrybutorów, którzy widzieli w nowym modelu duże zagrożenie dla własnego biznesu. My na dobrą sprawę w negocjacjach z TFI sprzedawaliśmy przyszłość, bo nikt nie wiedział na pewno, czy pomimo atrakcyjnych warunków internetowa sprzedaż funduszy wypali. Ostatecznie udało się zachęcić do współpracy cztery TFI, oferujące razem 17 funduszy. Żaden z największych graczy nie odpowiedział pozytywnie na nasze zaproszenie. Byłem jednak dobrej myśli, że to tylko kwestia czasu jak przyjdą do nas z prośbą zgodę na wejście do Supermarketu. Telefony rozdzwoniły się w Call Centre mBanku już kilkanaście minut po odpaleniu SFI. Po pierwszej godzinie mieliśmy kilkadziesiąt dyspozycji uruchomienia usługi. Pierwszego dnia pękła pierwsza setka wniosków. Opiniotwórcza platforma bankier.pl opublikowała komentarz: Oferta jest w skali rynku unikatowa ze względu na bezprowizyjną możliwość zakupu w jednym miejscu, po podpisaniu jednej umowy, 25 różnych funduszy inwestycyjnych. Konkurencja nie dorównuje mBankowi ani w zakresie proponowanej ceny, ani oferty, która stale się poszerza. Jest to najlepszy przykład obrazujący zupełnie nową strategię działania. Produkt jest innowacyjny, a mBank dzieli się pieniędzmi z funduszami, nie obciążając klienta opłatami związanymi z nabyciem i umorzeniem jednostek uczestnictwa.

W połowie 2010 roku Supermarket Funduszy Inwestycyjnych posiadał 500 tysięcy zarejestrowanych użytkowników, co stanowiło ok. 20 procent liczby klientów posiadających jednostki funduszy inwestycyjnych, która na koniec marca wynosiła 2,55 miliona osób. Aktywa netto SFI w tym samym okresie wyniosły 1 miliard 254 miliony złotych. Supermarket Funduszy Inwestycyjnych mBanku stał się platformą, która przyciąga początkujących inwestorów. Został stworzony z myślą, by inwestowanie w fundusze stało się tak proste i dostępne jak używanie rachunku oszczędnościowo-rozliczeniowego. Rzeczywistość pokazała, że plany i marzenia się spełniły.

eMakler zmienia rynek usług maklerskich w Polsce

W drugiej połowie 2005 roku mBank uruchomił swoją kolejną przełomową innowację: internetową usługę maklerską, która umożliwia klientom banku łatwy dostęp do akcji, obligacji i innych papierów wartościowych notowanych na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. W jej ramach mBank podpisuje z klientem umowę i na jej podstawie otwiera dla niego rachunek inwestycyjny w domu maklerskim (Dom Inwestycyjny BRE Banku), który jest zintegrowany z rachunkiem osobistym eKonto. U podstaw idei eMaklera leży połączenie systemu transakcyjnego mBanku oraz infrastruktury Domu Maklerskiego (DI BRE), co umożliwia klientom bankowym wykonywanie operacji giełdowych w czasie rzeczywistym. Zakup papierów wartościowych odbywa się bardzo prosto i szybko. W trybie notowań on-line można składać zlecenia za pośrednictwem Internetu. Środki na zakup są pobierane automatycznie z rachunku eKonto. W przypadku sprzedaży papierów i zamiany należności na środki płynne, następuje natychmiastowe ich przekazanie z konta inwestycyjnego na eKonto. W ten sposób stworzony został ekosystem finansowy, który w połączeniu z Supermarketem Funduszy Inwestycyjnych umożliwia zintegrowane zarządzanie w czasie rzeczywistym wszystkimi kategoriami aktywów – oszczędnościami w formie depozytów bankowych, funduszami inwestycyjnymi i papierami wartościowymi notowanymi na giełdzie. Dostępność internetowych usług maklerskich była w 2005 roku powszechna: 16 na 21 brokerów oferowało internetowy dostęp do rachunku maklerskiego, ale wykorzystanie istniejących możliwości było śladowe, bo wynosiło zaledwie 8 procent, podczas gdy w tym czasie w USA, Wielkiej Brytanii, w Niemczech zdecydowana większość uczestników rynku giełdowego korzystało ze zdalnego dostępu do usług maklerskich. W tym samym okresie sytuacja w Polsce była zupełnie inna. Popularność bankowości internetowej była większa zarówno w wymiarze bezwzględnym, mBank przekroczył 1 milion klientów, jak i w relacji do liczby klientów bankowych, ponieważ 15 procent z nich posiadało konta internetowe.

Wraz w wejściem mBanku na rynek usług maklerskich rozpoczęła się prawdziwa rewolucja trwająca do dziś. W ciągu pięciu lat mBank otworzył 176 tys. kont maklerskich, a liczba internetowych kont maklerskich w Polsce wzrosła 10 krotnie.  W tym czasie mBank zdobył 30-procentowy udział liczbie kont internetowych i 15% udział w liczbie rachunków maklerskich ogółem.  W 2023 roku eMakler mBanku miał 466 tys. klientów i niezagrożony dzierżył palmę pierwszeństwa na liście największych domów maklerskich, co było dwukrotnie więcej niż będące na drugiej pozycji BM Pekao SA, a jego udział w rynku rachunków maklerskich ogółem wynosił 26%.

mUbezpieczenia rewolucją w bancassurance

Perspektywa oferowania klientom indywidualnym różnego rodzaju produktów finansowych w jednym miejscu od dawna inspirowała do podejmowania inicjatyw współpracy, a nawet integracji banków i firm ubezpieczeniowych. Koncepcja „Allfinanz” (wszystko pod jednym dachem), zakłada, że połączenie działalności bankowej i ubezpieczeniowej przynosi korzyści skali i synergii. Jednakże praktyczna realizacja tej koncepcji w większości przypadków nie przyniosła, dotychczas, spodziewanych rezultatów, a była powodem spektakularnych porażek. Wystarczy przypomnieć największe transakcje ostatnich lat: połączenie Citicorp i Travellers Group i utworze- nie Citigroup w 1998 roku, przejęcie Dresdner Bank przez Allianz w 2001 roku czy Winterthur Schweizerische Versicherungsgesellschaft przez Credit Suisse Group w 1997 roku.

Bankowość ubezpieczeniowa była dla mBanku, w sposób oczywisty, częścią docelowego modelu biznesowego. Na początku bancassurance ograniczało się do oferty wiązanych produktów ubezpieczeniowych, ale badania potrzeb finansowych klientów wykazały, że są oni, w stopniu znacznie większym niż przeciętna dla sektora bankowego, użytkownikami różnorodnych samodzielnych produktów ubezpieczeniowych.

Zespół mBanku miał dobre rozeznanie potrzeb klientów i świadomość, że model bankowości ubezpieczeniowej musi być dostosowany do istniejącego modelu biznesowego i operacyjnego. Główny problem współpracy z działającymi na rynku firmami ubezpieczeniowymi stwarzało ich tradycyjne podejście do relacji z bankami. W uproszczeniu, sprowadzało się ono do umowy dystrybucyjnej na ogólnych zasadach. Warunki ubezpieczenia i oferta cenowa dla klientów bankowych nie odbiegały od dostępnych na rynku poprzez inne kanały dystrybucji. Marża dystrybucyjna pozostająca w banku była porównywalna z prowizjami dużych brokerów. To była od dawna obowiązująca logika funkcjonowania bancassurance, która zapewniała przyjazną konkurencję i podział dużych zysków.

Tymczasem mBank nie był zwykłym bankiem, a dyskontem finansowym, którego klienci oczekują procesów dostosowanych do Internetu i poziomu cen uwzględniającego fakt, że dokonują zakupów w trybie samoobsługi. Łańcuch wartości ubezpieczenia pokazuje, że zarządzanie procesami oraz marketing i sprzedaż stanowią blisko 30-40% kosztów. W ramach współpracy z firmą ubezpieczeniową mBank przejmował obie te funkcje, więc to się było spodziewać, że zachowując nawet 10% marży, klienci mogli otrzymać produkt tańszy o 30%. Dyskusja o cenach sprzedaży w ramach bancassurance ujawniała za każdym razem konflikt interesów firm ubezpieczeniowych, które jak ognia obawiały się niezadowolenia swoich agentów i brokerów w przypadku, gdy na rynku pojawiłby się dostawca tych samych produktów, oferowanych po znacznie niższych cenach. Firmy ubezpieczeniowe chciały mieć kontrolę nad ostateczną ceną sprzedaży i nie dopuszczały nawet myśli o tym, że możliwa jest otwarta konkurencja cenowa w zakresie tych samych produktów ubezpieczeniowych oferowanych w różnych kanałach sprzedaży. Nie było szans na zmianę ich podejścia, bo w tradycyjnym biznesie firmy ubezpieczeniowe są silnie uzależnione od zewnętrznych sieci dystrybucji.

Po wielu nieudanych próbach znalezienia odpowiedniego partnera strategicznego do współpracy w zakresie bancassurance, nie pozostało nam nic innego jak stworzenie własnej firmy ubezpieczeniowej w ramach grupy BRE Banku, której przedmiotem działalności są ubezpieczenia majątkowe i osobowe. Wewnętrzna logika takiego kroku, pomimo, że było to wejście w zupełnie nową sferę działalności, była oczywista. Siła argumentów merytorycznych, poparta moją determinacją jako prezesa BRE Banku, sprawiła, że decyzja korporacyjna została podjęta szybko i bez problemów. W momencie kiedy ostateczną decyzję miała podjąć Rada Nadzorcza BRE Banku, wtedy nieoczekiwanie otrzymałem zaproszenie na kolację w siedzibie Commerzbanku, głównego akcjonariusza BRE Banku. Przyleciałem do Frankfurtu i zjawiłem się w wykwintnie urządzonej, małej kameralnej sali na 49 piętrze największego budynku biurowego w Europie. Pierwszy raz miałem okazję przebywania w reprezentacyjnych pomieszczeniach Commerzbanku, gdzie normalnie przyjmuje się prezesów największych firm niemieckich i międzynarodowych. Widok z najwyżej położonej jadalni we Frankfurcie zapierał dech w piersiach; pod nogami morze domów i ulic, wijący się Men, a w oddali, na linii horyzontu można było podziwiać porośnięte lasem wzgórza Taunus.

Gdy Martin Blessing, wiceprezes Commerzbank i Przewodniczący Rady Nadzorczej BRE Banku przedstawił mi gościa, to wszystko stało się jasne, dlaczego otrzymałem to ekskluzywne zaproszenie. Sergio Balbinot, Prezes Assicurazioni Generali, był jednocześnie wiceprzewodniczącym Rady Nadzorczej Commerzbanku. Po wymianie uprzejmości z obu stron, Balbinot natychmiast przeszedł do rzeczy.

Czy zdaje Pan sobie sprawę z tego, że Generali jest właścicielem 10-procentego pakietu akcji Commerzbanku, który czyni ją dominującym akcjonariuszem?” – zapytał.

Oczywiście, wiedziałem, co więcej, miałem świadomość tego, że to Generali jako „white knight” uratował Commerzbank przed wrogim przejęciem.

 „Czy wie Pan, że Commerzbank współpracuje z Generali w zakresie bancassurance na zasadach wyłączności, a sama firma od wielu lat jest obecna również na rynku polskim?” – strzelił do mnie następnym pytaniem.

Potwierdziłem, bo z obowiązku znałem dobrze model biznesowy strategicznego akcjonariusza BRE Banku, a w Polsce od dłuższego czasu współpracowaliśmy z Generali, jednakże z umiarkowanym sukcesem.

Zatem, proszę mi wyjaśnić powody, dla których chce Pan stworzyć w Polsce konkurencyjną firmę?” – rzucił, lekko poirytowany.

Przedstawiłem drobiazgowo diagnozę strategiczną i wnioski dla mBanku, które nie po- zostawiały wątpliwości, że wobec braku porozumienia z Generali Polska, podobnie zresztą jak z innymi firmami ubezpieczeniowymi obecnymi w Polsce, co do warunków cenowych oferty dla klientów mBanku, najlepszym rozwiązaniem jest stworzenie specjalnego wehikułu w postaci firmy ubezpieczeniowej. Balbinot słuchał, ale jakby żaden argument do niego nie trafiał. Nie powiedziałem mu tego wprost, ale jest oczywistym, że pomimo tego, iż Commerzbank, kontrolowany przez Generali, miał blisko 75 procent udziałów w BRE Banku, to jako prezes BRE Banku powinienem działać w interesie wszystkich akcjonariuszy, w tym także mniejszościowych.

Ostatecznie rada nadzorcza BRE banku jednogłośnie wyraziła zgodę na utworzenie BRE Ubezpieczenia TUiR S.A.. Firma powstała w ciągu sześciu miesięcy, w grudniu 2006 roku otrzymała zezwolenie na wykonywanie działalności ubezpieczeniowej, a wkrótce potem sprzedano już pierwsze polisy. Klienci mBanku mogli kupować ubezpieczenia majątkowe i komunikacyjne, co najmniej 20% taniej niż w tradycyjnych sieciach sprzedaży. Wydatki na stworzenie BRE Ubezpieczenia TUiR S.A. wyniosły niespełna 1 milion złotych. Firm stała się zyskowna w pierwszym roku swojej działalności. W 2015 roku mBank sprzedał BRE Ubezpieczenia TUiR S.A firmie Avanssur société anonyme, podmiotowi z grupy AXA, za kwotę 579,5 mln zł.

Najbardziej udany wzrost organiczny w polskim sektorze bankowym

W pierwszym roku działalności mBank zdobył 125 tysięcy klientów, czym potroił rynek klientów bankowych korzystających z Internetu. W kolejnym roku działania mBank zdobył 314 tysięcy klientów, a rynek klientów bankowych korzystających z Internetu wzrósł do miliona. Niemożliwe stało się rzeczywistością. Internetowy startup w ciągu dekady awansował do grona trzech największych banku w detalicznych w Polsce pod względem liczby klientów mBank jest w 2010 roku jednym z największych banków detalicznych w Polsce, i internetowych na świecie. W Polsce wspiął się na trzecie miejsce w sektorze bankowym pod względem liczby klientów mając prawie 10 procent udziału w rynku i wyprzedzały go  tylko zasiedziałe giganty, PKO Bank Polski oraz Pekao SA, który powstał przed kilkoma laty jako efekt fuzji czterech banków komercyjnych. Tempo wzrostu liczby klientów mBanku jest najwyższe w sektorze bankowym, co oznacza, że zmniejsza się dystans do liderów oraz zwiększa w stosunku do banków zajmujących kolejne miejsca w rankingu, BZ WBK, ING Bank, Eurobank i Bank Millenium. Wziąwszy pod uwagę różnice jakościowe bazy klientów mBanku w stosunku do pozostałych konkurentów, to jego perspektywy rozwoju są niezwykle optymistyczne. Wśród banków Internetowych, mBank zajmował pod względem liczby klientów czwarte miejsce w Europie i piąte na świecie.

Klienci otwierający konto w mBanku stanowili ogromny potencjał komercyjny, byli średnio znacznie młodsi, nieporównywalnie lepiej wykształceni, doskonale posługujący się nowoczesną technologią i bardziej skłonni do korzystania z innowacyjnych produktów bankowych aniżeli klienci innych, tradycyjnych banków.

Projekt miał w wielu aspektach charakter podróży w świat nierzeczywisty, zresztą w powszechnym użyciu były określenia „u nas w sieci” dla przeciwstawienia „tam w realu”, czyli w świecie rzeczywistym. mBank był wirtualny, ale pieniądze inwestora i depozyty klientów jak najbardziej rzeczywiste. Zderzenie tych dwóch światów wywierało ogromną presję na wyniki finansowe. Powszechna opinia, mająca źródło w niedawnej historii bankructwa większości firm internetowych, na fali pęknięcia bańki internetowej w 2000 roku, przepowiadała mBankowi katastrofę finansową. „Ten bank nigdy nie będzie rentowny, to marketingowy show” – mówiono. To były głosy zazdrosnej konkurencji, która nie była w stanie zaoferować podobnie korzystnej oferty cenowej bez ponoszenia strat. W tym tonie w początkowej fazie komentowała poczynania mBanku także prasa i część analityków po- sługujących się modelami matematycznym prognoz finansowych dla banków tradycyjnych. Nie zwracano uwagi na rzecz najważniejszą, że niezwykle korzystna oferta cenowa bazuje na niskich kosztach i ma wymiar modelu biznesowego a nie kampanii reklamowej. Fundamentalne znaczenie dla modelu finansowego ma rezygnacja z rozbudowanej sieci oddziałów, która likwiduje ogromną część kosztów tradycyjnego modelu, ale wcale nie mniej ważna jest samoobsługa klientów w zdalnych kanałach, która pozwala na dodatkowe oszczędności. Dlatego w sposób naturalny klienci nabywają prawo do udziału w oszczędnościach, ponieważ sami je wypracowują. Przewaga kosztowa ma trwały charakter, ale przeradza się w strategiczną przewagę konkurencyjną, jeśli jakość produktów i procesów osiąga poziom co najmniej równy bankom tradycyjnym. Model biznesowy i finansowy dyskontu finansowego, jakim w istocie jest bank internetowy, zaprzecza niektórym podstawowym regułom tradycyjnego biznesu. Przywykliśmy do tego, że za wyższą jakość trzeba więcej zapłacić.  Nowoczesna technologia, umiejętnie zastosowana w banku internetowym i w pełni wykorzystywana przez klientów, zapewnia lepszą jakość i większą wygodę w stosunku do banku tradycyjnego, a przy tym pozwala utrzymać niższe koszty jednostkowe.

Aby te oczywiste przewagi modelu biznesowego znalazły swoje odzwierciedlenie w wynikach finansowych, potrzeba niezwykłej determinacji i dyscypliny w fazie realizacji. Nie zdziwi zatem nikogo fakt, że mBank, niezależnie od atrybutów firmy o luźnych strukturach i dużej autonomii wielu indywidualności, od początku był zdyscyplinowaną i racjonalnie funkcjonującą organizacją. Dla specjalistów marketingu, takich jak Arek Jadczak, stanowiło to pewną uciążliwość, do której musieli się szybko przyzwyczaić:

Nikt chyba nie miał wątpliwości, że w całym tym interesie liczby były najważniejsze. W mBanku, niczym w amerykańskim kampusie naukowym Wydziału Matematyki, panował kult liczb. Trudno było znaleźć większego od samego Lachowskiego miłośnika danych. Jego maniakalne wręcz podejście do liczenia, szacowania prognozowanych wyników, omawiania zrealizowanych lub nie planów, czy analizowania metody wyliczenia dopiero co przedstawionej przez pracownika powodowało, że ludzie naprawdę zaczynali skrupulatnie liczyć, tworzyć modele, przypominać sobie statystykę ze studiów lub uczyć się jej na nowo. Błąd w myśleniu czy wyliczeniu bolał bardziej niż na najważniejszej klasówce w liceum. Był natychmiast wyłapywany i każdy, kto się go dopuścił – z opuszczoną głową szedł liczyć dalej ;-) Liczył do skutku, a trwało to niekiedy długo i kończyło się w nocy… Do ludzi przemawiał jednak fakt, że znajdowali się w banku i tu, jak nigdzie indziej, należało dbać o cyfry. Cyfry reprezentowały pieniądze. Pieniądze to Klienci, a Klienci i ich korzyści byli w mBanku od początku najważniejsi.

Liczba klientów, wartość depozytów rosły w bezprecedensowym tempie. W sytuacji, gdy otworzyła się niepowtarzalna okazja przejścia do zupełnie innego wymiaru skali działania i wejścia przebojem do czołówki największych banków w Polsce, nie było ani chwili wahania. Wstępny biznes plan okazał się makulaturą, podobnie jak jego dwie późniejsze wersje, jeśli chodzi o założenia biznesowe: liczbę klientów, wartość depozytów i kredytów. Projekcje finansowe uległy również zasadniczym zmianom; wielkość nakładów inwestycyjnych i kosztów wzrosła proporcjonalnie do biznesu, ale co ważne osiągnięcie progu rentowności przesunęło się tylko nieznacznie w czasie, a wskaźniki efektywności inwestycji w długim okresie poszybowały w górę.

mBank osiągnął punkt przełamania w połowie czwartego roku działania, a już w szóstym roku suma zysku przekroczyła nakłady inwestycyjne. W dziesiątym roku działalności wypracował blisko 300 milionów nadwyżki finansowej. W kolejnych latach było tylko lepiej ze względu na proces dojrzewania bazy klientów i możliwości sprzedaży wiązanej. Liczba 2,5 miliona klientów postawiła mBank na trzecim miejscu w sektorze bankowym. W 2024 roku mBank miał już 5,5 m klientów, z czego 1,2 m w Czechach i na Słowacji.

Po tym jak zostałem prezesem BRE Banku, a mBank zaczął przynosić zyski, w ciągu czterech lat, w okresie 2004-2008 wartość BRE Bank mierzona kapitalizacją rynkową wzrosła z poziomu 2,4 mld PLN do 12,8 mld PLN. W lutym 2024 roku kapitalizacja rynkowa mBanku wynosiła 29 mld złotych, z czego co najmniej 60% (17,4 mld) należy przypisać części detalicznej.