Argentyna liczy ponad 36 milionów mieszkańców, z czego połowa mieszka w prowincji Buenos Aires, a ponad 13,5 miliona w aglomeracji Buenos Aires, która jest trzecim co do wielkości miastem w Ameryce Południowej. Na początku lat 50-tych Buenos Aires uznawano za najbogatsze miasto świata, którego fortuna wyrosła na handlu artykułami rolniczymi eksportowanymi głownie do Europy w drugiej połowie XIX w, a następnie w pierwszej połowie XX w, w czasach I i II wojny światowej i w okresie powojennym. Stolica Argentyny pod względem kulturowym nawiązuje do Europy, co widać na pierwszy rzut oka w architekturze i upodobaniach muzycznych i filmowych jej mieszkańców a etnicznie jest nawet bardziej europejska niż Waszyngton; większy procent jej ludności wywodzi się bezposrednio wprost od europejskich imigrantów i jest z Europą bardziej związana poprzez podwójne obywatelstwo lub krewnych mieszkających w Hiszpanii, Francji, we Włoszech czy Wielkiej Brytanii.
Okres świetności dawno minął, ale jego ślady widoczne są do dziś. Avenida de 9 Julio, szeroka na ponad 100 m, robi imponujące wrażenie, podobnie jak ogromne budynki po obu jej stronach. Teatro Colon mieszczący 3500 widzów jest największym teatrem świata. Niestety od kilku lat ten niegdyś wspaniały teatr jest w remoncie, który nie wiadomo się skończy. Mieliśmy z Marzeną szczęście podziwiać jego wnętrza oraz muzyków, śpiewaków i tancerzy na Światowym Festiwalu Tanga w 2003 roku.
Buenos Aires to z pewnością najbardziej europejskie ze wszystkich dużych miast Ameryki Południowej. Marzena jest zakochana w tym mieście, no cóż to naprawdę romantyczne miasto, boskie Buenos…….. Ja mam większy dystans do tanga i latynoskiej melancholii. Ale Buenos Aires uważam za jedno z najbardziej przyjaznych wielkich miast świata. Tym razem, niestety, czasu było bardzo mało. Przyjechaliśmy do Buenos Aires w poniedziałek wieczorem a w środę po południu zaplanowany został powrót do Warszawy.
Marzena nie odpuściła ulubionej Cafe Tortoni i sama, samiusieńka poszła piechotą na spektakl tanga o 23.30 z Plaza de Congreso, gdzie stanęliśmy na nocleg w Hotel de los Congresos. Ze mnie powietrze zeszło i nie miałem na nic ochoty, nawet na wino. Poszedłem przed północą za róg na Avenida Callao do La Americana – “La Reina de las Empanadas”, gdzie serwują najlepsze empanady w Argentynie. Restauracja była pełna, w barze, gdzie na stojąco można było spożywać to samo tylko taniej kłębił się tłum. Siadłem przy jeszcze nie sprzątniętym stoliku, który zwolnił się na moich oczach, zamówiłem cztery sztuki , każda inna. Kolejna następna ,którą spożywałem smakowała lepiej, ale nie dałem się skusić, bądź co bądź było już po północy.
Do hotelu wróciłem późno w nocy, odpaliłem Internet i zrobiło mi się czarno przed oczami. Pierwsza informacja na Onecie, to news o śmierci Piotra Morawskiego. Kilka dni temu dzwoniąc do Piotra Pustelnika spod Ojos del Salado, pytałem go gdzie jest Piotr Morawski i co robi. Wspinałem się z nim oraz Piotrem Pustelnikiem i Peterem Hamorem na Cho Oyu w 2006 r i spędziłem z nimi wspaniałe chwile. Podziwiałem jego zdjęcia robione w najtrudniejszych warunkach, zresztą zrzucił mi je w większości na dysk mojego laptopa. W Warszawie, od niedawna, był naszym sąsiadem, więc spotykaliśmy się czasem by pogadać o górach i życiu przy butelce dobrego czerwonego wina. Marzyło mi się, że wrócę być może z nim pod Ojos del Salado i pomogę mu zorganizować przejście trawersu Tres Cruces, którego nikt jeszcze nie pokonał. Pokazywałem osłupiałym przewodnikom pod Ojos jego zdjęcia z Annapurny.
Łzy poleciały same. Nie miałem ochoty do nikogo dzwonić, żeby pytać o szczegóły. Filp, mój syn, przysłał mi sms-a z tą samą informacją. Był w takim samym nastroju jak ja. Nic tylko płakać, jeśli tacy ludzie jak PM giną. Znaliśmy go dobrze. Przeszedł w życiu wiele. Był twardy i czuły jednocześnie. Wyrachowany i romantyczny. Same sprzeczności. Młody, a już wielki, wydawało się, nie do zajechania wspinacz. Zawsze gotów by pomagać innym. Sobie nie pomógł. Zginął tak głupio. Niesamowite. Z drugiej strony, można też wpaść pod samochód w Warszawie. Łaziliśmy pół dnia z Marzeną po uliczkach starego Buenos Aires bez celu, niewiele mówiąc do siebie. Ona również dobrze znała Piotra. Wieczorem odwiedziliśmy restaurację La Brigada w San Telmo, którą poznaliśmy 6 lat temu dzięki Sławomirowi Ratajskiemu – ówczesnemu znakomitemu ambasadorowi Polski w Argentynie. Takich ambasadorów Polsce potrzeba, świetnie mówił po hiszpańsku, znał historię i kulturę państw Ameryki Południowej, człowiek o dużej empatii, ceniony przez otoczenie. La Brigada ta jedno z najlepszych, jeżeli nie najlepsze miejsce na argentyńskie asado, a karta win zawiera wszystko co tutaj jest najlepszego. Restauracja nie wygląda imponująco, ale przecież nie wygląd się liczy w ocenie jakości befsztyka. Obsługa znakomita i potrafi udzielić porady, tak co do menu jak i wyboru odpowiedniego wina.
Następnego dnia oddaliśmy nasz samochód w ręce nieznajomego człowieka, poleconego przez znajomych w Polsce. On załatwił parking i odprowadził tam Rubiego. My zaś wsiedliśmy do taksówki i w potężniejącym z każdą chwilą tłoku samochodów udaliśmy się na lotnisko. Była środa, ostatni dzień pracy w Wielkim Tygodniu. Rozpoczynał się najdłuższy weekend w Argentynie – Semana Santa. My, po blisko stu dniach podróży wracaliśmy na Wielkanoc do kraju, który opuściliśmy tuż po świętach Bożego Narodzenia.