Iztaccihuatl 2009

W poniedziałek 12.01.2009 rankiem ruszyliśmy w kierunku pierwszego celu wspinaczkowego wyprawy, trzeciego szczytu Meksyku – wulkanu Iztaccihautl (w jęz. Nahuatl biała kobieta) 5230 m n.p.m..

Wyjazd z Meksyku pokazał ogrom tej metropolii. Nie widomo dokładnie ile ludzi tu mieszka, ale z pewnością to jedno z największych miast na świecie. Hałas, nieprzebrane korki samochodów, wyczuwalne napięcie na ulicach, spieszący się ciągle ludzie z nieobecnym wzrokiem. Podobnie jak 20 lat temu obowiązuje przepis, że w zależności od końcowej cyfry numeru rejestracji samochodu można poruszać się w określone dni tygodnia. W innym przypadku trzeba mieć specjalne pozwolenie. Mam wrażenie, że wszyscy je mają, bo nie wyobrażam sobie co się może dziać, kiedy wszystkie samochody wyjadą na ulice. Podobnie jak przed dwudziestu laty, tak i tym razem policja nas zatrzymała powołując się na ten przepis. Wówczas prowadziłem auto z wypożyczalni i zakładałem, że mnie to nie może dotyczyć. Tym razem to było auto zagraniczne (posiadające rejestrację amerykańską) i tez zakładałem, że turystów zagranicznych te przepisy nie obowiązują. Zaraz po wjeździe do miasta Meksyku zatrzymała nas policja próbując wymusić mandat. Marzena zachowała się niezwykle emocjonalnie i twardo, wzięła w rękę telefon komórkowy i zakomunikowała policjantowi, że dzwoni właśnie do Green Angels z informacją, że policja estatal (stanowa) żąda w sposób nieuprawniony zapłacenia mandatu. Ten po chwili zniknął bez słowa. Samochód policyjny stojący za nami odjechał, a kierowca ciężarówki stojącej nieopodal podszedł do nas i powiedział żebyśmy spokojnie jechali do celu (Teotihuacan). Na drugi dzień widząc patrol policyjny w pobliżu w Teotihuacan uzyskaliśmy potwierdzenie, że samochody zarejestrowane za granicą te restrykcje nie obowiązują. Poprzednio zapłaciłem 2×20 usd jako podatek na zwiększenie standardu życia policji meksykańskiej za przewinienia, których nie było.

Do Amecameca dotarliśmy przed południem. Jeszcze tego samego dnia udało mi się załatwić permit na wejście do Parku Narodowego Izta-Popo i na szczyt Iztaccihuatl. Znalazłem przewodnika, bo nie chciałem tracić czasu na wyszukiwanie właściwej ścieżki w górach, nie miałem też czasu na bezproduktywne chodzenie po górach. Ostatnie zakupy żywności, rejestracja w Hotelu Bonampak, gdzie Marzena miała spędzić noc, i w góry! W ciągu 45 min pokonaliśmy samochodem drogę z Amecameca przez przełęcz Korteza (Paso de Cortes) do parkingu La Joya skąd wyszliśmy o 14.45 mając do pokonania 1000 m w pionie i ok. 10 km miejscami kamienistej, a w większości piaszczystej ścieżce. Cała moja aklimatyzacja to dwa dni w Meksyku na wysokości ok. 2400 m n.p.m., więc drogę do schroniska Grupo de los Cien (4780 m n.p.m.) zapamiętam do końca życia. Gdy w końcu dotarliśmy tam w ciemnościach, po trzy i półgodzinnym marszu nie miałem ani siły ani ochoty aby jeść. Natychmiast wszedłem do letniego śpiwora tak jak stałem i… zasnąłem zaraz po tym jak mój przewodnik zagotował wodę na zupę, która mi zupełnie nie smakowała, ale zmusiłem by ją wypić. Po jakimś czasie zdjąłem kurtkę i instynktownie nakazałem sobie wypić co najmniej litr wody, wiedząc, że podejście musiało mnie odwodnić. Pomimo dużego zmęczenia zachowałem się racjonalnie i wodę włożyłem do śpiwora, więc nie zamarzła i mogłem ją wypić. Temperatura w schronisku spadła w nocy znacznie poniżej zera co odczuwałem w cienkim śpiworze, a rano znalazłem tego dowody w postaci zamarzniętej dodatkowej butelki wody. Zgodnie z zasadami bezpieczeństwa obowiązującymi na tej górze, trzeba się starać wejść do 7 rano, by móc bezpiecznie pokonać w drodze powrotnej szczeliny lodowca poniżej szczytu. Oznacza to pobudkę o 3.00 i wspinaczkę w ciemnościach. Szczerze mówiąc wieczorem nie dawałem sobie większych szans, ale postanowiłem zrobić wszystko by spróbować wejść na szczyt. Noc minęła szybko w półśnie, po przebudzeniu w głowie huczało jak fabryce. Spodziewałem się, że tak będzie, więc miałem już przygotowane środki przeciwbólowe w dawce uderzeniowej. Wyruszyliśmy o 3.40 i pierwsze półtorej godziny było całkiem dobrze. Szedłem skoncentrowany, szybko, równym tempem. Później mnie przytkało i zrozumiałem, że bez odpowiedniej aklimatyzacji rozpocząłem o wiele za szybko i to się musi odbić w końcówce. Pozostałą część drogi męczyłem się okropnie wątpiąc, czy ja się w ogóle nadaję do chodzenia w wysokie góry. Dopiero, gdy się rozwidniło i do końca zostało ok godziny drogi, złapałem drugi oddech i wiedziałem że nie dam sobie wydrzeć satysfakcji wejścia na szczyt. Końcówka jest zaskakująca, trzeba wejść na trzy przedwierzchołki, by ostatecznie wejść na ten najwyższy i zobaczyć krater. Widoczność była słaba, więc wiele przyjemności mnie ominęło. Dopiero na wierzchołku niebo się otworzyło jakieś sto metrów poniżej i można było podziwiać w oddali wystający powyżej chmur wierzchołek Papocatepetl. Te kilka zdjęć, które udało mi się zrobić na szczycie pokazują, że okolica jest wyjątkowo piękna. Zejście bez historii, raczej monotonne, trwało 6 godzin, bo nie spieszyliśmy się, a ja delektowałem się radością wejścia na szczyt, o którym wczoraj myślałem, że tym razem jest nie dla mnie. Trudności wejścia na Iztaccihuatl nie leżą po stronie technicznej, ale nie można lekceważyć trudności związanych z wysokością, zwłaszcza, gdy wchodzi się w zasadzie jednym ciągiem bez aklimatyzacji. Nieco po 14tej spotkaliśmy Marzenę w pobliżu parkingu La Joya i wyruszyliśmy skrótem przez Paso de Cortes do Puebli, wcześniej zatrzymując się w Choluli aby zwiedzić przepiękny kościół Santa Maria de Tonantzintla. W Puebli mieliśmy kłopot, by znaleźć wcześniej wybrany hotel, gdyż GPS zawiódł ponownie. Okazało się że w mieście są dwie ulice o tej samej nazwie, co nie powinno się zdarzać, a Garmin wybrał niewłaściwą i drugiej w ogóle nie mógł znaleźć. Ostatecznie wylądowaliśmy jeszcze przed zmrokiem w Posada del Pedro w Centro Historico niedaleko głównego placu. Szukając piechotą odpowiedniego hotelu w centrum miasta, poruszałem się w pełnym ekwipunku górskim, gdyż po zejściu wsiadłem do samochodu zdejmując tylko kurtkę. To musiało wzbudzać niejakie zainteresowanie otoczenia, bo w Puebli było już przyjemnie ciepło, ale marzyłem o kąpieli i chciałem wtedy zrzucić ubranie w którym chodziłem przez ostatnie 48 godz. Na głównym placu zaczepił mnie pucybut wskazując na moje kompletnie umorusane, zakurzone wulkanicznym pyłem La Sportivy. Oczywiście skorzystałem z jego usług zwracając uwagę na szczegółową kosmetykę butów, które miały poczekać do następnego ciekawego szczytu w pobliżu Panamericany. Potem prysznic i na koniec dnia kolacja w dobrej restauracji El Mural de los Poblanos. Dzień był niezwykle bogaty i intensywny. Oby takich jak najwięcej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *