Lima – dzień 60


Zobacz dużą mapę

Lima leży na trasie Carretera Panamericana, która jest najważniejszą arterią komunikacyjną Peru, ale początkowo nie była celem naszej podróży.

Dwa razy w przeszłości odwiedzaliśmy Limę, poza tym ma ona bardzo złą reputację jako miasto niebezpieczne tak dla mieszkańców jak i dla turystów, szczególnie zmotoryzowanych. Wspomnienia z przeszłości wzięły górę i postanowiliśmy skontaktować się i jeśli to możliwe spotkać z Panią Marią Kralewską, kiedyś przewodnikiem dziś właścicielem dobrze prosperującego biura podróży obsługującego głównie Polaków przybywających do Peru, które stało się bardzo popularnym kierunkiem turystycznym.

Pierwszy raz spotkaliśmy Panią Marię dokładnie dwadzieścia lata temu, kiedy przybyliśmy do Peru wraz z dwójką przyjaciół w ramach wyprawy do trzech krajów Ameryki Łacińskiej (poza tym Kuba i Meksyk). Wówczas otrzymaliśmy z jej strony profesjonalną poradę i organizację pobytu a ponadto wiele bezinteresownej pomocy i życzliwości. To były czasy, kiedy nasz budżet dzienny pobytu wynosił 10 dolarów amerykańskich, podróżowaliśmy najtańszymi autobusami, jedliśmy w garkuchniach a wszystkie rzeczy mieściły się w średniej wielkości plecaku. Marzena przyleciała do Peru z dwojgiem przyjaciół, a ja, główny pomysłodawca i organizator, w ostatniej chwili zostałem „zatrzymany przez ważne sprawy biznesowe” w kraju. Miałem dołączyć za kilka dni, ale wynikły (nie)spodziewane komplikacje ze zmianą rezerwacji na odcinku Moskwa-Lima. Następne wolne miejsce na tej trasie było dostępne w terminie sześciu miesięcy! Poleciałem do Moskwy i postanowiłem spróbować załapać się na stand by, bo zmiana przewoźnika nie wchodziła w rachubę. Wkrótce z przerażeniem stwierdziłem, że na taki sam pomysł wpadło kilkadziesiąt osób, głównie studentów latynoskich pragnących wrócić do domu i koczujących na lotnisku w nadziei, że uda im się zdobyć jakieś zwolnione miejsce. Arogancja urzędników Aeroflotu, świadomych naszej sytuacji, była niesłychana, jedyna odpowiedź jaką słyszałem to „miest swobodnych niet”. Nie wiedziałem zatem kiedy wylecę, Pani Maria Kralewska, która miała mnie odebrać z lotniska i skierować do miejsca aktualnego pobytu wyprawy, nie wiedziała kiedy przylecę, bo kontakt urwał się po moim wylocie z Polski (z Moskwy wówczas nie sposób zadzwonić do Peru). Po dwóch dniach przymusowego postoju w Moskwie, zaprzestałem pytać, a po prostu stanąłem w kolejce do odprawy z butelką dobrych perfum zakupionych za dewizy. Wraz z biletem bez rezerwacji podałem zawiniątko-prezent jak gdyby nigdy nic. Zadziałało! Dostałem boarding pass i poleciałem!

Podróż do Limy była niezapomnianym przeżyciem. Na lotnisku Szeremietievo ze szczęścia łyknąłem kieliszek Stolichnej więc natychmiast zasnąłem, ale wkrótce obudziłem się bo samolot podchodził do lądowania, w Luksemburgu jak dowiedziałem się z treści zapowiedzi. No nie, to niemożliwe pomyślałem, mając w pamięci swoje perypetie z wizą irlandzką tylko ze względu na planowane międzylądowanie na Shannon. Wiedziałem również, że samolot ląduje w drodze do Limy także na Gander (Kanada) i w Hawanie, a to wszystko ze względu na silniki średniego zasięgi montowane w IŁ-86, szerokokadłubowym rosyjskim odpowiedniku B747. Samolot lądował jeszcze w Panama City. Lot trwał w sumie ponad 24 godziny, a w tym czasie pasażerowie, głównie rosyjscy rybacy-zmiennicy, których trawlery-przetwórnie na stałe przebywały na obfitych w ryby łowiskach u wybrzeży Peru, upili się bez wyjątku dokumentnie wódką wniesioną na pokład samolotu w Moskwie. Zapasy mieli zaiste nieprzebrane, nawet częstowali mnie co jakiś czas w przypływie dobrego humoru, ale ja niepewny dalszego ciągu mojej przygody po przylocie pozostałem całkowicie trzeźwy, co z upływem czasu stało się problemem, bo przecież nie mogłem sobie ot tak sobie opuścić towarzystwa. Kiedy otumaniony całkowicie, niewyspany wyszedłem z budynku lotniska, natychmiast ktoś mnie pociągnął za rękaw. Nie wiem skąd Maria Kralewska wiedziała, że przylecę, jak mnie rozpoznała w tłumie, być może wyglądałem inaczej niż reszta? Krótka noc w Limie, rano poleciałem do Cusco, gdzie oczekiwała poinformowana telefonicznie Marzena.

W hotelu w Limie zameldowaliśmy się przed 23.00. Głodni jak wilki, wyszukaliśmy jedną z niewielu restauracji mającej o tej porze jeszcze otwartą kuchnię. W Internecie i przewodnikach zaliczana do grupy fine dining Restaurante Rodrigo na Francisco de Paola Camino 231, jest prowadzona przez Baska, który się zadomowił w Limie. Nie dziwię mu się. Ceny jak w Europie a goście przybywali jeszcze po 24.00 do baru, który przekształcił się w dyskotekę. Trzeba jednakże oddać honor kuchni, potrawy były znakomite ( ja stek z tuńczyka w sosie pomarańczowym, Marzena – seabasss z dodatkami tropikalnymi, na deser suflet czekoladowy porównywalny z tym w Bistro de Paris w Warszawie i sorbety z owoców tropikalnych). O 1.30 byliśmy w łóżku, rano zerwałem się na jogging na słynnym bulwarze Malecon. Obudziłem Marzenę, bo nie warto przecież przespać takich okazji. Zrobiłem trasę aż do dzielnicy Barranca Maleconem górą, a następnie znalazłem zejście na dół i wróciłem plażą, na której o tej porze już widoczni byli miłośnicy deski. Na górze mnóstwo biegających i spacerujących, wszyscy szykownie ubrani, wyprostowani z głową uniesioną do góry by zaznaczyć szyk i szpan. Miraflores i San Isidro to bogate dzielnice Limy w niczym nie ustępujące Los Angeles i San Francisco, a Malecon to szczyt bogactwa i szpanu.

Spotkanie z Marią Kralewską i jej sympatycznym mężem było niezwykle ciekawe, poza wspominkami wymieniliśmy opinie na temat ekonomii i polityki, a najważniejsze dla nas były sugestie Pani Marii i jej życzliwych pracowników, co jeszcze w Peru powinniśmy zobaczyć. Po spotkaniu natychmiast odwiedziliśmy najlepszy w Limie bar kanapkowy (uważam, że najlepszy na świecie) i po czym natychmiast ruszyliśmy w drogę do Reserva National Paracas, którą gorąco polecała nam Pani Maria.