Przekroczenie granicy Argentyny z Chile w okolicach Villa Angostura, położonej nad malowniczym jeziorem Lago Nahuel Huapi, było konieczne ze względu na przedłużenie ważności terminowej odprawy celnej samochodu, która upływała 26 listopada 2009 roku. Wjazd samochodem zarejestrowanym w innym kraju zawsze wymaga warunkowej odprawy celnej, co oznacza konieczność opuszczenia kraju w określonym terminie. W Argentynie okres ten wynosi osiem miesięcy, w Paragwaju dwanaście miesięcy, a w pozostałych krajach Ameryki Południowej trzy miesiące. Początkowo planowaliśmy jedynie przekroczenie granicy argentyńskiej ze względów technicznych i powrót do Argentyny, kierując się do San Carlos de Bariloche. Okazało się jednak, że chilijska odprawa graniczna odbywa się ponad czterdzieści kilometrów dalej.
Przejechaliśmy przez pokrytą śniegiem przełęcz Cardenal Antonio Samoré na wysokości 1600 metrów nad poziomem morza, wcześniej znaną jako przełęcz Puyehue. Z naprzeciwka sunął sznur starych samochodów, uczestników rajdu zabytkowych pojazdów. Większość z nich to były zabytkowe kabriolety, a ich kierowcy i pasażerowie byli ubrani w stroje z epoki produkcji samochodów – fantazyjne czapki, okulary, grube płaszcze, a niektórzy nawet futra. Mimo to pogoda sprawiła, że zamiast przejażdżki trasą krajobrazową, musieli zmagać się z ekstremalnymi warunkami atmosferycznymi. Droga była mokra, ale czarna, a śnieg leżał głównie na poboczu. Pogoda była brzydka, zimno, padał deszcz i wiał porywisty wiatr.
Podczas analizy alternatywnych miejsc noclegu, kryterium wyboru stała się kolacja z owocami morza. Wybrzeże Pacyfiku było oddalone o nieco ponad sto kilometrów od granicy, więc owoce morza na kolację nie wydawały się fanaberią. GPS szybko obliczył dystans do Puerto Montt, który ku naszemu zaskoczeniu wynosił nieco ponad dwieście kilometrów. Wówczas podjęliśmy spontaniczną decyzję o wyjeździe na wyspę Chiloé, realizując tym samym jeden z kluczowych punktów naszego programu. Ta trasa nie tylko stanowi praktyczne połączenie między Argentyną a Chile, ale jest również jednym z najpiękniejszych przejazdów przez Andy, oferującym niezapomniane widoki i doznania.
Ominęliśmy Puerto Montt, uznając to miasto za niewarte zobaczenia. Ruta 5 z Santiago de Chile aż do Puerto Montt to właściwie autostrada, co pozwoliło nam rozwinąć znaczną prędkość, i po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do przeprawy promowej, znajdującej się pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od miasta. Przeprawa na Chiloé funkcjonuje przez całą dobę. Jest częścią Ruta 5, która kończy się w Quellón, najbardziej na południe wysuniętej miejscowości na wyspie. Przewodniki po Chile zapewniają, że to także koniec Panamericany.
Chiloé to druga po Ziemi Ognistej pod względem powierzchni wyspa Ameryki Południowej, szeroka na sześćdziesiąt kilometrów i długa na sto osiemdziesiąt kilometrów. Archipelag Chiloé słynie z drewnianych kościołów, które stanowią unikalny przykład architektury sakralnej, łącząc hiszpańskie wpływy kolonialne z lokalnymi technikami budowlanymi i materiałami. Kościoły te są rozproszone po całej wyspie i w mniejszych wioskach, a szesnaście z nich zostało wpisanych na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wyspa ma bogatą tradycję mitologiczną, która odgrywa ważną rolę w lokalnej kulturze. Legendy o postaciach takich jak El Trauco (niski, brzydki stwór o magicznych mocach) czy La Pincoya (piękna syrena, która przynosi obfitość rybakom) są głęboko zakorzenione w świadomości mieszkańców. Mitologia Chiloé jest mieszanką wierzeń rdzennych ludów oraz elementów wprowadzonych przez hiszpańskich osadników.
Na Chiloé, w mieście Quemchi, urodził się znany pisarz Patagonii, Francisco Coloane (1910–2002). Przed wyjazdem przeczytałem jednym tchem dwie książki tego chilijskiego autora – powieść „Szlakiem wieloryba” i zbiór opowiadań „Opowieści z dalekiego południa”. Są one doskonałym źródłem informacji o przyrodzie, życiu i historii Patagonii, w szczególności Ziemi Ognistej i Chiloé. To oczywiście fikcja literacka, ale w ostatnich czasach coraz częściej sięgam po literaturę piękną, mając dosyć ciągłego obcowania z literaturą faktu, która dominuje współczesny rynek czytelniczy.
Chiloé jest również znane ze swojej kuchni. Jednym z najsłynniejszych dań jest curanto, tradycyjne danie przygotowywane w dołku wykopanym w ziemi, gdzie na gorących kamieniach układa się warstwy owoców morza, mięsa, ziemniaków i warzyw, a następnie przykrywa wszystko dużymi liśćmi i gotuje na parze. Warto również spróbować lokalnych odmian ziemniaków, z których Chiloé słynie, oraz mitycznej rośliny nalca, przypominającej rabarbar.
Naszym celem była miejscowość Quemchi, nie tylko ze względu na miejsce urodzin Francisco Coloane, ale także z powodu portowej restauracji, zachwalanej przez przewodnik Lonely Planet jako niezwykłe miejsce spotkań mieszkańców i turystów. Po mniej więcej godzinie jazdy dotarliśmy do opustoszałego Quemchi. Ostatni odcinek drogi prowadził przez malownicze wzgórza porośnięte lasem, gdzie droga wznosiła się i opadała na przemian, oferując niezwykłe widoki. Przed wjazdem do miasteczka przejeżdżaliśmy obok jaskrawo oświetlonego zakładu przetwórstwa łososia. Chile chwali się, że jest największym producentem miedzi i drugim na świecie producentem łososia hodowanego na farmach wodnych wokół wyspy Chiloé.
Do restauracji El Chejo dotarliśmy bez problemów. Port to kilka łodzi pozostawionych na plaży, która powstała na okres odpływu. Wewnątrz starego drewnianego budynku panował gwar. Pomimo późnej pory, po godzinie 23:00, wciąż było tam wielu ludzi. Natychmiast przywitał nas starszy mężczyzna o indiańskim wyglądzie, prawdopodobnie pochodzenia Mapuche, który rozpoznał w nas turystów i przywitał nas jowialnie. W Chile i Argentynie nie jesteśmy nazywani „gringo”, lecz mile widzianymi turystami z Europy. Mężczyzna zaprowadził nas do kuchni, zgodnie z opisem w przewodniku, który wydawał się być jego „ściągawką” w obsłudze turystów. Pokazał nam swoje królestwo, mlaskając językiem i powtarzając, że najlepiej ugości nas właśnie tutaj.
Mimo że nie czułem potrzeby takiego wyróżnienia, które wydawało się przerostem formy nad treścią, zwłaszcza że w sali było jeszcze sporo miejscowych gości, zdecydowaliśmy się zamówić posiłek. Mężczyzna pokazał nam ryby w lodówce, a Marzena wybrała mantejo, ja natomiast łososia. Zamówiliśmy również trzy ogromne empanady z mięsem, serem i owocami morza, które były specjalnością tego miejsca. Przygotowała je na zamówienie wiekowa matka właściciela restauracji. Próbując farszu, byłem zachwycony jego smakiem.
Empanady to nic innego jak pierogi, tyle że pieczone w piecu lub smażone w głębokim tłuszczu. W El Chejo przygotowywano je na ten drugi sposób. Następnie udałem się do spiżarni, gdzie na półkach między mąką, ryżem, makaronem i puszkami konserw znajdowały się również butelki wina. Oglądałem białe wina i chciałem zamówić Chardonnay Reserva Castillo de Molina za około czterdzieści złotych, ale miałem wrażenie, że nie wypada brać najdroższego wina, które czekało tam zapewne na turystów. Na stołach widziałem pękate butelki Undurraga Riesling, które, jak przeczytałem z nalepek z ceną, były czterokrotnie tańsze. Zamówiłem je z przekonaniem, że w ten sposób lepiej wkomponujemy się w nastrój tego miejsca. Wino smakowało dobrze, a smak potraw i trunków często wiąże się z niepowtarzalnym klimatem miejsca, w którym się je spożywa. Później w domu czy innym miejscu te smaki nigdy nie smakują tak samo, ale wspomnienia pozostają na zawsze.
Empanady ociekające tłuszczem pojawiły się na stole po piętnastu minutach. Były tak gorące, że nie można było ich jeść, a my byliśmy bardzo głodni. Nie jedliśmy obiadu, a nasze śniadanie w Junín de los Andes składało się jedynie z kawy i sucharów z dżemem. Po drodze w San Martín de los Andes zjedliśmy w biegu kilka ciastek z kawą, i to było wszystko na ten dzień. Moja zachłanność nie znała granic – empanady parzyły mi podniebienie, co częściowo pozbawiło mnie smaku. Były jednak naprawdę pyszne. Ryby jako danie główne były smaczne, ale nie nadzwyczajne – może przystawka ustawiła poprzeczkę zbyt wysoko.
Na sąsiednim stoliku leżała góra empanad na pergaminie, które zajadał przybysz, nie wyglądający na tubylca. Zacząłem z nim rozmowę, a okazało się, że był to mieszkaniec Santiago de Chile, z pochodzenia Norweg, który posiadał w okolicy ponad sto hektarów lasu. Przyjechał na rozpoczęcie sezonu, mieszkał w hostelu obok, a jego letni dom był sprzątany przez miejscowych ludzi. Zachwalał empanady z mięsem centolla, które właściciel restauracji usilnie chciał nam sprzedać, ale Marzena nie mogła sobie przypomnieć znaczenia tego słowa. Norweg od razu powiedział, że to King Crab, i wszystko stało się jasne. Na usprawiedliwienie trzeba dodać, że mięsa z królewskiego kraba nie jadamy na co dzień, a może mieliśmy tę przyjemność dwa razy w życiu. Tutaj King Crab kosztował grosze. Spróbowaliśmy jednej empanady, widząc ich mnogość na stoliku naszego sąsiada, i mowę nam odjęło. Natychmiast zamówiliśmy kolejne dwie, mimo że w zasadzie byliśmy już syci.
W czasie, który był potrzebny na przygotowanie potrawy, poszedłem z Norwegiem do hostelu obok, aby wynająć pokój i odebrać klucze, zanim właściciele pójdą spać. Recepcję prowadził sam właściciel. Rozmowy z gośćmi w El Chejo trwały do pierwszej w nocy. Wszyscy zamawiali tylko empanady. Dobrze wiedzieć na przyszłość. W pewnym momencie do naszego stolika dosiadł się brodaty mężczyzna, właściciel jachtu zakotwiczonego naprzeciwko, wynajmowanego przez urząd podatkowy do inspekcji farm łososia. Opowiadał, że wiele farm łososiowych nie funkcjonuje ze względu na brak pożywienia w tym rejonie, co jest rezultatem ekstensywnej gospodarki. Hodowla przenosi się dalej na południe, ale za kilka lat może powrócić tutaj.
Następnego dnia zjedliśmy śniadanie w kuchni El Chejo, bo tam było ciepło i przytulnie, w przeciwieństwie do pustej sali restauracyjnej. Następnie zwiedziliśmy Quemchi. Na głównym placu stoi pomnik Francisco Coloane, skąd rozciąga się widok na zatokę, co dodaje mu symboliki, biorąc pod uwagę bliski związek pisarza z morzem i jego twórczością dotyczącą południowych regionów Chile.
Później pojechaliśmy na „leśną farmę” spotkanego wieczorem Norwega. Sto hektarów lasu i stary dom. Chiloé ma wilgotny morski klimat, a silne wiatry wieją przez cały rok. Liściasty las ma szczególny charakter, przypominający dżunglę, jeśli wziąć pod uwagę gęstość drzew i roślin. Teren był pofałdowany, podmokły. Obok mieszka Niemiec, który dwa lata temu kupił tutaj kawałek ziemi. Profesor wyższej uczelni, inżynier, specjalista z zakresu energetyki. Przybiegł na przeszpiegi, podejrzewając, że Norweg chce sprzedać farmę i przyjechał z potencjalnymi kupcami. Możecie sobie wyobrazić jego zdziwienie, gdy zostaliśmy mu przedstawieni.
W południe znaleźliśmy się w Achao na Isla Quinchao, małej wyspie położonej na wschód od Chiloé. Znajduje się tam przepiękny drewniany kościół, jeden z dwunastu zabytków na Chiloé i sąsiednich wyspach, wpisanych na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Podróżując po wyspie w poszukiwaniu drugiego z zabytkowych kościołów – Iglesia de Quinchao, zaobserwowaliśmy u brzegów wiele farm łososia, widocznych z wysokich wzgórz. Późny obiad zjedliśmy w restauracji przy nabrzeżu. W tym samym budynku znajduje się hosteria o tej samej nazwie. Wspominam o tym, ponieważ polecono nam tam zapiekanki z owoców morza, które były głównym daniem tego posiłku. W karcie figurują jako przystawki, a spośród wielu, z polecenia obsługi, wybraliśmy zapiekanki z mięsa King Crab, ostryg, ośmiornicy i kalmarów. Obiad był doskonały i wystarczył nam na resztę dnia.
Castro nas rozczarowało. Centrum i promenada to zbiór komercyjnych budynków o nijakiej architekturze. Dopiero przy wyjeździe z miasta w kierunku Quellón zobaczyliśmy, jak pięknym miasteczkiem było stare Castro. Z zachwytem odkryliśmy drewniane domy mieszkalne, malowniczo położone na stromej skarpie opadającej do morza. Zatrzymałem się i zrobiliśmy zdjęcia, które dobrze oddają klimat tego miejsca.
W drodze do Quellón zwiedziliśmy jeszcze dwa zabytkowe kościoły z „wielkiej dwunastki” w miejscowościach Chonchi i Vilupulli. Naprawdę, każdy z tych kościołów wpisanych na listę UNESCO jest inny. Obecnie są odnowione i naprawdę piękne. Widać, że mieszkańcy i rząd Chile są dumni z tych zabytków. Wszystkie razem zasługują na miano światowego dziedzictwa kultury.
Quellón nie wyróżnia się szczególnie, poza tym, że jest końcem Ruta 5 i portem, skąd można popłynąć do Chaitén (raz w tygodniu) oraz do Puerto Montt (codziennie). Mieliśmy niesamowite szczęście, że akurat w sobotę w nocy odpływał prom do Chaitén, skąd planowałem dalszą podróż kawałkiem drogi Carretera Austral i przekroczenie granicy z Argentyną w Futaleufú. Jeszcze w Polsce Marzena próbowała zbadać, czy jest możliwy przejazd promem z Chaitén do Quellón lub odwrotnie, ale wszystkie znane nam linie oceaniczne konsekwentnie twierdziły, że nie mają połączeń na tej trasie. Na miejscu pozyskaliśmy sprzeczne informacje, a biura informacji turystycznej nie miały pojęcia o połączeniach. Rozmowy telefoniczne z przedstawicielami trzech operatorów: Navimag, Transmarchilay i Naviera Austral, pozwoliły ustalić, że tylko ten ostatni obsługuje trasę Quellón-Chaitén i to raz w tygodniu, w środę. Pogodziliśmy się z myślą, że nie uda nam się przeprawić bezpośrednio do Chaitén, ale postanowiliśmy dokładnie sprawdzić godziny odpływania promów z Puerto Montt.
Usiedliśmy zatem w towarzystwie gromady dzieci (ze zdziwieniem stwierdziłem, że kawiarenki internetowe są pełne, a dzieci nie grają w gry, tylko surfują w internecie w poszukiwaniu informacji lub załatwiają pocztę) w jednej z dwóch kawiarenek internetowych w Achao i ku naszemu zdziwieniu okazało się, że prom z Quellón do Chaitén odpływa dzisiaj, w sobotę, o godzinie dwunastej w nocy! Postanowiliśmy zatem skorzystać z okazji. Bilety zakupiliśmy na miejscu w Quellón. Prom odpłynął z dwugodzinnym opóźnieniem, a nie było pewne, czy zdołamy rozładować samochód w Chaitén ze względu na odpływ. W innym przypadku samochód (i my z nim) popłynąłby dalej do Puerto Montt, a dopiero w drodze powrotnej, następnego dnia, moglibyśmy go rozładować w Chaitén, gdy warunki się poprawią.
Galeria Chiloe 2009