Elbrus 2008

Elbrus – o wysokości 5642 m n.p.m. – jest bezsprzecznie najwyższym szczytem Kaukazu Wielkiego i Rosji. Swój kopułowaty kształt Elbrus zawdzięcza wulkanicznej genezie. Pojawił się on w górnym trzeciorzędzie a obecnie jest uznawany za wygasły wulkan, choć niektórzy twierdzą, że tylko drzemie. Współcześnie jedynym przejawem jego aktywności są gorące siarkowe ekshalacje (gazowe wyziewy). Stożek Elbrusa pokrywa rozległa czapa lodowca, z którego biorą początek bystre, górskie rzeki. Masyw składa się z dwóch wierzchołków o zbliżonej wysokości – wschodni osiąga 5621 m a nieco wyższy zachodni 5642 m. Wierzchołki rozdzielone są szerokim, płaskim siodłem o wysokości 5200 m n.p.m.  Zarówno majestatyczny wygląd jak i sam kształt góry znalazły odbicie w lokalnym nazewnictwie. Miejscowi określają Elbrus na różne sposoby np. jako Dziewczęce Piersi, Góra Przynosząca Szczęście, Święta Góra czy też Góra Śnieżna.

Zdjęcie

Położony jest w zachodniej części głównego łańcucha Kaukazu, na terenie Kabardo-Bałkarii. Jest najwyższym szczytem Rosji. Masyw Elbrusa jest wygasłym wulkanem, którego ostatni okres aktywności miał miejsce ok. połowy I w n.e. Zbudowany jest z law andezytowych ,  prawie w całości pokrytych obecnie lodowcami o łącznej powierzchni około 138 km² oraz wiecznym śniegiem  (powyżej wysokości 3700-4000 m n.p.m.). Jest o ok. 1500 m wyższy od najwyższych otaczających go szczytów. Elbrus aż o 835 metrów przebija on pod tym względem pierwszą górę Alp, czyli słynny Mont Blanc (4807 m n.p.m.).  Czy zatem Elbrus jest najwyższym punktem Europy? Na ten temat są różne opinie. Dlatego w zestawieniach siedmiu najwyższych szczytów kontynentów podaje się czasem oba wierzchołki.

Istnieje kilka przyjętych granic między Azją  a Europą na odcinku między Morzem Czarnym a Morzem Kaspijskim. Według najbardziej rozpowszechnionej opinii (National Geographic, Encyclopedia Britannica)  granica biegnie szczytami Wielkiego Kaukazu – wówczas Elbrus należałoby traktować jako najwyższy europejski szczyt.  Według odosobnionych opinii  granica biegnie wzdłuż  południowych podnóży Kaukazu i wtedy Elbrus leży w Azji.

Na szczyt Mt. Blanc wszedłem z Piotrem Pustelnikiem i Darkiem Załuskim podczas jesiennego weekendowego wypadu w 2000 r  w przekonaniu, że to najwyższy szczyt Europy. W kwietniu 2008  r. przyszedł czas by tę pomyłkę naprawić.  Z grupą znajomych wybieram się na wyprawę w góry Kaukaz w celu zdobycia najwyższego szczytu Europy – Elbrus. Organizatorem wyprawy jest Maciek Berbeka, znany himalaista zdobywca pięciu ośmiotysięczników. Dokonał pierwszych zimowych wejść na Manaslu (1984) razem z Ryszardem Gajewskim oraz na Cho Oyu (1985) razem z Maciejem Pawlikowskim. W 1988 roku był bliski pierwszego zimowego wejścia na Broad Peak (wejście w stylu alpejskim z Aleksandrem Lwowem podczas zimowej polskiej wyprawy na K2), w rzeczywistości zdobył przedwierzchołek Rocky Summit (8030 m n.p.m.) niższy od głównego wierzchołka o 17 metrów, lecz oddalony o godzinę wspinaczki eksponowaną granią. Do tej pory jest jedynym człowiekiem, który zimą przekroczył 8000 m n.p.m. w Karakorum. Zdobył Annapurnę nową drogą – południową ścianą. W 1993 zdobył Mount Everest wspinając się od strony chińskiej.

W sześcioosobowym składzie połowa to moi znajomi, a wśród nich bliski przyjaciel – Waldek Sondka z którym od lat wyjeżdżam w wysokie góry. To on mnie namówił na wyjazd, a następnie podjął rozmowy z Maćkiem Berbeką, który zgodził się pojechać z nami.  Wyjeżdżając na wyprawy wysokogórskie szukam towarzystwa ludzi, którzy wiedzą, kiedy zamilknąć na jakiś czas, a kiedy się odezwać. W górach człowiek nie jest samotny, nawet, jeśli jest sam. Wtedy dopiero  ma czas i spokój, by naprawdę zebrać myśli, zagłębić się  siebie, porozmawiać ze sobą, ale także by z dystansem spojrzeć na to co zostawił w domu, w pracy. Wyjazd w góry w złym towarzystwie to dramat, stracony  czas to pestka, utracone korzyści ważą więcej.

Wyprawa ma być błyskawicznym przedsięwzięciem, planujemy 10 dni na wszystko, przejazdy, aklimatyzacja, wejście, powrót. Maciek twierdzi, że mamy 75 % szans na wejście na szczyt, on był tam wiele razy. Pogoda jest kluczowym problemem. Bierzemy ze sobą narty skitourowe, foki,  w celu podejścia  na nartach jak najwyżej i zjechania ze szczytu, jak się da. Nie miałem czasu na trening, który Maciek zorganizował dla wszystkich wyjeżdżających w Zakopanem. Kiedyś narty to był mój ulubiony sport zimowy, ale od czasu, kiedy trenuję bieganie i uczestniczę w maratonach, przestałem jeździć na nartach zimą.  Przyczyna – brak czasu i obawa przed kontuzją na zatłoczonych stokach. Dopiero dwa lata temu kupiłem narty skitourowe i odnalazłem na powrót przyjemność w narciarstwie. Zdaję sobie sprawę, że moje umiejętności są niewystarczające, by jeździć w warunkach ekstremalnych, więc przezornie zabieram buty wspinaczkowe z zamiarem wyboru klasycznej opcji wejścia na Elbrus.

Logistyka wyprawy jest nieskomplikowana,  rano wylot z Warszawy do miejscowości Mineralnyje Wody z przesiadką w Moskwie. Przejazd samochodem (2,5 godz.) do Cheget i zakwaterowanie w hotelu NAKRA.  Wieczorem mamy czas na piwo i rozmowy. W ciągu następnych dwóch dni jeździmy do miejscowości Terskol oddalonej o 10 min drogi samochodem skąd wjeżdżamy kolejką linową na 3500 m do stacji MIR, gdzie na przemian siedzimy w barze i chodzimy na skitourach w głębokim śniegu. To sposób Maćka Berbeki na wstępną aklimatyzację. Trzeciego dnia wchodzimy na nartach powyżej ruin schroniska Priut 11 (4167 m) i wracamy.  Futurystyczne w swoim kształcie schronisko zostało zbudowane w 1939 r. na miejscu w którym stał schron powstały w 1929 r. nazywany Priut 11, dla upamiętnienia 11 naukowców prowadzących badania naukowe w tym regione. W tym czasie Priut mieszczący do 120 turystów był określany jako najwyżej położony hotel na świecie. Priut 11 spłonął w sierpniu 1998 r. i pomimo licznych zapowiedzi nie został odbudowany. Widząc stan infrastruktury turystycznej, wyciągi, jakość utrzymania tras narciarskich to nie dziwi. Kiedyś to był najmodniejszy region sportów narciarskich w Związku Radzieckim, którego obywatele nie jeździli na narty w Alpy. Dziś Rosjanie przedkładają stoki Alp w Austrii, Szwajcarii, Włoszech  i Francji nad rodzimy Kaukaz a państwo rosyjskie nie ma pieniędzy by finansować projekty na pokaz.   Plany zbudowania przedłużenia kolejki linowej do wysokości 4100 m też nie zostały zrealizowane, a to być może dałoby komercyjną podstawę dla istnienia dużego schroniska na tej wysokości. Faktem jest, że są ruiny, a schroniska żadnego nie ma. W ostatnich latach pojawiły się za to trzy kontenery stalowe, dwa mieszkalne i jeden służący jako kuchnia i jadalnia.

Standardowa droga na szczyt Elbrusa widziana z wierzchołka Cheget.
A = Beczki, początek trasy  (3900 m) schron powyżej stacji kolejki linowej  MIR

B = Ruiny schroniska Priut 11 (4157 m),  kontenery mieszkalne

C = Skały Pastuchowa (4670 m)

D = Siodło ( 5200 m)

E = Wierzchołek Zachodni (5642m)

F = Wierzchołek Wschodni (5621 m)

Czwartego dnia pobytu otwiera się okno pogodowe, więc Maciek  Berbeka decyduje, że nie ma na co czekać, pogoda w następnych dniach może się pogorszyć i uniemożliwić wejście, więc zapada decyzja ATAK! Wciągamy się kolejką do stacji MIR i wychodzimy na nartach powyżej Priut 11, gdzie zatrzymujemy się w wygodnych mieszkalnych kontenerach na nocleg.  Pobudka o 2:00 rano.  Na zewnątrz cholernie zimno i silny wiatr. Wychodzimy, jest z nami Rosjanin, doświadczony wspinacz, w charakterze przewodnika.  To rozsądny ruch Maćka, na wypadek, gdyby ktoś z nas nie wytrzymał i chciał zawrócić przed szczytem, to przewodnik będzie mu towarzyszył  drodze na dół.  Jest bardzo zimno, wkładam kominiarkę, szczęśliwie dla siebie wziąłem puchowe rękawice, mam na sobie wszystko co zabrałem z odzieży. Idziemy równo w kolumnie, czołówki migają w ciemności. Do Skał Pastuchowa dochodzimy dość szybko. Wsłuchuję się w swój organizm obawiając się, że mam niewystarczającą aklimatyzację (tylko cztery dni i to na wysokości zaledwie 3500 – 4100 m n.p.m. ) Czuję się dobrze, napieram mocno na drugiej – trzeciej pozycji. Na podejściu do Skał Pastuchowa jest jeszcze sporo śniegu. Zakładamy ślad. Na trawersie wieje silny wiatr i trzeba uważać trawersując, by nie obsunąć się w dół. Raki są w takiej sytuacji ogromnym ułatwieniem.  Chwila nieuwagi i jeden z kolegów wali się kilkanaście metrów w dół; na szczęście  nic się nie stało, nachylenie stoku jest spore ale wyhamowuje szybko  wbijając przytomnie czekan w stwardniały śnieg i lód. Zostawienie nart nieco powyżej Priuta, jeszcze przed Skałami Pastuchowa było dobrą decyzją, przymocowane do plecaków jak żagle utrudniałby teraz strasznie wspinaczkę. Ja od początku realizuję swój plan, idę w butach wspinaczkowych. Koledzy, nie mając wyboru, kontynuują wspinanie w butach narciarskich.  Sprzęt skitourowy ma pewne cechy butów wysokogórskich, podobnie jak buty wspinaczkowe,  buty narciarskie są dwuwarstwowe, skorupa jest wykonana  z plastiku, wkładka to miękki but wewnętrzny.  W rejonie siodła pomiędzy wierzchołkiem Wschodnim i Zachodnim, jeden z kolegów nie wytrzymuje i zawraca. Rozwaga Maćka objawia się teraz, kiedy bez obaw możemy kontynuować nasze wspinanie, bo rosyjski przewodnik zadba o bezpieczeństwo Jurka.  Pokonując 1,5 km odcinek siodła na koniec poczułem się porządnie zmęczony, szedłem w czubie tuż za Berbeką i Waldkiem,  grupa trzymała się razem. Przed nami nie było nikogo, za nami również nie widać było żadnych wspinających się osób, chociaż dwóch polskich księży nocowało nieopodal kontenerów w namiocie i zamierzali dziś atakować szczyt. W sezonie letnim podobnież na Elbrusie jest tłok, no ale my wspinamy się w połowie kwietnia, kiedy tutaj sezon narciarski trwa w najlepsze. Na końcu siodła  przystajemy na odpoczynek. Wyszło słońce, zapowiada się piękny dzień, chociaż jeszcze jest zimno. Siadam na śniegu. Otwieramy termosy, wyjmujemy herbatniki i czekoladowe batoniki.

Po 20 minutach zbieramy się do ostatniego podejścia. Szczyt jest w zasięgu ręki, ale to w dalszym ciągu niebagatelna droga do pokonania – ok. 1200 m przy różnicy poziomów 300 m. Najmłodszy, wydawać by się mogło najlepiej przygotowany kondycyjnie uczestnik wyprawy, trenujący maraton i długie biegi na orientację,  jest krańcowo wyczerpany.  Już na trawersie Maciek wziął jego plecak i zarzucił sobie na ramię. Przerwa nie przyniosła poprawy.  Myślę, że to chyba początek choroby wysokościowej, bo tak szybki odpływ sił jest u dobrze wytrenowanego człowieka niemożliwy. Młody człowiek wstaje ale wyraźnie się chwieje na nogach.  Trudno uwierzyć, bo wydawało się, że jest z nas wszystkich najsilniejszy. Za nic nie chce zrezygnować z dalszej wspinaczki, mówi, że to chwilowa słabość, że z pewnością wkrótce odzyska siły.  Żal mi go. Krzysztof bierze go za rękę,  ubezpiecza go, by nie upadł i ruszają razem powoli w górę. Po jakimś czasie, Maciek widząc determinację chłopaka , wiąże się z nim liną na krótko i ciągnie go za sobą w górę. My z Waldkiem idziemy w kierunku szczytu zostawiając ich w tyle i po mniej więcej 1,5 godz. docieramy  razem na wierzchołek.  Jest godzina godz. 10:20 . Tam stoi już Rysiek i robi zdjęcia. My dołączamy się i wspólnie celebrujemy sukces. Robimy kilka zdjęć, pogoda jest wymarzona, świeci ostre słońce i nareszcie zrobiło się cieplej. W drodze powrotnej mijamy naszych kolegów mozolnie pnących się w górę. Są już tak blisko szczytu, że na pewno im się uda wejść na wierzchołek. Schodzimy wolno delektując się sukcesem, rozkoszując się widokami. W okolicy Skał Pastuchowa dogania nas Maciek z ekipą. Kolega, który zasłabł na górze jest jak nowonarodzony, pełen wigoru i sił witalnych. Wystarczyło zejść niżej 1000 m w pionie i wszystko wróciło do normy. Góry są bezlitosne. Uczą pokory. Tu nie ma niezwyciężonych. Trzeba o tym zawsze pamiętać. Należy cieszyć się z sukcesów i nie rozpamiętywać porażek.

Ojos del Salado 2009

Ojos del Salado to najwyższy wulkan na Ziemi o wysokości 6891 m n.p.m.. To nieco niżej niż najwyższy szczyt Ameryki Południowej, który udało mi się zdobyć w 2004 r.. Do niedawna podawane były oficjalnie nawet dane powyżej 7000 m, co dawałoby Ojos palmę pierwszeństwa w Ameryce Południowej, ale ostatnie pomiary ustaliły ostatecznie, że jest inaczej. Wielu doświadczonych miłośników gór jest zdania, że Ojos to znacznie trudniejszy szczyt do wejścia niż Aconcagua. Przed wyprawą na Ojos del Salado miałem poważny dylemat jak ją zorganizować. Na szczyt wchodzi 25% śmiałków, którzy tutaj przyjeżdżają. Nie jest to trudna technicznie wspinaczka, ale wyczerpująca fizycznie. Do tego dochodzi suchy, pustynny klimat, który utrudnia przedsięwzięcie. Szansa wejście na szczyt wzrasta dzięki dłuższej aklimatyzacji. Piotr Pustelnik i Krzysztof Gardyna weszli w rekordowym tempie 3 dni zaraz po zdobyciu Aconcagua, ale tutaj jest to traktowane jako fenomen Polaków, zawodowców. Normalnie potrzeba 9-14 dni, by mieć szanse wejścia na szczyt. Aventurismo, główny operator działający w tym rejonie oferuje właśnie takie rozwiązania. Maximiliano Martinez, stworzył firmę wiele lat temu w celu ułatwienia eksploracji regionu Atacama i szczególnie Ojos del Salado. Jego osobista historia opisana w książce Pimiento en la Cuesta jest fascynująca. W momencie przewrotu Pinocheta przyszedł na świat syn – Sebastiano, on przewidując aresztowanie wyjechał z Santiago i osiedlił się na pustyni Atacama w osadzie górniczej, gdzie zorganizował klub alpinistyczny. Były nauczyciel angielskiego został na krótko aresztowany przez reżim, ale po jakimś czasie zwolniony. Nie podzielił losu setek tysięcy desaparecidos, którzy zaginęli bez wieści. Później przeniósł się do Bahia Ingles. Prowadzi firmę turystyczną Aventurismo w Copiapo, które jest bramą wjazdową w region Ojos del Salado, dzięki wybudowanej pod koniec lat 90-tych drodze do Argentyny przez przełęcz San Francisco. Droga w Chile do granicy z Argentyną jest szutrowa, ale szeroka i niespodziewanie równa, tak że można swobodnie jechać z prędkością 100 km/h bez obaw o uszkodzenie zawieszenia. W Argentynie – niespodzianka, położono asfalt, który przetrwał dekadę i nadal jest dobrej jakości. Droga przyjaźni jest wykorzystywana rzadko, w zasadzie przez turystów. Odprawa w Chile odbywa się na Salar de Maricunga, około 90 km przed granicą, a w Argentynie około 20 po przekroczeniu przełęczy San Francisco, co zrozumiałe bo ma ona wysokość ponad 4700 m npm. Infrastruktura potrzebna do eksploracji górskiej po stronie chilijskiej jest rozwinięta nieporównywalnie lepiej niż w Argentynie. Wierzchołek Ojos del Salado jest położony na granicy Chile/Argentyna i teoretycznie można wchodzić na niego z obu stron, ale większość ludzi wybiera Chile ze zrozumiałych względów. Region Ojos del Salado jest łatwo dostępny z Copiapo samochodem. Droga do Argentyny prowadzi wzdłuż Laguna Verde (4370 m n.p.m.), gdzie Aventurismo prowadzi bazę namiotową. Tutaj jest woda, ale tylko słona i źródła termalne, w których można się kąpać za darmo i bez ograniczeń. Kilka kilometrów w stronę Ojos del Salado można skorzystać ze schroniska Claudio Lucero (4700 m n.p.m.), które jest doskonałą bazą aklimatyzacyjną i wypadową w rejon Mulas Muertas (5825 m n.p.m.) i Vicuna (6067 m n.p.m.). Schronisko ma kilkanaście miejsc noclegowych i spektakularne położenie na płaskowyżu, który zwęża się w dolinę Quebrada Ojos del Salado prowadzącą pod górę o tej samej nazwie. Właściwą bazą do wejścia na Ojos del Salado jest Refugio Universidad de Atacama (5300 m n.p.m.), ale schronisko to tylko nazwa, bo mała chata może pomieścić dwie osoby obsługi, więc podstawą jest pole namiotowe (Campamento Atacama), składające się z kilkunastu platform obudowanych kamieniami zasłaniającymi od wiatru. Stąd można organizować wypady na El Muerto (6488 m n.p.m.) i Vicunię, ale głównie stanowi bazę do wejścia na Ojos del Salado przez Refugio Tejos (5825 m n.p.m.), które jest większe, składa się z dwóch kontenerów i ma 8-12 miejsc noclegowych. Schronisko zostało ufundowane przez rodzinę pilota helikoptera, który chciał dotknąć płozą wierzchołka i zginął w czasie tego śmiałego zamierzenia. Całą infrastrukturą w rejonie Ojos del Salado zarządza Aventurismo, więc to najlepszy adres dla realizacji planów wspinaczkowych. Ich usługi wydają się być drogie, ale wynika to chyba z pozycji quasi monopolistycznej. Ja skorzystałem zarówno ze schronisk, jak i przewodnika Aventurismo. Byłem ostatnim turystą w tym rejonie w schyłkowej części sezonu, miałem zatem do dyspozycji całą infrastrukturę i pracowników Aventurismo, którzy się szykowali do powrotu do domów po zakończeniu sezonu. Kibicowali mi pomagając jednocześnie we wszystkim, być może dyscyplinowani przez Maximiliano Martineza, z którym udało mi się nawiązać przyjazne stosunki.

Moje działania przygotowawcze i aklimatyzacja pod Ojos del Salado obejmowały:

1dzień – spacer 10 km nad Laguna Verde (4300 m n.p.m.)

2 dzień – wycieczka z Laguna Verde na przedwierzchołek Mulas Muertas (5400 m n.p.m.)

3 dzień – wycieczka z Refugio de Atacama (5300 m n.p.m.) do Refugio Tejos i powyżej (6000 m n.p.m.), nocleg w Refugio de Atacama

4 dzień – odpoczynek w Laguna Verde

5 dzień – przemieszczenie się do Tejos i nocleg

6 dzień – wejście na szczyt Ojos del Salado.

Wejście na szczyt Ojos del Salado zajęło mi dużo czasu, bo prawie 8 godzin, zejście niecałe 3 godziny. Razem 11 godzin akcji górskiej na wysokości powyżej 6000 m n.p.m.. Wejście było żmudne i męczące. Regeneracja nastąpiła szybko, tego samego wieczora, po kąpieli w termach Laguna Verde, byłem rześki i rozmowny. Cieszę się niezmiernie, bo dawałem sobie 50% szans na wejście, a w trakcie miałem momenty zwątpienia.

Marzena pierwszego dnia skręciła nogę w kostce, zatem nie mogła wyjść w wyżej w góry. Dokonała jednak niezwykłego wyczynu – wjechała naszym Jeepem do schroniska Tejos na wysokość 5825 m n.p.m., co pewnie jest rekordem Polski we wspinaczce samochodowej. Tutaj właśnie Niemcy ustanowili rekord świata wjeżdżając takim samym samochodem do wysokości krateru Ojos del Salado. Koszty wyprawy wynosiły ponoć prawie milion dolarów i pomagało im mnóstwo ludzi. U celu zaświeciły się Rubiemu wszystkie lampki kontrolne, co napędziło nam sporo strachu, bo awaria samochodu na tej wysokości przysporzyłaby nam wiele kłopotów. Na szczęście po zjechaniu do Laguna Verde wszystko wróciło do normy – lampki kontrolne zgasły, co świadczyło o tym, że samochód też negatywnie odczuwa wysokość. Droga samochodem do Refugio Atacama i wyżej do Tejos jest niezwykłym przeżyciem. To prawie 30 km off road na wysokości 4300-5865 m n.p.m..

Iztaccihuatl 2009

W poniedziałek 12.01.2009 rankiem ruszyliśmy w kierunku pierwszego celu wspinaczkowego wyprawy, trzeciego szczytu Meksyku – wulkanu Iztaccihautl (w jęz. Nahuatl biała kobieta) 5230 m n.p.m..

Wyjazd z Meksyku pokazał ogrom tej metropolii. Nie widomo dokładnie ile ludzi tu mieszka, ale z pewnością to jedno z największych miast na świecie. Hałas, nieprzebrane korki samochodów, wyczuwalne napięcie na ulicach, spieszący się ciągle ludzie z nieobecnym wzrokiem. Podobnie jak 20 lat temu obowiązuje przepis, że w zależności od końcowej cyfry numeru rejestracji samochodu można poruszać się w określone dni tygodnia. W innym przypadku trzeba mieć specjalne pozwolenie. Mam wrażenie, że wszyscy je mają, bo nie wyobrażam sobie co się może dziać, kiedy wszystkie samochody wyjadą na ulice. Podobnie jak przed dwudziestu laty, tak i tym razem policja nas zatrzymała powołując się na ten przepis. Wówczas prowadziłem auto z wypożyczalni i zakładałem, że mnie to nie może dotyczyć. Tym razem to było auto zagraniczne (posiadające rejestrację amerykańską) i tez zakładałem, że turystów zagranicznych te przepisy nie obowiązują. Zaraz po wjeździe do miasta Meksyku zatrzymała nas policja próbując wymusić mandat. Marzena zachowała się niezwykle emocjonalnie i twardo, wzięła w rękę telefon komórkowy i zakomunikowała policjantowi, że dzwoni właśnie do Green Angels z informacją, że policja estatal (stanowa) żąda w sposób nieuprawniony zapłacenia mandatu. Ten po chwili zniknął bez słowa. Samochód policyjny stojący za nami odjechał, a kierowca ciężarówki stojącej nieopodal podszedł do nas i powiedział żebyśmy spokojnie jechali do celu (Teotihuacan). Na drugi dzień widząc patrol policyjny w pobliżu w Teotihuacan uzyskaliśmy potwierdzenie, że samochody zarejestrowane za granicą te restrykcje nie obowiązują. Poprzednio zapłaciłem 2×20 usd jako podatek na zwiększenie standardu życia policji meksykańskiej za przewinienia, których nie było.

Do Amecameca dotarliśmy przed południem. Jeszcze tego samego dnia udało mi się załatwić permit na wejście do Parku Narodowego Izta-Popo i na szczyt Iztaccihuatl. Znalazłem przewodnika, bo nie chciałem tracić czasu na wyszukiwanie właściwej ścieżki w górach, nie miałem też czasu na bezproduktywne chodzenie po górach. Ostatnie zakupy żywności, rejestracja w Hotelu Bonampak, gdzie Marzena miała spędzić noc, i w góry! W ciągu 45 min pokonaliśmy samochodem drogę z Amecameca przez przełęcz Korteza (Paso de Cortes) do parkingu La Joya skąd wyszliśmy o 14.45 mając do pokonania 1000 m w pionie i ok. 10 km miejscami kamienistej, a w większości piaszczystej ścieżce. Cała moja aklimatyzacja to dwa dni w Meksyku na wysokości ok. 2400 m n.p.m., więc drogę do schroniska Grupo de los Cien (4780 m n.p.m.) zapamiętam do końca życia. Gdy w końcu dotarliśmy tam w ciemnościach, po trzy i półgodzinnym marszu nie miałem ani siły ani ochoty aby jeść. Natychmiast wszedłem do letniego śpiwora tak jak stałem i… zasnąłem zaraz po tym jak mój przewodnik zagotował wodę na zupę, która mi zupełnie nie smakowała, ale zmusiłem by ją wypić. Po jakimś czasie zdjąłem kurtkę i instynktownie nakazałem sobie wypić co najmniej litr wody, wiedząc, że podejście musiało mnie odwodnić. Pomimo dużego zmęczenia zachowałem się racjonalnie i wodę włożyłem do śpiwora, więc nie zamarzła i mogłem ją wypić. Temperatura w schronisku spadła w nocy znacznie poniżej zera co odczuwałem w cienkim śpiworze, a rano znalazłem tego dowody w postaci zamarzniętej dodatkowej butelki wody. Zgodnie z zasadami bezpieczeństwa obowiązującymi na tej górze, trzeba się starać wejść do 7 rano, by móc bezpiecznie pokonać w drodze powrotnej szczeliny lodowca poniżej szczytu. Oznacza to pobudkę o 3.00 i wspinaczkę w ciemnościach. Szczerze mówiąc wieczorem nie dawałem sobie większych szans, ale postanowiłem zrobić wszystko by spróbować wejść na szczyt. Noc minęła szybko w półśnie, po przebudzeniu w głowie huczało jak fabryce. Spodziewałem się, że tak będzie, więc miałem już przygotowane środki przeciwbólowe w dawce uderzeniowej. Wyruszyliśmy o 3.40 i pierwsze półtorej godziny było całkiem dobrze. Szedłem skoncentrowany, szybko, równym tempem. Później mnie przytkało i zrozumiałem, że bez odpowiedniej aklimatyzacji rozpocząłem o wiele za szybko i to się musi odbić w końcówce. Pozostałą część drogi męczyłem się okropnie wątpiąc, czy ja się w ogóle nadaję do chodzenia w wysokie góry. Dopiero, gdy się rozwidniło i do końca zostało ok godziny drogi, złapałem drugi oddech i wiedziałem że nie dam sobie wydrzeć satysfakcji wejścia na szczyt. Końcówka jest zaskakująca, trzeba wejść na trzy przedwierzchołki, by ostatecznie wejść na ten najwyższy i zobaczyć krater. Widoczność była słaba, więc wiele przyjemności mnie ominęło. Dopiero na wierzchołku niebo się otworzyło jakieś sto metrów poniżej i można było podziwiać w oddali wystający powyżej chmur wierzchołek Papocatepetl. Te kilka zdjęć, które udało mi się zrobić na szczycie pokazują, że okolica jest wyjątkowo piękna. Zejście bez historii, raczej monotonne, trwało 6 godzin, bo nie spieszyliśmy się, a ja delektowałem się radością wejścia na szczyt, o którym wczoraj myślałem, że tym razem jest nie dla mnie. Trudności wejścia na Iztaccihuatl nie leżą po stronie technicznej, ale nie można lekceważyć trudności związanych z wysokością, zwłaszcza, gdy wchodzi się w zasadzie jednym ciągiem bez aklimatyzacji. Nieco po 14tej spotkaliśmy Marzenę w pobliżu parkingu La Joya i wyruszyliśmy skrótem przez Paso de Cortes do Puebli, wcześniej zatrzymując się w Choluli aby zwiedzić przepiękny kościół Santa Maria de Tonantzintla. W Puebli mieliśmy kłopot, by znaleźć wcześniej wybrany hotel, gdyż GPS zawiódł ponownie. Okazało się że w mieście są dwie ulice o tej samej nazwie, co nie powinno się zdarzać, a Garmin wybrał niewłaściwą i drugiej w ogóle nie mógł znaleźć. Ostatecznie wylądowaliśmy jeszcze przed zmrokiem w Posada del Pedro w Centro Historico niedaleko głównego placu. Szukając piechotą odpowiedniego hotelu w centrum miasta, poruszałem się w pełnym ekwipunku górskim, gdyż po zejściu wsiadłem do samochodu zdejmując tylko kurtkę. To musiało wzbudzać niejakie zainteresowanie otoczenia, bo w Puebli było już przyjemnie ciepło, ale marzyłem o kąpieli i chciałem wtedy zrzucić ubranie w którym chodziłem przez ostatnie 48 godz. Na głównym placu zaczepił mnie pucybut wskazując na moje kompletnie umorusane, zakurzone wulkanicznym pyłem La Sportivy. Oczywiście skorzystałem z jego usług zwracając uwagę na szczegółową kosmetykę butów, które miały poczekać do następnego ciekawego szczytu w pobliżu Panamericany. Potem prysznic i na koniec dnia kolacja w dobrej restauracji El Mural de los Poblanos. Dzień był niezwykle bogaty i intensywny. Oby takich jak najwięcej.

Mt. Vinson Story 2011

Mt Vinson (4892 m npm) to najwyższy szczyt Antarktydy znajdujący się w Górach Ellswortha w paśmie Sentinel.  Masyw Vinsona to wzgórze skalne (nunatak) otoczone przez lądolód. Pierwsze wejście zanotowano dopiero 18 grudnia 1966 roku w ramach wyprawy sponsorowanej przez National Science Foundation, American Alpine Club i National Geographic. Pierwszego polskiego wejścia dokonała Mariola Popińska w 1995 roku. Wraz z zapoczątkowaniem w 1985 r. komercyjnych połączeń lotniczych przez Adventure Network International z bazą w Patriot Hills rozpoczął się okres eksploracji Antarktydy przez poszukujących ekstremalnych wyzwań amatorów. Do końca 2010 roku na szczycie Mt Vinson stanęło ok. 2000 osób.

Antarktyda od dawna przyciąga podróżników, badaczy i ludzi poszukujących ekstremalnych wyzwań. Przez wieki była niedostępnym i groźnym, a przez to niezwykle tajemniczym kontynentem. Zdobywcy bieguna Południowego Roald Amundsen i Robert Falcon Scott konkurujący ze sobą o palmę pierwszeństwa stali się bohaterami narodowymi w swoich krajach, a ich dokonania uznawane są do dziś za niezwykłe.

Gdy w 1985 r. amerykańska firma Adventure Network International stworzyła lądowisko na pasie niebieskiego lodu w Patriot Hills i bazę logistyczną dla wsparcia wypraw komercyjnych Antarktyda otworzyła się dla eksploracji przez szerszy krąg zainteresowanych. Przewóz sprzętu i ludzi wielkimi transportowymi samolotami stworzył zupełnie nowe możliwości zaopatrzenia i wsparcia dla ludzi. Rozpoczęto organizację podróży na biegun Południowy małymi samolotami DC-3 lub Twin Otter dla bogatych turystów, podobnie jak wycieczki do kolonii pingwinów cesarskich, których miejsca lęgowe znajdują się w głębi kontynentu. Mt Vinson stał się obiektem pożądania dla wspinaczy górskich, w tym obowiązkowym wejściem w programie Seven Summits, wejść na najwyższe szczyty wszystkich kontynentów.

Przygotowania

Decyzję  o wyjeździe na Antarktydę by wejść na szczyt Mt Vinson podjąłem  w październiku 2010 roku. Wtedy jeszcze nawet nie mogłem truchtać, nie mówiąc o bieganiu czy wspinaczce górskiej. Operacja stopy w lutym się udała, ale rekonwalescencja przebiegała niespodziewanie wolno. Pomysł wyjazdu na Antarktydę nosiłem w głowie od dawna, ale decyzja o jego realizacji była pewnego rodzaju aktem desperacji, który wynikał z frustracji bezczynnością i stawiał niezwykle ambitny cel, który miał pobudzić mnie do działania usprawniającego stopę i kondycję fizyczną, która przez lata pozwalała mi na bieganie maratonów przynajmniej  trzy razy w roku i regularne wyjazdy w góry wysokie.  Lekarzowi, który poprzednio podjął się wyjątkowo trudnej operacji stopy, postawiłem zadanie-ultimatum, by w ciągu dwóch miesięcy pomógł mi wrócić do całkowitej sprawności, bo inaczej nie mam szans w konfrontacji z Mt Vinson. Nie musze mówić, że koszty takiej wyprawy sprawiają, że można sobie na to pozwolić tylko raz w życiu.

Na początku nie mogłem biegać, więc rozpocząłem intensywny trening korzystając z siłowni hoteul Crowne Plaza w Moskwie, gdzie przebywałem w drugiej połowie 2010 r. realizując projekt doradczy. Cztery razy w tygodniu spędzałem tam 2-3 godziny ćwicząc na rowerze oporowym, stepperze (urządzeniu symulującym podchodzenie pod górę i wchodzenie po schodach) oraz innych urządzeniach pozwalających wzmocnić mięśnie nóg i klatki piersiowej. Wiedziałem doskonale, że jedyna naprawdę trudna część drogi na szczyt Mt Vinson to tzw. Headwall, stroma ściana o nachyleniu 45% i długości 1300 m, na której przyjdzie mi spędzić 4-5 godzin mozolnie wspinając się z plecakiem ważącym ok. 26 kg.  W pamięci miałem traumatyczne doświadczenie z Denali, gdzie pomiędzy Bazą a obozem na wysokości 17.000 stóp umierałem z wysiłku na podobnej, ale trzy razy krótszej ścianie. Wtedy moja technika pozostawiała jeszcze wiele do życzenia, więc męczyłem się podwójnie.

W końcu listopada poprosiłem o lekarza o zastrzyk sterydowy, by móc rozpocząć trening biegowy, bo termin wyjazdu 10 stycznia zbliżał się szybkimi krokami. Na szczęście zima zawitała późno tego roku, więc do połowy grudnia mogłem biegać brzegiem rzeki Moskwa  na trasie do Parku Olimpijskiego na Łużnikach i na Wzgórza Moskiewskiego Uniwersytetu. W drugi dzień Świat Bożego Narodzenia wyjechałem wraz z Waldkiem Sondką, który również wybierał się na Mt Vinson, do Schroniska Murowaniec na Hali Gąsiennicowej, by przynajmniej kilka dni potrenować w górach. Warunki były doskonałe, temperatura spadła do -15-20C, śniegu było niewiele, ale za to stoki były oblodzone, co przypominało warunki w Masywie Mt Vinson. Odstawiłem narty pod ścianę i realizowałem program na przemian podchodzenia z Murowańca na Kasprowy Wierch i powrót przez Przełęcz Liliowe lub odwrotnie. Na początek dwa razy na dzień, później trzy razy. Różnica poziomów 500 m, bowiem schronisko jest położone na 1500 m npm, a Kasprowy Wierch ma 1987, a Przełęcz Liliowe to 1952 m npm.

Ostatnie dni przed wyjazdem to skrupulatna selekcja sprzętu i wyposażenia na wyprawę, która różni się zasadniczo od innych wypraw wysokogórskich w Himalaje, Karakorum, Andy i Kordyliery.

W bagażu liczy się każdy dekagram, bo wszystko trzeba na sankach a nastepnie na własnych plecach wnieść do obozu szczytowego na wysokość 3820 m npm, dlatego umiejętność odpowiedniego doboru jest sztuką. Nieodpowiedni sprzęt w małej ilości to tragedia, zbyt dużo stanowi problem limitowanego miejsca w plecaku i sił potrzebnej do jego noszenia.

Wspinałem się na Denali (Mt Kinley) na Alasce, a to jeden z niewielu rejonów podobnych do Masywu Vinsona, więc miałem pewne wyobrażenie co będzie mi potrzebne na Antarktydzie, gdzie należy się liczyć nawet w lecie z temperaturą odczuwalną -30-50C i porywistymi wiatrami, które przenikają do szpiku kości. Odmrożenia są największą plagą polarników. Można się ich nabawić niepostrzeżenie w ciągu zaledwie kilkunastu minut, gdy poszczególne części ciała nie są odpowiednio osłonięte.  Palce u rąk i nóg, nos i policzki najczęściej ulegają odmrożeniom, a dzieje się to niepostrzeżenie, bo jedynym sygnałem jest brak czucia. Określenie odmrożenia w języku angielskim: „frost bite” doskonale oddaje charakter zjawiska. Skutki mogą być naprawdę opłakane włącznie z amputacją kończyn i palców. Tego właśnie polarnicy obawiają się najbardziej. Na szczęście współcześnie przed odmrożeniami skutecznie chroni nowoczesny sprzęt – buty, odzież, rękawice, specjalne maski i gogle.

Dwuwartstwowe buty, wewnętrzne i zewnętrzne, dobrze chronią przed mrozem, dodatkowo specjalne wkłady rozgrzewające pomagają w krytycznych chwilach utrzymać odpowiednią temperaturę. Moje żółte buty La Sportiva model Olympus Mons Evo doskonale zdają egzamin w ekstremalnych warunkach zimna i wiatru. Sprawdziłem ich przydatność na ChoOyu i Denali, więc nie miałem wątpliwości, że nie zawiodą mnie na Mt Vinson. Ciepło zapewniają grube skarpety wełniane (niektórzy preferują poliestrowe) a przed obtarciem stóp  chronią cienkie skarpety jedwabne lub poliestrowe. Zabrałem po trzy pary skarpet grubych i cienkich.

Rękawice to druga ważna część ekwipunku, a na wyprawę polarną trzeba zabrać ze sobą kilka par, od najgrubszych, puchowych, do cienkich, które w zasadzie cały czas są na rękach i łatwo mieszczą się w rękawice średniej grubości, a te ostatnie swobodnie wchodzą do wnętrza puchowych. W bagażu znalazło się 6 par rękawic, wykonanych z puchu gęsiego, poliestru i jedwabiu. Miały zabezpieczać przed zimnem i wiatrem, a jednocześnie dawać możliwość wykonywania czynności technicznych związanych z posługiwaniem się karabinkami, przyrządem zaciskowym (małpą), wiązaniem lin oraz wykonywaniem zdjęć aparatem fotograficznym.

Ochrona głowy, dobór odpowiednich okularów przeciwsłonecznych chroniących przed słońcem i niebezpieczeństwem ślepoty śnieżnej to problem sam w sobie. Zestaw czapek cienkich i grubych, z których część ma spełniać rolę windstoppera, uzupełniają dwie kominiarki (cienka z poliestru i gruba z elastycznego polaru)  oraz maska. Całość w zestawieniu z goglami całkowicie zakrywa twarz i pozwala oddychać bez ograniczeń widoczności na skutek zamglenia szkieł okularów lodowcowych czy szyby gogli.

Dobór odpowiedniej odzieży podlega jeszcze innej filozofii. Współcześnie odzież na wyprawy polarne to uzupełniające się nawzajem elementy wykonane w części ze składników naturalnych i w większości z tkanin sztucznych o wyjątkowej charakterystyce. Naturalny puch gęsi jest podstawowym składnikiem zestawu kurtek i spodni na zimne dni oraz śpiwora, które dają komfort przebywania w temperaturze do -50C. Reszta odzieży, kurtki, spodnie, koszulki, legginsy wykonana jest z oddychających, wodoodpornych i wiatroszczelnych tkanin Gore-Tex (Pro Shell jest najnowszą generacją na ekstremalnie trudne warunki)), różnego rodzaju tkanin poliestrowych (polartec, capilene), które zapewniają ciepło, są szybkoschnące, nie ograniczają odparowywanie potu. W warunkach polarnych nosi się zwykle kilka warstw odzieży różnej grubości, by można regulować łatwo ciepłotę ciała dodając lub odejmując kolejne warstwy o różnej grubości.  Odzież wierzchnia to zwykle kurtka z Polartecu, na która zakłada się kurtkę Gore-Tex, lub kurtkę puchową,  w zależności od pogody i charakteru poruszania się. Duży wysiłek – niewiele warstw i lekka kurtka; mały wysiłek, lub zimno, to konieczność ubrania kurtki puchowowej. Śpiwór i odzież puchowa obowiązkowo podlega kompresji na czas transportu, bo zajmuje ogromnie dużo miejsca. Moja relatywnie niska odporność na zimno, podpowiadała mi żeby wziąć maksymalnie dużo ciepłych rzeczy, ale obawy, że to dodatkowy, nadmierny ciężar, hamowały te zakusy.

Ekwipunek wspinaczkowy – raki, liny, uprząż, zestaw karabinków, ascender (małpa), czekan, kije trekkingowe, dwie karimaty, naczynia do jedzenia i picia, pojemnik na wodę i termos – zajmuje raczej niewiele miejsca w plecaku, ale za to sporo waży. Do tego apteczka podręczna i trochę jedzenia uzupełniającego, bo organizatorzy wprawdzie zapewniają pełne wyżywienie, ale zawsze to lepiej mieć „coś swojego”.  Aby to wszystko pomieścić niezbędny jest plecak o pojemności co najmniej 65 +10l.

Skompletowanie sprzętu na wyprawę na Antarktydę i Mt Vinson ma niepowtarzalny charakter, dlatego część sprzętu trzeba zakupić specjalnie na tą okazję i należy sobie zdawać sprawę z tego, że to jednorazowy wydatek. Ekwipunek wyprawowy leżał przez dwa tygodnie posegregowany według różnych kategorii na podłodze w bibliotece, kiedy co jakiś czas dokonywałem kolejnego przeglądu dodając lub odejmując jakiś  element do poszczególnych kupek. Na koniec, niezależnie od listy dostarczonej przez organizatorów wyjazdu Alpine Ascent International, o konsultację poprosiłem Piotra Pustelnika, który odrzucił 1/3 rzeczy na bok uznając je za zbędne bądź nadmiar luksusu, a dodał tylko swój śpiwór Mt. Everest, zawierający 1300 g puchu, który mu doskonale służył w najtrudniejszych warunkach. Ostatecznie waga całego ekwipunku wyniosła 28 kg i ze strachem myślałem, że muszę to wnieść na plecach na wysokość  3897 m npm pokonując stromą ścianę Headwall, gdzie na szczęście położone są liny poręczowe. Szacowałem, że powinienem zmniejszyć ciężar jeszcze o jakieś 5 kg, ale decyzję o tym co zostawić, odłożyłem do Vinson Low Camp, gdzie mogłem zostawić część rzeczy.

Podróż na Antarktydę

Logistyka podróży nie jest skomplikowana ale ma kilka ryzyk, z którymi trzeba się poważnie liczyć. Przelot do Punta Arenas, 120 tysięcznego miasta nad Cieśniną Magellan, to żaden problem.   Do Santiago de Chile najlepiej polecieć przez Paryż lub Madryt. Wybrałem te pierwszą opcję, bo była najtańsza. Następnie do Punta Arenas można polecieć Lan Chile albo tańszym Sky Airline, który zwykle jest z dużym wyprzedzeniem wybukowany. Nie było wyboru, więc przylecieliśmy do Punta Arenas Lan Chile po 30 godzinach podróży. Pierwsze co zobaczyłem na płycie lotniska to zwalista sylwetka wojskowego samolotu transportowego IŁ-76 produkcji rosyjskiej, którym mieliśmy lecieć dalej do Union Glacier na Antarktydzie.

W niedzielę 09.02.2011 o godz. 12.00 w Klubie Chorwackim w Punta Arenas, Antractic Logistics&Expeditions zwołał spotkanie uczestników wyjazdu mieszkających w różnych hotelach, w zależności od zasobności portfela.

Skąd Chorwaci w Punta Arenas? – zastanowiło mnie, ale wygooglowałem, że to właśnie Chorwaci przybywali tu masowo w okresie 1864-1956 dając miastu impuls rozwojowy i dziś blisko połowa mieszkańców to ich potomkowie. Wikipedia

Wprowadzenie było krótkie, prowadził je Peter Mc Dowell, jeden z udziałowców ALE, który nie powiedział nic nowego dla mnie, ponieważ przed wyjazdem sporo czytałem o Antarktydzie. Najważniejsze było to, że pierwszy call do odlotu miał być już o 19.00 tego samego dnia. O 14.00 samochód zabrał nasze bagaże by załadować je do luków Iliuszyna. Procedura wylotu przewidywała podawanie informacji o planowanym wylocie co 6 -12 godzin, i natychmiastowa mobilizacje gdy pogoda na Antarktydzie umożliwia wylot. Wraz z dwoma kolegami i Waldkiem, który na co dzień jest  duszpasterzem środowisk twórczych w Łodzi, dyrektorem Teatru Logos, wybraliśmy się na mszę do Katedry, którą koncelebrował tutejszy biskup Bernardo Bastres Florence, znany ze swojego zaangażowania w sprawy polityki społecznej.   Po mszy stanął w drzwiach kościoła i uściskiem ręki żegnał każdego z wiernych wychodzących z kościoła, życząc wszelkiej pomyślności w nadchodzącym tygodniu.

Byliśmy podekscytowani mając nadzieję, że jeszcze tego samego dnia znajdziemy się na Antarktydzie. Niestety, wieczorem okazało się, że zachmurzenie uniemożliwia lądowanie w Union Glacier. Następnego dnia komunikaty o 9.00, 13.00 i 19.00 były takie same, a we wtorek rozpoczął się strajk generalny i blokada dróg, uniemożliwiająca wydostanie się z miasta. Strajk objął swoim zasięgiem Region Magellanes y Antarctica Chilena, w tym głównie dotknął stolicę Punta Arenas, turystyczne miasto Puerto Natales oraz główne przejście graniczne pomiędzy Argentyną i Chile w Punta Delgada prowadzące na Ziemię Ognistą. Chaos ogarnął miasto i ekspertów od logistyki w Antarctic Logistics&Expeditions, nie mogąc sobie poradzić z problemem transferu 53 pasażerów na lotnisko, które podporządkowane władzom federalnym funkcjonowało normalnie.  Wypożyczyłem rower za 10 dolarów, pojechałem najpierw na trening w góry otaczające Punta Arenas, a następnie, w godzinach popołudniowych udałem się na lotnisko odległe o 24 km forsując na piechotę bez najmniejszych 5 barykad ustawionych na drodze, głównie w celu blokady ruchu samochodowego. Wśród pasażerów udających się na Antarktydę, a następnie na Biegun Południowy znajdowało się kilka osób starszych, w tym były premier Francji i przywódca Partii Socjalistycznej Michel Rocard, który przybył na zaproszenie jednego z biznesmenów francuskich udających się na Mt Vinson. Ich transfer przy użyciu helikoptera nie stanowił problemu, pozostali to wspinacze i narciarze, dla których przejście 24 km nie stanowiło najmniejszego problemu. Pogoda na Antarktydzie przez kolejne cztery dni była sprzyjająca, ale strajk ciągle trwał, a ALE pozostawało bezczynne. Wreszcie w sobotę  15 Lutego zapadła decyzja, że idziemy na lotnisko piechotą. Trekking asfaltową drogą nie sprawił nam żadnego problemu i zaledwie po 3,5 godzinach wszyscy stawili się do kontroli w budynku dworca lotniczego. Paszportów nie sprawdzano, bowiem ta część Antarktydy dokąd się udajemy jest uznawana przez władze za terytorium Chile.  Rodziny i znajomi zostali poinformowani, że już wylatujemy, po czym za kilka minut Peter McDowell przyniósł hiobową wiadomość, że przy rutynowym sprawdzaniu sprawności samolotu przed wylotem okazało się, że uszkodzeniu uległa pompa paliwa jednego z silników, a sprowadzenie i naprawa usterki potrwa następne 3-4 dni! Oznaczało to opóźnienie wylotu razem już o 10 dni, więc sprawa oczekiwania lub rezygnacji za zwrotem kosztów stała się palącą kwestia do rozstrzygnięcia. Część osób zrezygnowała natychmiast, w tym francuscy VIP-owie, którzy zaraz odlecieli prywatnym samolotem z powrotem do Francji. Wielu zostawiło sobie czas na zastanowienie się i przegadanie tej kwestii z najbliższymi oraz przełożonymi w pracy lub partnerami biznesowymi. Nasza grupa w całości zdecydowała sie pozostać i z nadzieją czekaliśmy na wylot. Zmieniliśmy hotel na lepszy i tańszy, z doskonale wyposażoną siłownią i salą do ćwiczeń, gdzie stało kilkanaście nowiuteńkich bieżni rowerów oporowych firmy Technogym. Zacząłem codzienne treningi wychodząc w pobliskie góry Parku Narodowego Reserva National Magellanes, by w 4 godziny pokonać do 25 km prz różnicy wzniesień do 1000 m. Po południu odwiedzałem siłownię. Miałem poczucie, że to pozwala mi nadrobić stracony czas i przygotować się odpowiednio do wspinaczki. Transport nowej pompy z Dubaju do Punta Arenas trwał sześć dni, co kompromituje ALE jako eksperta logistyki.. Później pogoda na Antarktydzie uniemożliwiała wylot. Frustracja wśród uczestników przerodziła się niemal w zbiorowy bunt. Z pogodą jednak nie można walczyć, trzeba cierpliwie czekać. A tu jak na złość prognozy były niepomyślne. Wreszcie w piątek 21 stycznia, w południe dano sygnał do szybkiej mobilizacji i wciągu 2 godzin byliśmy w powietrzu. Lot był spokojny, trwał 4 godziny 20 minut, po czym  IŁ-76 łagodnie dotknął powierzchni niebieskiego lodu pasa Union Glacier. Gdy wyszliśmy z samolotu, mgła spowijała otoczenie, pobliskich gór nie było widać wcale. Rosyjscy lotnicy dokonali cudu, wylądowali przy bardzo niskim pułapie chmur, w gęstej mgle. Jak opowiadali naoczni świadkowie, samolot było słychać ale nie było go widać do ostatniej chwili, aż wylądował. Rosyjski pilot zrobił to bez żadnych naziemnych urządzeń pomocniczych, posługując się tylko pokładowymi, bo ich po prostu tutaj nie ma.

Wspinaczka na Mt Vinson

W nowej bazie położonej około 10 km od lądowiska  na Union Glacier rozbiliśmy namiot Trango 3 Hardwear Mountain na jedną noc, a nazajutrz wieczorem zgłosiliśmy się na ochotnika, gdy trzeba było w 30 minut spakować rzeczy i przygotować się do dalszej podróży.  W ten sposób udało nam się wylecieć małym samolotem Twin Otter do Vinson Base Camp z czwórką żołnierzy elitarnej formacji komandosów armii francuskiej Groupe Haute Monatgne. Wspinaczka się rozpoczęła! Opłaciło nam się podjąć wysiłek , bo następnego dnia pogoda uniemożliwiła transfer pozostałych wspinaczy, a my ruszyliśmy niezwłocznie ciągnąc sanie z bagażami do Low Camp.

Logistyka wejścia wspinaczki na Mt Vinson składa się z kilku etapów:

  1. Transfer samolotem Twin Otter (35 minut) do Vinson Base Camp (2100 m npm) położonym na lodowcu Branscomb
  2. Przejście do Vinson Low Camp (2800 m npm), transport bagaży  za pomocą plastikowych sanek, czas 6-7 godz.
  3. Wspinaczka Low Camp – High Camp, której główna trudność stanowi pokonanie  stromej ściany Headwall o nachyleniu 45-50 stopni, gdzie  położono liny poręczowe długości ok. 1300 m
  4. Wejście na szczyt Mt Vinson z High Camp i powrót, co zajmuje średnio 10 godzin, aczkolwiek może trwać znacznie dłużej lub krócej, w zależności od pogody i kondycji, bo trasa nie ma w zasadzie żadnych trudności technicznych
  5. Powrót z High Camp do Vinson Base Camp przez Low Camp trwa ok. 6 godzin.
  6. Przelot powrotny do Union Glacier Camp samolotem Twin Otter

Pokonanie Headwall z plecakiem wyładowanym całym ekwipunkiem na jeden raz stanowi nie lada wyzwanie, dlatego większość grup wspinaczkowych robi to na dwa razy. Aby jak najszybciej być gotowym do akcji szczytowej postanowiliśmy wejść do High Camp z całym sprzętem za jednym razem. Było ciężko, bo np. mój plecak ważył ok. 27 kg, bowiem musiałem zabrać dodatkowo aprowizację na 4 dni. Prognoza pogody na następne dwa dni była dobra, na szczycie temp. -38C oraz wiatr 20-30 km/godz., później miało nastąpić zwiększenie siły wiatru i wzrost zachmurzenia. Zapadła decyzja, że atakujemy szczyt bez dnia odpoczynku, który zwykle pozwala także zwiększyć aklimatyzację. Ciśnienie w High Camp na wysokości 3800 m, wynosi nieco powyżej 500 hPa, na szczycie nieco powyżej 400, więc jest ponad dwukrotnie mniejsze niż na poziomie morza.   To nie przelewki, bo wtedy zawartość tlenu spada dwukrotnie i sprawa aklimatyzacji staje się ważna. W dwie godziny po wyjściu, gdy tempo naszego marszu dostosowane do możliwości Amerykanina najsłabszego z naszej piątki stało się bardzo wolne, zorientowałem się, że rezygnacja z dnia przerwy była błędem. O odwrocie nie myślałem, chociaż zacząłem się już obawiać, co będzie dalej. Po 6 godzinach wspinaczki, która normalnie nie jest uciążliwa, bo droga co prawda długa ma niewielkie nachylenie, Garret Madison, nasz przewodnik, zdecydował, że zostawiamy relatywnie lekkie plecaki i dalej idziemy tylko z kijami trekkingowymi. Dla dwóch osób z naszej piątki końcówka wspinaczki była trudna, ale często się zdarza, że o sukcesie decyduje silna wola i determinacja. W tym przypadku, brak aklimatyzacji spowodował, że wyczerpanie fizyczne nastąpiło wcześniej niż zwykle. Ostatnia godzina wspinaczki była sprawdzianem psychiki i solidarności. Ostatecznie wszyscy weszliśmy na szczyt. Stojąc na szczycie Mt Vinson byłem naprawdę szczęśliwy. Widoczność była doskonała, sąsiednie szczyty skąpane w słońcu, widok zapierał dech w piersiach, na równi z porwistym wiatrem, który zwalał z nóg. Temperatura odczuwalna około -55 stopni Celsjusza groziła wyziębieniem i odmrożeniami. Pomimo wsuniętych w rękawice chemicznych podgrzewaczy ręce miałem tak zgrabiałe z zimna, że bałem się wyjąc aparat fotograficzny, bo musiałbym wtedy zdjąć wierzchnie rękawice. Po kilku minutach padło hasło do odwrotu. Po zejściu z grani szczytowej puściłem się prawie biegiem w dół krzycząc z radości co sił w płucach – „Daliśmy radę! Cholera, daliśmy radę!” Mając silny wiatr w plecy zejście do obozu High Camp zajęło nam niecałe 3 godziny. Razem akcja górska trwała 11,5 godziny, a więc długo. Do namiotów dotarliśmy solidnie zmęczeni, niektórzy byli naprawdę wyczerpani. Strach pomyśleć, co by było gdyby ten silny wiatr wiał w przeciwnym kierunku. Post fatum muszę przyznać, że decyzja ataku szczytowego bez odpoczynku była błędna i mogła przynieść opłakane skutki. Góra nie jest trudna, ale wzbudza szacunek. Mnie dała kolejną lekcję pokory.

Nazajutrz zeszliśmy  w ciągu 5,5 godziny do Vinson Base Camp, gdzie spędziliśmy następne 5 dni w oczekiwaniu na samolot, który nas przewiózł do Union Glacier. Pogoda na szczycie w kolejne dni była lepsza niż przewidywał prognozy. Dwa dni później kolejna grupa wspinaczy  przebywała na szczycie 30 minut przy słonecznej pogodzie i  zupełnej ciszy. Na koniec w tym samym czasie wróciliśmy do Union Glacier i Punta Arenas.

Wyprawa trwała w sumie dokładnie miesiąc.

Kilimandżaro 2011

Rodzinna wyprawa na Kilimandżaro

Rodzinna wyprawa na szczycie Kilimandżaro

Kilimandżaro (Kilimanjaro) – to góra w Tanzanii leżąca przy pograniczu z Kenią. Jest najwyższą górą Afryki i jednym z najwyższych samotnych masywów. W jego skład wchodzą trzy szczyty będące pozostałością po trzech wulkanach: szczyt Uhuru na wulkanie Kibo (Kilimandżaro) – 5895 m n.p.m.; Mawenzi – 5150 m n.p.m.; Shira – 3940 m n.p.m.

Kilimanjaro pojawia się w tytule jednego z najsłynniejszych opowiadań Ernsta Hemingwaya, ale w samej treści znajdujemy tylko jedno zdanie: „przed nimi stał wielki jak świat, wspaniały, olbrzymi, nieprawdopodobnie biały i błyszczący w słońcu kwadratowy szczyt Kilimandżaro.”

Jest to góra naprawdę niezwykła, a droga na szczyt to jedna z najpiękniejszych tras trekkingowych na świecie. Masyw Klimandżaro wypiętrza się na wysokość prawie  6 tysięcy metrów z sawanny położonej na wysokości nieco ponad 1000 metrów n.p.m.

Rozbudowany układ pięter roślinnych – od podnóża: stepy, rzadkie suche lasy, wiecznie zielone lasy górskie, roślinność krzewiasta, łąki górskie, wieczne śniegi. Kilimandżaro ma dużą różnorodność typów lasów na wysokości 3000 m, zawierających ponad 1200 gatunków roślin naczyniowych. Regiel lasów wiecznie zielonych występuje na wilgotnym, południowym zboczu. Lasy krzewów z rzędu malpigowców i jałowców rosną na suchym stoku północnym. Lasy wrzośców piętra subalpejskiego na wysokości 4 100 metrów są najwyżej położonymi lasami w Afryce. Pomimo ogromnej różnorodności biologicznej, ilość endemitów jest niewielka.

Skład naszej wyprawy na Kilimandżaro uwzględniał opinie, że jest to góra trekkingowa, dostępna dla osób, które chodzą na piesze wycieczki w Tatry i Sudety.  Moja żona, Marzena, była obok mnie najbardziej doświadczonym członkiem zespołu, bo chodziła już na trasach w Mustangu (Nepal), weszła na Mt Whitney w Newadzie, który jest najwyższym szczytem USA poza Alaską, a nawet brawurowo wjechała w Andach Chilijskich samochodem na wysokość 5760 m n.p.m.. Radek nie był pieszo powyżej 3000 metrów, a Pati, jego tajska żona najwyżej weszła na Górzę Parkową w Krynicy Górskiej.
Wybrałem drogę znaną pod nazwą Machame Route, która jest chyba najpiękniejsza spośród tras dostępnych zwykłym turystom i co najważniejsze pozwala na aklimatyzację osobom, które mają niewiele doświadczenia w górach. Jest mniej wygodna, bo w odróżnieniu od Marangu Route, trzeba spać w namiotach, nieść ze sobą kuchnię i zapasy pożywienia. Długość trasy to ok. 100 km – 62 km do wierzchołka, 38 km w zejściu ze szczytu do bramy parku. Pierwsze pięćdziesiąt kilometrów pokonuje się wolno z tragarzami niosącymi bagaże, namioty i pożywienie na cały okres trwania wspinaczki. Trekking trwa sześć – siedem dni. Pięć dni trwa trekking do Barafu Huts, obozu spełniającego rolę bazy do ostatniego etapu na szczyt, który jest położony na wysokości 4662 m n.p.m..  To zwykle wystarcza na szybką aklimatyzację, bo pierwszą noc spędza się w Machame Huts na wysokości 3021 m po wyczerpującym 10 kilometrowym podejściu przy różnicy poziomów 1200 m. W drugim dniu jest do pokonania nieco ponad 5 kilometrów i 800 metrów w pionie. Nocleg na w Shira Caves należy traktować wypoczynkowo przed następnym etapem, który ma prawie 11 kilometrów, najpierw w górę do pięknej Lava Tower położonej wysoko, bo aż na 4627 m n.p.m., by później zejść do Barranco Huts położonego w cudownej dolinie na wysokości 3986 m.  Przed obozem można podziwiać cudowną roślinność wysokich partii gór, w tym niezwykłe kaktusy ogromnych rozmiarów. Obecnie większość wypraw zatrzymuje się następnie w Karranga Valley Campsite położonej nieopodal w odległości 5 kilometrów na wysokości 4034 m n.p.m. Jedyna trudność na tym odcinku to najbardziej stroma ściana na trasie całej wyprawy, włączając atak szczytowy, zwana Breakfast Wall. Ta ściana o wysokości nieco ponad 200 metrów największe trudności sprawia tragarzom, bo nachylenie stoku jest duże, a wspinaczka odbywa się zaraz po śniadaniu. Nocleg w Karranga Valley Campsite ma charakter wybitnie aklimatyzacyjny i wypoczynkowy przed ogromnym wysiłkiem następnych 48 godzin. Droga do Barafu Huts to tylko 3,5 kilometra przy różnicy wzniesień 600 metrów i jest kolejnym spacerem. Wczesna kolacja w Barafu Huts, kilka godzin snu pod napięciem niespokojnych myśli krążących wokół szczytu Kilimandżaro, pobudka o północy, łyk gorącej herbaty i ostatnie wyjście w górę. Atak szczytowy zwykle odbywa się w nocy, wyjście tuż po północy, by po 6-7 godzinach wysiłku, który dla wielu okazuje się zbyt duży, by stanąć na Uhuru Peak (5895 m) o wschodzie słońca. Logistyka zejścia jest niecodzienna, bo najpierw schodzi się z powrotem do Barafu Huts na krótki odpoczynek połączony ze spożyciem lunchu, by udać się dalej inną drogą niż uprzednio, zwykle aż do Mweka Camp położonego na 3100 m n.p.m. Ostatni dzień to trzygodzinny spacer do Mweka Gate.

Trekking na Kilimandżaro, który momentami przekształcał się we wspinaczkę, wspominam jako jedno z najpiękniejszych przeżyć w moich wyprawach górskich. Po pierwsze, trasa jest urzekająca krajobrazowo, pogoda w wybranym terminie (Sierpień) jest bardzo stabilna i niezwykle przyjemna (słońce, ciepło w dzień, znośnie zimno w nocy). Po drugie, i to chyba najważniejsze, wchodziliśmy na Kilimandżaro we wspaniałym zespole. Cztery osoby, doskonale się rozumiejące i życzliwe dla siebie nawzajem. To był cudowny zespół, który w komplecie osiągnął szczyt, chociaż nie było to wcale łatwe. Gdy obserwowałem na pierwszych etapach naszą przyjaciółkę z Tajlandii, to jej po prosu współczułem. Po odcinkach marszu, który mnie nie sprawiał najmniejszych trudności, ona kładła się półprzytomna spać, by rano z uśmiechem mi przypominać: „Sławek, zaprosiłeś nas na spacer w góry, a ja nigdy nie czułam się tak wyczerpana, jak wczoraj wieczorem. Ale dziś jestem jak nowonarodzona i idę dalej.” W dniu ataku szczytowego każdy z nas na swoją miarę czuł obawy i niepewność, ale jednocześnie każdy miał determinację, by napierać w górę i wiarę, że się uda. I tak właśnie się stało.

Mt. Logan 2012

Mt. Logan (5966 m n.p.m.) to drugi szczyt pod względem wysokości w Ameryce Północnej, niewiele niższy od Mt. McKinley. To najwyższa góra w Kanadzie, położona  w paśmie górskim Św. Eliasza, w zachodniej części Kanady na terytorium Jukonu, niedaleko granicy z Alaską.
Masyw Logan tworzy potężny masyw górski – zajmuje obszar wielkości Szwajcarii. Jest silnie zlodowacony, pokrywają go wielkie lodowce: Logan, Seward, Hubbard i inne. W okolicy i na górze Mt. Logan notuje się ekstremalnie niskie temperatury. 26 maja 1991 roku zaobserwowano rekordowo niską temperaturę: -77,5 °C, najniższą zanotowaną poza terytorium Antarktydy. Ze względu na to że zmierzono ją na dużej wysokości, nie jest liczona jako najniższa temperatura kontynentu północno-amerykańskiego. Mt. Logan został zdobyty po raz pierwszy 23 czerwca 1925 roku przez międzynarodową (kanadyjsko-brytyjsko-amerykańską) wyprawę alpinistyczną, która była prawdziwą epopeją, wyruszyła z Mc Carthy i trwała 65 dni.  Trasa wiodła najpierw wzdłuż rzeki Chitina a później przez lodowiec Kings Trench. Współcześnie najbardziej popularna trasa na szczyt również wiedzie przez  lodowiec Kings Trench, ponieważ jest średniej skali trudności, chociaż długa i wyczerpująca.  Wspinaczka rozpoczyna się z bazy (American Airport) na lodowcu Quinto Sella Glacier ok. 9 km od granicy pomiędzy Alaską i Yukonem lub nieco dalej na początku lodowca Kings Trench (Canadian Airport), do którego można dotrzeć w ciągu ok. 6 godzin. Logistyka jest kluczowym elementem wyprawy na Mt.Logan. Jest to góra relatywnie mało uczęszczana, w ciągu roku pojawia się tutaj zaledwie 80-100 wspinaczy. Większość wypraw wybiera opcję amerykańską, uczestnicy przylatują do Anchorage, następnie jadą samochodem do Chitina, a później drogę na lodowiec pokonują zazwyczaj w dwóch etapach małym samolotem. Jedynym pilotem, który regularnie ląduje na lodowcach w górach Św. Eljasza i Wrangella  jest Paul Claus, człowiek zaiste niezwykły, znakomity wspinacz, uczestnik wypraw w Himalaje i fenomenalny pilot, który jest żywą legendą Alaski. Na ścianach jego przepięknej  Ultima  Lodge, oddalonej o 45 min lotu od lądowiska w Chitina, wisi niezliczona liczba dyplomów, które dokumentują zwycięstwa Paula Clausa w typowych dla tego regionu konkurencjach lotniczych  jak najkrótsza droga startu i lądowania.  Jego Dehaviland Turbo Otter, to największy i najdzielniejszy z całej floty małych samolotów stacjonujących u stóp Ultima Thule, do której ściągają żądni ekstremalnych przygód Amerykanie, Szwajcarzy, Austriacy, Włosi i inni. To właśnie ten samolot wiezie i odbiera z lodowca wspinaczy na Mt. Logan, ale znacznie więcej osób przewozi na wyprawy typu ski freeride na zbocza Mt. Bear czy St.Elias. Paul Claus był uczestnikiem polsko-amerykańskiej wyprawy na Mt. Everest w 1989 roku, kiedy pięciu polskich uczestników zginęło w lawinie na przełęczy Lho La.
Moja wyprawa na Mt. McKinley w 2006 pozostawiła niezapomniane wrażenia i niedosyt… To była tylko kwestia czasu, kiedy wrócę na Alaskę. Gdy Piotr Pustelnik zadzwonił do mnie i zapytał, czy chciałbym pojechać z nim na wyprawę na Mt. Logan, to odpowiedź była natychmiastowa. Filip Pawluśkiewicz zadeklarował wcześniej swój udział, a ja namówiłem jeszcze Waldka Sondkę, z którym wyjeżdżam w góry dość regularnie od wielu lat. Na temat wspinania się na Mt.Logan nie ma wielu informacji, są krótkie opisy kilku wyspecjalizowanych agencji turystycznych, które organizują wyprawy wysokogórskie, ale one mają charakter ofert zachęcających do kupna, więc z natury rzeczy nie dostarczają wszystkich informacji. Internet jest zwykle nieprzebranym źródłem informacji, ale tym razem moje rozczarowanie było wielkie, bo nawet opis ekstremalnej wyprawy Marka Klonowskiego i Tomasza Mackiewicza niewiele wniósł wiedzy o rzeczywistych wyzwaniach, bo ich wyczyn był niezwykły i nie chciałbym go naśladować. Piotr i Filip, najbardziej doświadczeni z nas, zajęli się logistyką i kompletacją sprzętu. Zakup specjalistycznych norweskich sanek Fjellpulken był sporym wydatkiem, ale sądziliśmy, że uzasadnionym wziąwszy pod uwagę odległość do pokonania do szczytu. Gdy wylądowaliśmy w Anchorage sanki wzbudziły ogromne zainteresowanie i podziw, bo zwykle wspinacze wypożyczają tanie plastikowe balie, które ciągną za sobą na sznurkach przytroczonych do uprzęży.  My sami byliśmy dumni, że posiadamy tak profesjonalny sprzęt. Po 1,5 dniach w Anchorage, które wykorzystaliśmy na zakupy prowiantu i uzupełnienie wyposażenia, wyjechaliśmy do Chitina.  Transport  organizował Paul Claus i jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że kierowcą wiekowego Forda jest Eleanor Claus, którą rozpoznałem z fotografii  zamieszczonych w zakupionym w Amazonie na krótko przed wyjazdem przepięknym albumie „My Wrangell Mountains”, który jest w zasadzie historią rodziny Claus udokumentowaną zdjęciami znanego szwajcarskiego fotografa Ruediego Hombergera. Towarzyszący jej starszy pan, to był oczywiście John Claus, założyciel Ultima Thule. Eleanor Claus ma ponad siedemdziesiąt lat i wciąż biega maratony. Jest bezkonkurencyjna w swojej kategorii wiekowej.
Po pięciu godzinach spokojnej jazdy dotarliśmy do pasa startowego oddalonego o 3 km od małej miejscowości Chitina, gdzie zbiegają się dwie rzeki Copper River i Chitina. Na miejscu nie było nikogo, a Eleanor poinformowała nas, że ze względu na pogodę nie ma możliwości lotu i rozbiliśmy namioty. Postój na pustym lądowisku trwał dwa dni. Czas dłużył się niemiłosiernie, jak to zwykle, kiedy po wyjeździe z domu, jak najszybciej chciałoby się naprawdę zacząć wspinanie. Oprócz nas, tym samym transportem, przybyli z Anchorage dwaj wspinacze, z których jeden wydawał się Piotrowi znajomy. Rzeczywiście naszym sąsiadem okazał się sam Hans Kammerlander, partner Reinholda Messnera z wielu wypraw na najwyższe szczyty Himalajów. Kamerlander zdobył  trzynaście szczytów ośmiotysięcznych, a ze wspinania na Manaslu zrezygnował, po tym jak zginął tam jego przyjaciel. Wspólnie odwiedziliśmy Chitina i spędziliśmy długi wieczór w zupełnie pustym barze kultowego Hotelu Chitina, gdzie nawiązaliśmy bliski kontakt z właścicielem, który obiecał, że po naszym powrocie z gór przygotuje specjalną kolację z łososiem Red Salmon w roli głównej. W Ultima Thule pogoda zatrzymała nas kolejne dwa dni i dopiero trzeciego dnia wieczorem, gdy byliśmy właśnie w rosyjskiej łaźni, Paul  dał sygnał, że lecimy, więc my w popłochu w ciągu pół godziny spakowaliśmy się  i po trzydziestu minutach lotu wylądowaliśmy na  Quinto Sella Glacier (2800 m n.p.m.). Przygoda wreszcie się rozpoczęła.
Wspinaczka na Mt. Logan

Podążanie w kierunku szczytu Mt. Logan trudno nazwać wspinaczką. W większości to marsz stosunkowo łagodnie nachylonym lodowcem, ale jest kilka stromych odcinków o nachyleniu 45-50 stopni i całość razem stanowi nie lada wyzwanie. Cała trudność polega na tym, że niesiemy na plecach/ciągniemy na sankach stosunkowo dużo bagażu. Jest to związane z oczekiwaną długością pobytu, większość profesjonalnych operatorów zakłada, że wyprawa trwa co najmniej 21 dni. Trasa dojścia do obozu skąd można atakować szczyt jest podzielona na 5-6 odcinków, z tym że odcinki te z założenia w zasadzie pokonuje się co najmniej dwukrotnie ograniczając w ten sposób wielkość transportowanego bagażu. Być członkiem czteroosobowej wyprawy z Piotrem Pustelnikiem na czele to nie lada wyzwanie, więc nie było mowy o transportowaniu bagażu na raty.  Dodatkowo najlepsze sanki na świecie zobowiązywały do ładowania wszystkiego na raz.  Tylko, że sanki trzeba było ciągnąć samemu. Hans Kamerlander z partnerem wspinali się w stylu alpejskim, więc mieli ze sobą połowę mniej bagażu. Hans na co dzień jest przewodnikiem górskim w Alpach, mieszka w Tyrolu na wysokości powyżej 2000 m n.p.m.  i na co dzień się wspina. W takiej sytuacji trudno go brać za punkt odniesienia. Pierwsze dni, trzy odcinki potwierdzały, że trasa jest łatwa, bez większych problemów podążaliśmy do przodu napierając mocno i mając z tego wiele przyjemności. Podejście do przepięknie położonego poniżej King Peak na wysokości ok. 4000 m n.p.m.  obozu King Col było przedsmakiem tego co nas czekało później. Widok ściany o nachyleniu ponad 50 stopni dał mi pewność, że nie dam rady się tam wspiąć z sankami o długości 1,5 m i 12,5 kg wagi. Byłem bliski rezygnacji z dalszego marszu, bowiem miałem ze sobą plecak o pojemności 50 l, a do szczytu był jeszcze kawał drogi. Transportowanie bagażu na trzy razy nie miało sensu. Piotr Pustelnik zaoferował wciągnięcie pustych sanek na koniec ściany, więc zostawiliśmy sanki Waldka Sondki. Postanowiliśmy ciągnąć na jednych sankach wspólny bagaż i część indywidualnego, a resztę nieść w plecaku. Drogę pod przełęcz Prospector’s  Pass pokonaliśmy na dwa razy zakładając obóz poniżej Football Field. Tutaj, na wysokości ok. 5200 m n.p.m  trzeba było podjąć decyzję, czy atakujemy z pominięciem obozu szczytowego, który zakłada się po przejściu przełęczy Prospector’s Pass. Hans Kamerlander, który został zmuszony zawrócić aż do King Col ze względu na objawy choroby wysokościowej u partnera, teraz zdecydował się na długie podejście na szczyt. Ja nie mogłem o tym nawet marzyć,  bo po ośmiu dniach morderczej harówki z pełnym obciążeniem byłem wyczerpany, Piotr Pustelnik zdecydował, że wszyscy idziemy razem i założymy obóz na plateu pod Mt. Logan. Następnego dnia na podejściu pod Prospector’s Pass spotkaliśmy schodzących w dół dwóch mieszkańców Alaski, z których jeden okazał się Polakiem. Spędzili blisko tydzień na plateu i nie zdołali wejść na szczyt. Brak harszli do nart spowodował, że musieliśmy zdjąć narty na oblodzonej drodze przed przełęczą i założyć raki. Tymczasem Waldek Sondka bez trudu wszedł na przełęcz na nartach i zaoszczędził mnóstwo sił.  Zaraz po przejściu przełęczy spotkaliśmy Hansa Kamerlandera z partnerem, którzy zdobyli szczyt! Zjazd na plateu sprawił mi dużo trudności, bowiem okazało się, że wysokogórskie buty to nie to samo co buty narciarskie i wypinały się przy mocnym krawędziowaniu.  W zupełnej mgle, kiedy zaczynałem wątpić, czy znajdziemy Piotra i Filipa, którzy poszli przodem, a wiatr zacierał szybko ślady nart, będąc u kresu sił nieoczekiwanie natknęliśmy się na ich namiot. Wyczerpani, ostatkiem sił rozbiliśmy namiot i usnąłem jak kamień bez posiłku, wypiwszy dwa kubki herbaty. Piotr wcześniej postanowił, że następny dzień odpoczywamy przed atakiem szczytowym. Rano obudziło nas słońce. Od kilku dni sprawdzałem prognozy pogody łącząc się z moją żoną za pośrednictwem telefonu satelitarnego Irydium. Pogoda w rejonie masywu Mt. Logan jest wyjątkowo niestabilna, bo szczyt jest oddalony zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeża Pacyfiku. Dzień odpoczynku był chyba najpiękniejszym dniem wyprawy. Ale pod wieczór pogoda się nagle zmieniła i prognozy, które wcześniej napawały optymizmem, odwróciły się. Mieliśmy cień nadziej, że to tylko gwałtowna i krótkotrwała nawałnica. W pełnej gotowości do wyjścia spaliśmy jak zające i może dlatego pamiętam doskonale porywy wiatru, które kładły namiot, a jego wycie nie pozwalało mi spać. Rano sprawdziłem prognozy, które niestety były złe na najbliższych kilka dni. Piotr odezwał się przez radiotelefon prosząc o sprawdzenie zapasów żywności. Nie musiałem sprawdzać, bo wiedziałem doskonale, że  jedzenia wystarczy na jeden dzień. W trosce o wagę bagażu, wiele żywności zostawiliśmy w bazie na lodowcu Quinto Sella. Z drugiej strony nie sprawdziły się założenia co do szybkości podejścia pod szczyt. Wszystko razem złożyło się na brak żywności w kulminacyjnym momencie wyprawy. Decyzja mogła być tylko jedna- ODWRÓT! Piotr Pustelnik nie czekał na wymianę poglądów, po prostu polecił się pakować jak tylko burza ucichnie. W ten sposób nie zdobyłem Mt. Logan, chociaż byłem blisko, bo według naszych obliczeń potrzebowaliśmy ok. 3 godziny, by wejść na szczyt. To była bez wątpienia najtrudniejsza wyprawa w moim życiu, dwa razy w czasie jej trwania byłem u kresu wytrzymałości fizycznej. Niewątpliwie popełniliśmy kilka błędów, które miały istotne znaczenie dla powodzenia wyprawy, jak i indywidualnych odczuć. Sanki były błędem, który w efekcie kosztował nas wiele wysiłku, a w końcu musiałem je zostawić i iść dalej z plecakiem. Jack London, opisując w jednym z opowiadań swoje doświadczenia z podejścia na przełęcz White Pass w drodze do Klondike, relacjonuje dwie opcje: krótkie odcinki + ciężki bagaż i długie odcinki + lekki bagaż. My spróbowaliśmy trzeciej opcji długie odcinki + ciężki bagaż, a to zaowocowało wyczerpaniem. Niezależnie od tego, to była nie tylko najtrudniejsza, ale równocześnie najpiękniejsza moja wyprawa.
Po dwunastu dniach pobytu na lodowcu wróciliśmy do cywilizacji. Właściciel Hotelu Chitina nie zawiódł, po powrocie spędziliśmy tam noc i zjedliśmy wyjątkową kolację. Red Salmon to najlepszy gatunek łososia, a ten dziki z Copper River jest podobno najlepszy na świecie. Byliśmy głodni jak wilki, a skurczone na wyprawie żołądki nie pozwoliły nam wiele zjeść, jednakże jakość tego posiłku będę wspominał do końca życia.