Futaleufu – Travelin

Prom Don Baldo zabiera na pokład 162 osoby i kilkadziesiąt samochodów. Kursuje na trasie Qellon-Chaiten-Puerto Monnt. Bilety są stosunkowo drogie, dla nierezydentów droższe niż dla mieszkańców Patagonii.  Dziś  odpływa z Qellon do Chaiten, położonego na kontynencie w odległości ok. 100 km, z opóźnieniem dwóch godzin o 2.00 w nocy. Bilety nabyliśmy w biurze Naviera Austral na promenadzie w centrum miasta. Zrobiliśmy ostatnie zakupy w supermarkecie przy głównej ulicy i niezwłocznie udaliśmy się do przystani. O 23.15 byliśmy już na miejscu.  Na przystani promowej, trzy kilometry od miasta czekały dwa samochody osobowe gotowe do załadunku. W poczekalni siedziało kilkanaście osób i stały dwa rowery pary młodych Niemców jadących z Limy do Ushuaia. Z namiotu na dachu wyjąłem dwa śpiwory, z toreb w bagażniku ciepłe polary, na wypadek, gdyby na statku miałoby być zimno.  Zjedliśmy po jednej kanapce kupionej w barze i schowaliśmy się do samochodu. Ostatnie dwie godziny zdrzemnęliśmy się trochę. Obudził nas warkot silników ruszających samochodów. O 1.45 w nocy wjechałem Jeepem na prom. W przestronnej kabinie pasażerskiej na górnym pokładzie było przytulnie ciepło i siedziało tutaj, bądź spało zwiniętych w kłębek na siedzeniach  zaledwie kilkanaście osób. Wybraliśmy rząd czterech siedzeń,  których oparcia się składały i rozłożyliśmy się wygodnie. Niebawem zmorzył mnie sen. Mogę spać w każdych warunkach. W samolocie, w samochodzie, na statku zasypiam zaraz jak tylko przyłożę głowę do oparcia lub zamknę oczy. Marzena, jak powiedziała później, kręciła się na legowisku przez długi czas aż w końcu też zasnęła.  Obudziłem się jak prom już stał przycumowany do nabrzeża, którym był skalny brzeg. Silniki pracowały cicho i to był znak, że rejs dobiegł końca. Przybiliśmy do brzegu równo o 7 rano, kiedy odpływ nie obniżył niebezpiecznie poziomu wody, więc bez problemów wyjechałem Jeepem przez opuszczaną tylną platformę opartą na skale. Przystań w Chaiten to zaledwie naturalna półka skalna do której cumują promy, które mogą rozładować cargo dzięki opuszczanej tylnej platformie. Normalne statki nie mogą tutaj inaczej stanąć jak na kotwicy w zatoce. Uprzedzano nas, że opad popiołów z wybuchu pobliskiego  wulkanu w 2008 r. znacznie zmniejszył głębokość  zatoki i prom Don Baldo, który jest stosunkowo dużą jednostką, może bezpiecznie przybijać do nabrzeża tylko w okresach przypływu, kiedy poziom morza jest wystarczająco wysoki.

Po wybuchu wulkanu ……w 2008 r. Chaiten pokryła warstwa popiołu o grubości 1,5-2 m. Miasteczko przedstawia krajobraz księżycowy. Szara warstwa popiołu, który pod wpływem opadów deszczu stwardniał na skałę, przykrywa miasteczko do połowy okien. Przed niektórymi budynkami widać dachy stojących samochodów i wystające czubki drewnianych sztachet ogrodzenia. Przejechałem miasto wzdłuż głównej nadmorskiej promenady i nie dostrzegłem żywego ducha. Marzyła mi się gorąca herbata, a nawet śniadanie. Stacja paliw była nieczynna i nic nie wyglądało na to, żeby w ogóle pracowała. Z troską spojrzałem na dwoje Niemców wjeżdżających do wymarłego miasta na rowerach. Było zimno, padał deszcz i jak na Patagonię przystało wiał silny zachodni wiatr. Od najbliższej osady , gdzie można się było spodziewać napić lub zjeść coś ciepłego,  dzieliło nas 60 km. Dla nas to godzina drogi, zważywszy, że asfalt kończy się zaraz za miastem, ale dla nich to co najmniej dwa razy tyle. Już nastawiłem GPS na Futaleufu i miałem odjechać, gdy naprzeciw nas zatrzymał się stary VW Bus z którego wysiadł niestarannie ubrany człowiek i zagadał do nas w niechlujnym angielskim jednoznacznie wskazującym na amerykańskie pochodzenie. Uprzejmie, jak to zawsze u Jankesów, zapytał, czy nie bylibyśmy skłonni wziąć na pokład młodego Szkota, który jak się okazało podążał w tym samym kierunku co my. John jest właścicielem Chaiten Tours firmy oferującej usługi turystyczne. Mając tylko jednego klienta nie opłacało mu się jechać do Futaleufu. Opowiadał o wybuchu wulkanu i zniszczeniach, które spowodował w okolicy, ale jego złość skierowana była głównie ku rządowi w Santiago, który robi wszystko, aby wysiedlić ludzi z miasta wykorzystując katastrofę jako pretekst. Po roku od wybuchu nie ma w miasteczku wody, elektryczności i paliwa, pomimo, że stacja paliw COPEC na wybrzeżu ucierpiała niewiele. Decyzją władz centralnych  mieszkańcy Chaiten mają się przenieść 15 km na północ, gdzie przygotowuje się odpowiednią infrastrukturę mieszkalną i buduje port. Duża część ludzi nie wróciła wcale do Chaiten, bo warunki życia tutaj nie są łatwe, część chce skorzystać z pomocy państwa i osiedlić się gdzie indziej, garstka pozostała tutaj mówiąc, że się stąd nigdzie, za żadną cenę nie ruszy. Amerykanin podejrzewa agendy rządowe Chile, że wcale nie chodzi im o bezpieczeństwo ludzi lecz możliwość eksploatacji złóż mineralnych w pobliżu Chaiten. Pozostali na miejscu katastrofy mieszkańcy wykazują niebywałą determinację by w takich warunkach żyć. Na tym przykładzie widać jak wielkie znaczenie mogą odgrywać emocje i przywiązanie do miejsca zamieszkania.

Droga do miejscowości Futaleufu, która jest rajem dla miłośników spływów dzikimi rzekami, wiedzie 70 km odcinkiem Carretara Austral a następnie skręca na wschód i pnie się w górę wzdłuż rzeki Futaluefu aż do granicy z Argentyną. Wybudowano tutaj również lotnisko, co przyczyniło się do wzrostu atrakcyjności i rozbudowy infrastruktury hotelowej, jak również wyciągów narciarskich czyniąc z Futaleufu centrum sportów zimowych. Miasteczko jest ładne, widać, że utrzymano rygor i dyscyplinę architektoniczną nowopowstałych zabudowań. Zatrzymaliśmy się przy głównym placu na kawę w najstarszym pensjonacie w mieście   dźwięcznej nazwie  Antigua Casona. Już mieliśmy odjechać z niczym, bo drzwi były zamknięte, ale podczas gdy robiłem zdjęcie budynku, wyszła do nas starsza pani, zapewne właścicielka, zapraszając do środka. Kawa rozpuszczalna była gorąca, ciasto  z jabłkami zimne, bo zostało właśnie wyjęte z lodówki. Sezon zimowy się skończył, letni jeszcze nie rozpoczął, więc na razie nie ma żadnych gości. Pensjonat jest dobrze urządzony, nawet nie specjalnie drogi, ale my pojechaliśmy dalej, do Argentyny, by jak najszybciej dotrzeć do Parque National de los Alerces – rezerwatu mitycznych cyprysów, które są najstarszymi drzewami na ziemi. Po przekroczeniu granicy, które stało się rutyną, w pół godziny dotarliśmy do Travelin. Zatrzymałem się tutaj na nowoczesnej, dobrze wyposażonej stacji paliw, by spróbować skleić szybę, bowiem kamień wyrzucony spod kół innego samochodu uszkodził ją w dolnej części od strony kierowcy. Takie zdarzenia są częste na szutrowych drogach, przeto zakupiłem jeszcze w USA specjalny klej, który miał zabezpieczać przed szybę przed dezintegracją. Rysa powiększała się niebezpiecznie i mój niepokój wzrastał z każdym kilometrem. Pogoda się poprawiła, a operacja klejenia wymagała słońca. Reklama tego kleju zapewnia, że po jego zastosowaniu nie pozostanie śladu na szybie, w co nie wierzyłem, ale miałem nadzieję, że operacja wzmocni ją przynajmniej. Przez pół godziny pracowałem stosując się do zaleceń, w rezultacie nie uzyskałem cudownego uzdrowienia, ale znaczną poprawę wizualną i jak się okazało później rzeczywiste zahamowanie procesu destrukcji, który następował w wyniku wibracji podczas jazdy. Szczerze mówiąc byłem dumny ze swojej zapobiegliwości, że przed wyprawą, jeszcze w Stanach, kupiłem zestaw  Car-Shield-Repair Set.

W kompleksie budynków u wjazdu do Parque National de los Alerces  wszystko było zamknięte – informacja turystyczna, stacja ochrony parku, nawet sklepy z pamiątkami. Okazało się, że ciągłe opady  w ostatnich kilku tygodniach spowodowały zamknięcie parku dla turystów, o czym dowiedzieliśmy się od recepcjonisty luksusowego ale całkowicie pustego hotelu Hosteria de los Alerces wewnątrz parku. Nie zobaczyliśmy wiekowych cyprysów, bo jest ich zaledwie kilkadziesiąt i są zgrupowane w zagajniku Bosque de Alerces, do którego płynie się łodzią tylko w ramach zorganizowanych grup turystycznych. Kiedyś cyprysy porastały zbocza wysokich partii Andów i były źródłem budulca powszechnie stosowanym do budowy domów i krycia dachów. Ściany tradycyjnych domów na Chiloe pokryte są cienkimi klepkami z drewna cyprysów układanymi jak gont. Ich trwałość i odporność na deszcz i wiatr była od wieków doceniana. Teraz surowiec ten jest niedostępny.

W Travelin zostaliśmy na noc, bo miasteczko nam się spodobało od pierwszego wejrzenia. Hosteria Casa de Piedra miała wszystko co potrzebujemy, Internet, fajnych gospodarzy i czyste pokoje, no kosztowała 40 dolarów. Nazajutrz wyruszyliśmy rankiem w drogę do Puerto Piramides na półwyspie Valdez na spotkanie wielorybów.