Chiloe

Przekroczenie granicy w okolicach Villa Angostrura, położonej nad pięknym Jeziorem było podyktowane koniecznością przedłużenia ważności terminowej odprawy celnej samochodu, która upływała 26 listopada. Wjazd samochodem zarejestrowanym w innym kraju wymaga zawsze odprawy celnej warunkowej i w konsekwencji konieczność wyjazdu w określonym terminie. W Argentynie termin wynosi 8 miesięcy, w Paragwaju 12 miesięcy a w pozostałych krajach Ameryki Południowej 3 miesiące. Początkowo chcieliśmy tylko przekroczyć granicę argentyńską ze względów technicznych i wrócić z powrotem do Argentyny kierując się do San Carlos de Bariloche. Okazało się jednak, że chilijska odprawa graniczna odbywa się ponad 40 km dalej. Przejechaliśmy przełęcz  …… pokrytą śniegiem na wysokości 1600 m m.n.pm. Z naprzeciwka sunął sznur starych samochodów biorących udział w rajdzie zabytkowych pojazdów. Większość z nich to były zabytkowe kabriolety. Kierowcy i piloci byli ubrani w stroje dostosowane do okresu produkcji samochodu – fantazyjne czapki, okulary, grube płaszcze, niektórzy nawet futra.  Pomimo wszystko pogoda sprawiła, że zamiast przejażdżki trasą krajobrazową musieli się zmagać z ekstremalnymi warunkami atmosferycznymi.   Droga była mokra, ale czarna; śnieg leżał głównie na poboczu. Pogoda była brzydka, zimno, padał deszcz i wiał porwisty wiatr.  Analizując alternatywne miejsca noclegu, kryterium wyboru stał się seafood na kolację. Wybrzeże Pacyfiku jest oddalone o nieco ponad sto kilometrów od granicy więc owoce morza na kolację nie były specjalną fanaberią. GPS szybko policzył dystans do Puerto Monnt, które ku naszemu zaskoczeniu było odległe o nieco ponad 200 km. Wtedy podjęliśmy spontanicznie decyzję, że pojedziemy na wyspę Chiloe realizując tym samym jeden z żelaznych punktów naszego programu. W efekcie ominęliśmy Puerto Monnt uznając to miasto za niewarte zobaczenia. Ruta 5 z Santiago de Chile aż do Puerto Monnt to właściwie autostrada, mogliśmy zatem rozwinąć znaczną prędkość i w efekcie dotarliśmy do przeprawy promowej, znajdującej się pięćdziesiąt kilometrów dalej na południowy-zachód od miasta, po dwóch  godzinach jazdy. Przeprawa funkcjonuje na okrągło całą dobę. Jest częścią Ruta 5, która kończy się w Qellon, najbardziej na południe wysuniętej  miejscowości na wyspie. Przewodniki po Chile zapewniają, że to także koniec Panamericany.  Chiloe to druga po Ziemi Ognistej pod względem powierzchni  wyspa Ameryki Południowej, szeroka na 60 km i 180 km długa. Naszym celem była miejscowość Quemchi, której portowa restauracja jest zachwalana przez Lonely Planet jako niezwykłe miejsce spotkań mieszkańców i przypadkowo pojawiających się tutaj turystów. Po mniej więcej godzinie jazdy dotarliśmy do opustoszałego Quemchi. Ostatni odcinek drogi to niezwykle malownicze wzgórza porośnięte lasem. Droga wznosiła się i opadała na przemian. Widok był rzeczywiście niezwykły. Przed wjazdem do miasteczka przejeżdżamy obok jaskrawo oświetlonego zakładu przetwórstwa łososia. Chile chwali się, że jest największym producentem miedzi  i drugim na świecie producentem łososia hodowanego na farmach wodnych wokół wyspy Chiloe. Do restauracji El Chejo docieramy bez żadnych problemów, port to kilka łodzi pozostawionych na plaży, która powstała na okres odpływu. Wewnątrz starego budynku z drewna panuje wrzawa. Pomimo późnej pory (po 23-ciej) siedzi tutaj jeszcze sporo ludzi. Natychmiast rzuca się na nas starszy mężczyzna o  indiańskim wyglądzie Mapuche i pozdrawia nas jowialnie rozpoznając turystów. W Chile i Argentynie nie jesteśmy gringo, tylko mile widzianymi turystami z Europy. Nie wiem jak to robią, ale rozpoznają nas bezbłędnie. Chejo prowadzi nas natychmiast do kuchni, zgodnie z opisem w przewodniku, który jest dla niego  ściągawką sposobu  obsługi turystów. Pokazuje przybytek i mlaskając językiem powtarza, że ugości nas najlepiej właśnie tutaj. Nie mam ochoty na takie wyróżnienie, to wyraźny przerost formy nad treścią, kiedy na sali jeszcze sporo miejscowych gości. Pokazuje nam ryby w lodówce, Marzena wybiera mantejo, ja łososia. Zamawiamy także trzy ogromne empanady z mięsem, serem i owocami morza, które są tutejszym przebojem. Przygotowuje je na zamówienie wiekowa matka Chejo. Próbujemy farszu, smakuje znakomicie. Empanady to nic innego jak pierogi, tyle że pieczone w piecu lub smażone w głębokim tłuszczu. W El Chejo przygotowują je na ten dugi sposób. Następnie idę do spiżarni, gdzie na półkach pomiędzy mąką, ryżem, makaronem i puszkami konserw stoją także butelki z winem. Oglądam białe wina. Chciałbym zamówić Chardonnay Reserva Castillo de Molina za niecałe 40 zł, ale mam uczucie, że nie wypada wziąć najdroższego wina, które stoi tutaj samotnie czekając na turystów. Na stołach widziałem pękate butelki Undurraga Riesling, które jak przeczytałem z nalepek z ceną, jest czterokrotnie tańsze. Zamawiam je z przekonaniem, że w ten sposób wkomponujemy się w nastrój tego przybytku.  Wino smakuje dobrze. Tak to właśnie jest, że smak potraw i trunków częstokroć związany jest z niepowtarzalnym klimatem miejsca którym się je spożywa. Później w domu, czy innym miejscu,  już nigdy nie smakują tak samo jak we wspomnieniach, ale wspomnienia pozostają na zawsze. Empanady ociekające tłuszczem wjeżdżają na stół po 15 miniutach. Są tak gorące, że nie można ich jeść, a nam doskwiera straszny głód. Nie jedliśmy obiadu a śniadanie w Junin de los Andes składało się z kawy i sucharów z dżemem. Po drodze w San Martin de los Andes zjedliśmy w biegu jakieś ciasteczka z kawą i to wszystko na dziś.  Moja zachłanność nie zna granic, empanady parzą mi podniebienie i częściowo tracę smak. Są naprawdę pyszne. Ryby jako danie główne są smaczne ale nie nadzwyczajne, być może przystawka postawiła poprzeczkę zbyt wysoko. Na sąsiednim stoliku leży na pergaminie leży góra empanad, które zajada przybysz nie wyglądającego na tubylca. Zagaduję go przymilnie. Okazuje się, że to mieszkaniec Santiago de Chile, z pochodzenia Norweg, który posiada w okolicy ponad 100 ha lasu. Przyjechał na rozpoczęcie sezonu, mieszka w hostelu obok, w czasie, gdy generalne sprzątanie jego letniego domu robią miejscowi ludzie. Zachwala empanady wypełnione mięsem centolla, które chciał wcisnąć nam namiętnie Chejo, ale Marzena nie mogła sobie przypomnieć znaczenia tego słowa. Norweg od razu powiedział, że to King Crab i wszystko stało się jasne. Na usprawiedliwienie trzeba  dodać, że mięsa z królewskiego kraba nie jadamy na co dzień, a być może mieliśmy tą przyjemność dwa razy w życiu.  Tutaj King Crab kosztuje grosze. Spróbowaliśmy jedną empanadę widząc ich mnogość w dyspozycji naszego sąsiada i mowę nam odjęło. Natychmiast zamówiliśmy kolejne dwie mimo, że w zasadzie byliśmy już syci. W czasie potrzebnym na przygotowanie potrawy poszedłem z Norwegiem do hostelu obok, by wynająć pokój i wziąć klucze zanim właściciele pójdą spać – recepcję prowadzi sam właściciel. Rozmowy z gośćmi w El Chejo potrwały do 1-szej. Wszyscy zamawiali tylko empanady. Dobrze wiedzieć na przyszłość. W pewnym momencie do naszego stolika dosiadł się brodaty mężczyzna, posiadacz jachtu zakotwiczonego naprzeciwko, wynajmowanego przez urząd podatkowy do inspekcji farm łososia. Opowiadał, że wiele z farm hodowlanych łososia nie funkcjonuje ze względu na brak pożywienia w tym rejonie, co jest rezultatem ekstensywnej gospodarki. Hodowla przenosi się dalej na południe, za klika lat być może powróci tutaj z powrotem.

Następnego dnia zjedliśmy śniadanie w kuchni El Chejo, bo tutaj było ciepło i przytulnie w odróżnieniu od pustej sali restauracji.  Następnie zwiedziliśmy Quemchi, miejsce urodzin, o czym dowiedziałem się dopiero tutaj, Francisco Coleone, autora min. Opowieści z dalekiego Południa, które mi się bardzo podobały. Przeczytałem to opasłe tomisko opowiadań przed wyjazdem z zapartym tchem. Są z pewnością doskonałym źródłem informacji o przyrodzie, życiu i historii Patagonii, w szczególności Ziemi Ognistej i Chiloe. To oczywiście fikcja literacka, ale w ostatnich czasach coraz częściej sięgam do literatury pięknej mając dosyć ciągłego obcowania z literaturą faktu, która dominuje współczesny rynek czytelniczy. Później pojechaliśmy na „leśną farmę” spotkanego wieczorem Norwega. Sto hektarów lasu i stary dom. Chiloe ma wilgotny morski klimat a silne wiatry wieją przez cały rok. Liściasty las ma szczególny charakter, to prawie dżungla, jeśli wziąć pod uwagę gęstość drzew i roślin. Teren pofałdowany, podmokły. Obok mieszka Niemiec, który dwa lata temu kupił tutaj kawał ziemi. Profesor wyższej uczelni, inżynier, specjalista z zakresu energetyki. Przybiegł zaraz na przeszpiegi przeczuwając pewnie, że Norweg chce komuś sprzedać farmę i przyjechał z potencjalnymi kupcami. Wyobraźcie sobie jego jego zdziwienie, gdy zostaliśmy mu przedstawieni.

W południe znaleźliśmy się w Achao na Isla Quinchao, małej wyspie położonej na wschód od Chiloe. Znajduje się tutaj przepiękny drewniany kościół, jeden z 12 zabytków zlokalizowanych na Chiloe i sąsiednich wyspach, które zostały wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Podróżując po wyspie w poszukiwaniu drugiego z zabytkowych kościołów – Iglesia de Quinchao, zaobserwowaliśmy u brzegów wiele farm łososia, widocznych z wysokich wzgórz. Późny obiad zjedliśmy w restauracji ……przy nabrzeżu. W tym samym budynku znajduje się hosteria o tej samej nazwie. Wspominam o tym dlatego, że polecono nam tutaj zapiekanki z owoców morza, które były głównym daniem tego posiłku. Występują w karcie jako przystawki, spośród wielu, z polecenia obsługi, wybraliśmy zapiekanki z mięsa King Crab, ostryg, ośmiornicy i kalamarów. Obiad był super i wystarczył z powodzeniem do końca dnia.

Castro rozczarowało nas. Centrum i promenada to zbór komercyjnych budynków o nijakiej architekturze. Dopiero przy wyjeździe z miasta w kierunku Quellon zobaczyliśmy jak pięknym miasteczkiem było stare Castro. Zachwyciły nas niespodziewanie drewniane domy mieszkalne, malowniczo położone na stromej skarpie spadającej do morza. Zatrzymałem się i zrobiliśmy zdjęcia,  które dobrze oddają klimat tego miejsca.

W drodze do Quellon zwiedziliśmy jeszcze dwa zabytkowe kościoły z „wielkiej dwunastki” w miejscowości Chonchi i Vilupulli. Naprawdę, każdy z tych kościołów listy UNESCO  jest inny. Obecnie są odnowione, naprawdę piękne. Widać, że mieszkańcy i rząd Chile są dumni z tych zabytków. Wszystkie razem zasługują na miano spuścizny światowej kultury.

Quellon nie zasługuje na uwagę, poza tym, że jest końcem Ruta 5 i portem skąd można popłynąć do Chaiten (raz w tygodniu) i do Puerto Monnt (codziennie). Mieliśmy niesłychane szczęście, że właśnie w sobotę w nocy płynął prom do Chaiten, skąd chciałem  dalej pojechać kawałek drogą Carretera Austral i przekroczyć granicę z Argentyną w Futaleufu. Jeszcze w Polsce Marzena próbowała zbadać, czy jest możliwy przejazd promem z Chaiten do Quellon lub odwrotnie, ale wszystkie znane nam linie oceaniczne konsekwentnie mówiły, że nie mają połączeń na tej trasie. Na miejscu pozyskaliśmy sprzeczne informacje, biura informacji turystycznej nie miały pojęcia o połączeniach. Rozmowy telefoniczne z przedstawicielami trzech operatorów: Navimag, Transmarchilay i Naviera Austral pozwoliły ustalić, że tylko ten ostatni prowadzi obsługę  trasy Quellon-Chaiten  i to raz w tygodniu, w środę. Pożegnaliśmy się z myślą przeprawy bezpośrednio do Chaiten, ale trzeba było dokładnie sprawdzić w Internecie godziny odpływania promów z Puerto Monnt. Siedliśmy zatem w towarzystwie gromady dzieci (ze zdziwieniem stwierdziłem powtarzające się zjawisko, że kawiarenki są pełne, a dzieci bynajmniej nie grają a surfują w Internecie w poszukiwaniu informacji lub załatwiają pocztę) w jednej dwóch kawiarenek internetowych w Achao i ku naszemu zdziwieniu okazało się, że prom z Quellon do Chaiten odpływa dzisiaj (w sobotę!) o 24.00!. Postanowiliśmy zatem skorzystać z okazji. Bilety zakupiliśmy na miejscu w Quellon, prom odpływał z dwugodzinnym opóźnieniem i wcale nie było pewne, czy zdołamy rozładować samochód w Chaiten ze względu na odpływ. W innym przypadku samochód (i my z nim) będzie płynął dalej do Puerto Monnt i dopiero w drodze powrotnej, następnego dnia można go będzie rozładować w Chaiten, gdy warunki się poprawią.