Puno – dzień 68


Zobacz dużą mapę

Do Puno dotarliśmy po szaleńczym wyścigu z czasem po 21-szej. Jako, że w przeszłości dwukrotnie byliśmy tutaj, tym razem to był tylko punkt noclegowy na trasie do La Paz. Zatrzymaliśmy się w Eco INN, tym samym hotelu co sześć lat temu ze względu na dobre wspomnienia tamtego pobytu i doskonałą lokalizację nad brzegiem jeziora Titicaca w samym Parku Narodowym Titicaca. Miałem zamiar wyjść rano na trening biegowy, więc lokalizacja miała istotne znaczenie. Trafiłem tam na nosa, w ostatniej chwili, po odwiedzeniu trzech innych hoteli w pobliżu, gdzie ceny kształtowały się na poziomie 120- 280 USD za nocleg i zrezygnowany chciałem wracać do centrum miasta. Na szczęście udało się znaleźć Eco INN i wynegocjować przyzwoitą stawkę. Mate de coca stała w termosie w korytarzu tak jak sześć lat temu. Wzmocnieni napojem spędziliśmy jeszcze ponad dwie godziny w hallu wejściowym, surfując w Internecie.

Rano wyszedłem o 7.15 na trening na wysokości 3860 m npm. Nigdy nie biegałem tak wysoko. Pogoda była cudowna, słońce, doskonała widoczność i przenikający chłód, który pobudzał mentalnie i fizycznie. Indianki obładowane tobołami, spieszące na Uru by spotkać turystów ze zdziwieniem przyglądały się gringo biegnącemu truchtem w krótkich spodenkach. Niech tam, wszystko mi jedno, ale psy znowu dały mi się we znaki. Droga przekształcająca się w ścieżkę biegła brzegiem jeziora wzdłuż linii kolejowej, której nasyp był zapasem kamieni przydatnych w obronie przed nimi. Psy w biednych krajach biegają samopas, nigdy nie wiadomo, czy mają właściciela, zawsze reagują na ruch ręki podnoszącej kamień z drogi, nawet udawany. Nie rzuciłem żadnym kamieniem, markowane ruchy przynosiły skutek.

Wróciłem zadowolony z siebie. Myślę, że w ciągu 50 min udało mi się przebiec ok. 6 km. Po śniadaniu pojechaliśmy na kawę i sesję zdjęciową do Hotelu Libertador doskonale położonego w bezpośrednim sąsiedztwie na Esteves Island. Z satysfakcją mogłem stwierdzić, że widok na Titicaca niewiele był lepszy niż z naszego okna w Eco INN. Do granicy z Boliwią było tylko 150 km, więc po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie speszyliśmy się.

Wybraliśmy trasę przez Copacabana rezygnując z odwiedzenia Tiwanaku. Tym razem zwyciężyło piękno natury nad historią cywilizacji. Dzięki temu mogliśmy podziwiać jezioro Titicaca z innej, górzystej strony. Kilkadziesiąt kilometrów przed granicą spotkaliśmy niezwykle sympatyczne małżeństwo emerytowanych Belgów, którzy podróżują mniej więcej tą samą trasa z Teksasu, z tym że oni zaczęli swoją wyprawę na początku października, pięć miesięcy wcześniej. Przejście graniczne Peru-Boliwia bez historii, odprawa przebiegła sprawnie i szybko. Tym nie mniej do La Paz dotarliśmy po zapadnięciu zmroku i wpadliśmy w szpony zgiełku, niepohamowanej przepychanki i tłoku, wydawało mi się, niezliczonej liczby pojazdów. Wyczerpany psychicznie dotarłem na ulicę Illampu, gdzie mieści się kilka dobrych tanich hoteli. Po niepowodzeniu w Rosario, który był pełen znaleźliśmy nocleg w Hostal Las Brisas i miejsce parkingowe sto metrów dalej.

Pierwszą boliwijską kolację zjedliśmy w Tumbo Colonial. Smakowało.