Piura – dzień 50


Zobacz dużą mapę

Piura była oczywistym przystankiem na trasie Panamericany ze względu na konotacje z książką Zielony dom Mario Vargasa Llosy. Jej akcja toczy się właśnie w Piurze, mieście, gdzie diabeł mówi dobranoc a Llosa spędził dzieciństwo. Była  to jedna z pierwszych jego książek, która zapoczątkowała niezwykłą międzynarodową karierę. Piura to pierwsze z osiedli założonych  przez Francisco Pizarro w Peru jeszcze przed podbojem imperium Inków w 1532 r. nie miało szczęścia, pierwsza lokalizacja u  ujścia rzeki Rio Chira Piury do Pacyfiku nie przetrwała długo, bowiem klimat okazał się nieznośny i mieszkańców regularnie dziesiątkowały powodzie, choroby i piraci. Później jeszcze dwukrotnie miasto zmieniało swoja lokalizacje przenosząc się wgłąb lądu. Dzisiaj jest to najbardziej  gorące miasto Peru, położone na skraju pustyni Desierto de Sechura. M.V.Llosa jest jednym z moich ulubionych autorów latynoskich jako  przeciwieństwo G.Marquesa, którego też czytam pasjami. Mam w swojej bibliotece wszystkie jego wydane w Polsce książki, a jest ich wiele, bo jest on w naszym kraju dosyć popularny. W dalszym ciągu uważam, że jego najlepsza książka to Rozmowa w Katedrze, jedna z pierwszych i jak to bywa niedościgniona pod względem stylu i wartości epickich.  Ostatnie lata przyniosły nieoczekiwanie świetne a bardzo różne pod każdym względem powieści: Święto kozła (ksiązka o czasach  brutalnej dyktatury Rafaela Leonidasa Trujillo w Dominikanie) oraz  Raj tuz za rogiem (porywający literacki  opis ostatnich lat życia Paula Gaugina).  Marques dostał Nagrodę Nobla w 1982 r., Llosa dotychczas nie i to jest niesprawiedliwe, bo na nią tak samo zasłużył.

Gdy byłem w Peru pierwszy raz, dwadzieścia lat temu, Llosa kandydował w wyborach prezydenckich by, jak sam mówił,  powstrzymać populistę Fujimori i upadek Peru. Mario Vargas Llosa przegrał wybory, a Fujimori później źle skończył ścigany międzynarodowym listem gończym za korupcję i przestępstwa przeciwko ludzkości (jego tajna policja mordowała przeciwników politycznych).   Czasy i terror maoistowskiej organizacji  Sendero Luminoso (Świetlisty Szlak) większość Peruwiańczyków chciałoby jak najszybciej zapomnieć, są przedmiotem  powieści Lituma w Andach. W czasie największej aktywności Świetlistego Szlaku  (1989 r.) przyjechałem do Peru pierwszy raz i trudności mnie nie odstraszyły. Obecna podróż to trzeci przyjazd do Peru.

Wjazd do Piury, podobnie jak do wielu innych miast Peru odstrasza hałdami śmieci, które w gorący klimacie rozkładają się roztaczając smród nie do wytrzymania. Zastanawiam się jak to tłumaczyć, że na kilka kilometrów przed wjazdem do miasta śmieci, w tym plastikowe opakowania, butelki, torby, są wszechobecne. Potem przy wyjeździe to samo, pustynia zaczynająca się za rogatkami to jedno śmietnisko. Przeszła mi ochota na romantyczny wieczór w jednej z knajp południowej części miasta, opisywanej w Zielonym domu jako dzielnica rozrywki. Zbliżała się trzecia po południu, wydawało się, że mamy czas aby zmienić plany ad hoc. Nie dojeżdżając do centrum zawróciłem na stację benzynową by zatankować przed przeprawą przez pustynię do Chiclayo odległego o 214 km. Dystrybutor miał dwa rodzaje paliwa, zapytałem, aby się upewnić które z nich to Petrol Extra. Poprosiłem o wlanie do pełna. Zapłaciłem kartą, zawróciłem i przejeżdżając obok tego samego dystrybutora zauważyłem, że to drugie paliwo ma nazwę Dmax. Zahamowałem gwałtownie i wybiegłem z auta wiedziony dzikim podejrzeniem, że właśnie wlano mi do baku 50 litrów ropy. Wywiązała się gwałtowna dyskusja, najpierw z pracownikiem obsługi, później również z kierownikiem zmiany. Nie będę opisywał szczegółów, bo trwałoby to długo.  Fakty i wnioski były następujące:

a/ w baku Jeepa znajdowało się niewłaściwe paliwo – szczęście w nieszczęściu, że nie wyjechałem ze stacji

b/  w Peru, nie znają pojęcia i nazwy diesel, a ropa nazywa się petrolinea, benzyna zaś gazolinea

c/  samochód zostawiłem tam, gdzie się zatrzymałem na środku stacji blokując dwa dystrybutory

d/  wezwano właściciela stacji paliw, a on dwóch mechaników, by na miejscu spróbować spuścić paliwo z baku.

Mam jak najgorsze doświadczenie i wspomnienia z takimi operacjami, bo zdarzyło mi się to nie pierwszy raz. Dotychczas zawsze mój  samochód na lawecie jechał do serwisu autoryzowanego, gdzie operacja spuszczenia paliwa trwała krótko, ale czyszczenie gaźnika i przewodów paliwa dodatkowo jeden dzień. Inna sprawa, że to było Audi, do którego udało mi się osobiście wlać benzynę zamiast ropy. Tutaj było odwrotnie i samochód był inny. Mechanik wczołgał się pod samochód, odkręcił pięć śrub, zaklął, że Jeep ma dodatkowe zabezpieczenia, wetknął gumowego węża i paliwo wolnym strumieniem zaczęło spływać do małego naczynia mieszczącego się pod podwoziem samochodu. Po to by spuścić 75 l potrzeba było trzech godzin. Właściciel stacji zachował się z klasą, nie tylko znalazł mechanika ale także zobowiązał się do pokrycia wszystkich kosztów biorąc pełną odpowiedzialność za działania swojego pracownika (nota bene  praktykant). Pomyślałem, że część winy ponoszę ja (byłem za mało czujny) i zapłacę mechanikowi za wykonaną robotę. Aby zabić trochę czasu i zmniejszyć ból bezproduktywnego oczekiwania postanowiłem wybrać się na spacer, ale właściciel stacji widząc jak opuszczam teren kategorycznie mi odradzał oddalenie się argumentując, że okolica jest wysoce niebezpieczna i pojawienie się gringo może wywołać agresję.  Po upływie blisko czterech godzin, bak został powtórnie napełniony, tym razem właściwym paliwem i mogłem odjechać, tyle że nie do Chiclayo ale do hotelu Las Portales prze Plaza de Armas. Nie miałem siły ani ochoty szukać niczego innego, poszedłem na skróty. Zaparkowałem samochód na parkingu i poszedłem do baru na pisco sour, by ukoić ból i odnaleźć sens pobytu w Piurze.

Nieoczekiwanie o 21.30 miasto żyło pełnią życia, na Plaza de Armas przechadzały się tam i powrotem tłumy młodych i starych.  W knajpach wokół placu brak wolnych miejsc.  Polecona przez ojca znajomego z Panamy restauracja Don Parce, znajdująca się o pół kwadry (pomiędzy dwoma przecznicami) okazała się tym, czego oczekiwaliśmy – pełnym życia i tubylców miejscem oferującym lokalne potrawy.  Zamówiłem jeszcze jedno pisco sour, później Cebiche Don Parce na przystawkę oraz Seco de chavela (jagnięcina) con mochado de yuca; Marzena zaś Terradito de pescado (rodzaj cebiche) oraz Cangrejo en salsa de camarones – wszystko z kartki napisanej przez siostrę znajomego Peruwiańczyka z Panamy, który załatwiał nam transport samochodu do Ekwadoru.  Wracaliśmy do hotelu przed północą, a na placu przed katedrą w niedzielę wciąż kłębiły się tłumy. Właśnie taką Piurę opisywał Lllosa w Zielonym domu. Dzień nieoczekiwanie skończył się pozytywnie. Odzyskałem wiarę w Piurę, ciężki przypadek na stacji paliwa skończył się w sumie pozytywnie, straciliśmy cztery godziny, ale widocznie tak musiało być.