Cordilliera Blanca – dzień 58


Zobacz dużą mapę

Cordilliera Blanca to jedno z najpiękniejszych pasm górskich na świecie, które można śmiało można porównywać z Himalajami, Karakorum czy Alaska Range. To najwyższe pasmo w Andach z 14 szczytami powyżej 6000 m npm.

Wśród nich Huascaran (6768 m npm), najwyższy szczyt  Peru oraz Alpamayo, nazywana najpiękniejszą górą świata, której wysokość to zaledwie  5947 m npm, ale kształt idealnej piramidy o nachylaniu stoku 70 stopni czyni te górę dostępną tylko dla prawdziwych wspinaczy. Nie było wątpliwości, że pomimo pory deszczowej w górach i niebezpieczeństwa, że żadnego z tych pięknych krajobrazów nie zobaczę postanowiłem się wybrać do Cordilliera Blanca. Plan przewidywał przejazd doliną, którą tworzą pasma górskie, od zachodu – Cordilliera  Negra a od wschodu Cordilliera Blanca. Środkiem doliny o szerokości do kilku kilometrów płynie Rio Santa. My zaczęliśmy podróż od ujścia rzeki Rio Santa w górę, aż prawie do źródeł, by później pojechać na południowy zachód i dotrzeć z powrotem nad Pacyfik w miejscowości Barranca.

Miejscowość Caraz i Los Pinos Lodge uczyniliśmy bazą naszego krótkiego pobytu w Cordilliera Blanca . Mam nadzieję wrócić tutaj kiedyś na dłużej i wybrać się na Huascaran oraz dłuższy trekking. Sezon trekkingowy i wspinaczkowy to okres czerwiec-sierpień, kiedy bezchmurne niebo ma szafirowy kolor, a temperatury znacznie wyższe niż obecnie (Huaraz 4/14 st C.).  Caraz leży na wysokości 2300 m npm i jest tutaj znacznie cieplej i mniej deszczowo niż w Huaraz, które jest Mekką turystyczną tego regionu. Caraz jest ciche, mniej nadęte, przytulne i stosunkowo dobrze przygotowane do przyjęcia turystów. Obecnie jest ich jak na lekarstwo. Caraz ma znakomitą lokalizację dla wyjścia w góry na trekking czy wspinaczki na Alpamayo lub Huascaran, które są w bezpośrednim sąsiedztwie.

Marzena miała w nocy kłopoty żołądkowe, więc zdecydowaliśmy, że ja zjadę w dół do Caraz  po krótkim spacerze nad Lagunas Llanganuco (3650 m npm), a ona wróci  z powrotem samochodem. Właściciel Los Pinos Lodge słysząc o naszych planach poradził wjechać samochodem na przełęcz Portachuelo de Llanganuco  (4761 m npm), skąd jak pogoda dopisze – tj. wiatr rozpędzi chmury, roztoczy się przed nami jeden z najpiękniejszych krajobrazów Cordilliera Blanca z Huascaran i Alpamayo w roli głównej.  Pracujący w hotelu 16-letni chłopak zaoferował nam pomoc, właściciel zgodził się polecając mu towarzyszyć mi w zjeździe i na tą okoliczność wyposażył go w swój rower. Podróż do pierwszego z jezior – Laguny  Llanganuco (3850 m npm) przez Yungay skąd wiedzie szutrowa droga w kierunku przełęczy, zajęła nam niecałe 1 godz. 30 min. Drugie jezioro Laguna Orconococha jest położone kilkanaście metrów powyżej. Oba są położone w wąskiej dolinie otoczonej wysokimi na 5000 m i więcej szczytami. Mają wydłużony kształt i w słońcu mocną intensywnie zieloną barwę.  Sceneria tego zakątka jest bajkowa, nic więc dziwnego, że wielu turystów zadaje sobie trud jazdy 28 kom szutrową drogę wspinającą się 1300 m powyżej Yungay.

Niestety zaraz po tym  jak zrobiliśmy obowiązkowe fotki pogoda się zepsuła, zaczął padać deszcz i mgła spowiła otaczające wierzchołki gór. Wjechaliśmy na przełęcz  Portachuelo de Llanganuco w ciągu 2 godzin po krętej drodze, która wspięła się na 4761 m npm, po czym zjechaliśmy jeszcze 200 m w dół nad kolejne jeziorko Coche 69. Tutaj przebrałem się i wskoczyłem na rower z trudem pokonując odcinek 1 km z powrotem do przełęczy. Zostawiłem Enoca, mojego przewodnika-pomocika w aucie, bo temperatura dla niego była zabijająca. Wjazd na przełęcz czułem w płucach i w głowie. Brak aklimatyzacji dawał o sobie znać, ale przecież później droga szutrowa tylko w dół przez 48 km do Yungay i kilkanaście do Caraz po asfalcie. Gdy zacząłem zjazd pogoda się poprawiła, wyjrzało słońce i otworzył się widok na niektóre szczyty. Było naprawdę pięknie, ale tym mogła się w większym stopniu delektować Marzena, bo ja musiałem uważać bardzo na śliską drogę w dół. W połowie pierwszego odcinaka zjazdu zatrzymałem się na chwilę by ogarnąć wzrokiem ten wspaniały krajobraz i zrobić kilka fotek upamiętniających ten „wyczyn”.  Przy Lagunie Llanganuco zatrzymałem się jeszcze raz, tym razem by spróbować poprawić rozlatujący się pedał. Niestety w zestawie kluczy samochodowych nie miałem klucza francuskiego,  który by niezbędny dla przykręcenia śruby. Dla bezpieczeństwa poprosiłem Marzenę, by jechała za mną na wypadek, gdyby pedał się urwał całkowicie. Na 8 km przed Yungay stało się, pedał się wykręcił i musiałem skorzystać z podwózki. Czekałem na Jeepa ponad 20 min, bo Marzena zdążyła się zaprzyjaźnić z rodziną Peruwiańczyków, którzy jak wszyscy Latynosi są niezwykle rozmowni.

Yungay to niezwykle tragiczne miejsce, gdzie pod lawiną aluwialną, która zeszła w 1970 r. z Huascaran zginęli prawie wszyscy mieszkańcy (ponad 1700 osób). Lawina zeszła w nocy po silnym trzęsieniu ziemi, zaskoczyła miasto we śnie. To największa tego rodzaju katastrofa w historii. Dziś na miejscu starego Yungay z którego nic nie pozostało znajduje się Campo Santo – w istocie cmentarz przypominający to wydarzenie. Nowe Yungay zbudowano od podstaw w bezpiecznym miejscu.

W Yungay skorzystaliśmy z polecenia tubylców i zatrzymaliśmy się na posiłek w Restauracji Alpamayo serwującej dania La Cocina Novoandina – nowe posiłki z tradycyjnych składników  dostępnych powszechnie w górach – kukurydza, fasola,  cuy cuy, wieprzowina, sery. Zamówiliśmy wszyscy specjalność zakładu Sopa de Pollo (rosół w wydaniu peruwiańskim z yucą) , następnie Chicharon con mota (wieprzowina z kukurydzą). Skusiłem się na Coca sour poinformowany, że to podobnie jak Pisco sour tradycyjny napój peruwiański.  Namawiany przez miłą kelnerkę, aby spróbować Cuy Cuy con mota kategorycznie odrzuciłem te propozycję pomny swojego doświadczenia sprzed 6 lat kiedy w Cusco skusiłem się zamówić cuy cuy i skończyło się to tragicznie – na sam widok świnki morskiej upieczonej  w całości nieomal zwymiotowałem na talerz.

Wieczór spędziliśmy w hostalu poświęcając się lekturze i planowaniu dalszych poczynań. Nazajutrz  droga do Limy okazała się trudniejsza niż myślałem  – 525 km km w 12 godziny to niezły wynik jak na warunki Peru, a ja miałem nadzieję na 8 godzin.