Mt. Rainier 2004

Mount Rainier 25-26.09.2004

Mount Rainier National Park odwiedziliśmy z F. w 1998 r. w czasie podróży dookoła świata. Wtedy spędziliśmy w Parku zaledwie kilka godzin. Jak zwykle z takich sytuacji niewiele pamiętam, ale wrażenie było tak silne, że wróciłem tutaj w 2004 r. by zdobyć wierzchołek tego pięknego wulkanu. Przy okazji Microsoft CIO Summit w Seattle i Redmond, który odbywał się w 4 dni po Visa Business Advisors Meeting, otworzył się slot, który postanowiłem wykorzystać na wejście na Mt. Rainier 4393 m n.p.m. Szczyt wydawał mi się łatwy, wysokość niezbyt imponująca, więc planowałem wejście solo.

[BRAK ZDJĘCIA]

Przedsięwzięcie zbiegało się z wyprawą Alaska Highway 2004, którą zorganizowaliśmy wspólnie z F.  Na  wyjazd do Vancouver i dalej na Alaskę spakowałem więc do bagażu podstawowego również  sprzęt wspinaczkowy, bo w przewodnikach i opisach wejść znalezionych w Internecie informowano, że należy mieć wszystko, co potrzebne do wspinaczki na lodowcu. Ciężkie buty, raki i ciepłą odzież  zostawiłem w Hotelu Pan Pacific w Vancouver przed wyjazdem na wyprawę Alaska Highway, by nie zajmować potrzebnego miejsca w samochodzie.

Niezwłocznie po zakończeniu konferencji Vancouver, 24.09 2004 przed południem wylądowałem w Seattle.  Mając trochę czasu przed wylotem na lotnisku w Vancouver, zarezerwowałem w Internecie schronisko/hotel Paradise Inn znajdujący się kilka godzin poniżej szczytu, miejsce, które miało w przewodniku Lonely Planet bardzo dobre recenzje.  Spiesząc się dotarłem do Visitor Center Mount Rainier National Park ok. 16-tej wynajętym na lotnisku w Seattle samochodem, aby zdążyć na czas i załatwić konieczne pozwolenie wejścia na szczyt. Niestety już na miejscu dowiedziałem się, że zezwolenia na wejście solo nie wydaje się, bowiem góra jest uznawana za trudną i niebezpieczną. Nie pozostawało mi nic innego jak dołączyć do jakiejś grupy, jak to będzie możliwe.  To wcale nie formalność, raczej trudne zadanie,  bowiem grupy obowiązkowo wiązały się liną i każdy uczestnik musi być wyposażony w specjalistyczny sprzęt na lodowiec – nie tylko raki i uprząż, ale różnego rodzaju urządzenia ratunkowe, o których nie miałem zielonego pojęcia.

W sobotę wczesnym rankiem, stanąłem przed biurem Mountaineering Guides, którego pracownicy w czasie weekendu wydawali zezwolenia na wspinaczkę na szczyt. Biuro było zamknięte. Przed wejściem zastałem czekającego na otwarcie drzwi starszego mężczyznę. Po paru minutach z domku, który jest biurem przewodników i pracowników Parku, wyszedł młody człowiek z flagą amerykańską i wciągnął ją maszt stojący przed budynkiem na trawniku. Przechodzący obok starszy człowiek zatrzymał się na ten moment i położył rękę na sercu. Ładny, patriotyczny, typowy dla Amerykanów gest.

Oczekujący przed drzwiami starszy mężczyzna wszedł do biura i ja za nim. Z oddali obserwowałem znany mi z dnia wczorajszego przebieg rozmowy. „Wejścia solo są niebezpieczne i przez to niedozwolone. Permity wydaje się wyłącznie dla grup kilkuosobowych.”  – usłyszałem ponownie. On podobnie jak ja został odprawiony z kwitkiem. Gdy tylko się odwrócił, natychmiast złożyłem mu propozycję nie do odrzucenia, że stworzymy team 2 osobowy i wtedy wszystkie formalne problemy znikną. Zgodził się bez wahania. Ranger siedzący za biurkiem  przystał na to rozwiązanie. Tym samym moim towarzyszem został Pat Marcuson, 63 letni mężczyzna, z zawodu przewodnik,  emerytowany specjalista rybołówstwa na Alasce, właściciel dużej farmy w Montanie, gdzie może się oddawać do woli swojemu hobby, które stało się wcześniej jego zawodem. Aplikacje o wydanie pozwolenia wypełniliśmy skrupulatnie podając na wyrost sprzęt jakim dysponujemy. Okazało się bowiem, że wymagania są bardzo ostre. Wcześniej nie miałem pojęcia, że aby wejść na górę o wysokości 4393 m n.p.m trzeba się liczyć z 2-4 dniami wędrówki, nie mówiąc o sprzęcie specjalistycznym do wspinaczki lodowej. Mt. Rainier leży kilkadziesiąt kilometrów od Seattle, jest widoczny przy dobrej pogodzie z okien hoteli w centrum miasta. Wydaje się być w zasięgu ręki. Ma charakterystyczną sylwetkę i białą kopułę lodowca na szczycie. Wokół nic tylko równina. To wulkan, którego wypiętrzenie stworzyło wyspę na płaskowyżu.  Pierwsze wrażenie jest mylące, to w istocie trudna góra, o czym miałem się dopiero przekonać.

Po godzinie przygotowań wyszliśmy z patem do Camp Muir, obozowiska na lodowcu  odległym zaledwie o 6 mil od Paradise Inn. Dobrze, że Pat miał namiot, bo F. wziął ze sobą do Londynu naszą trójkę mając w planach jej wykorzystanie. Na szczęście zostawiłem sobie ciepły śpiwór, który tak dobrze się spisywał na Alasce.  Drogę do celu pokonałem dopiero po 4 godzinach marszu i to nie ze względu na ciężki plecak (jak zwykle za dużo zapakowałem), ale na fakt, że już od 2200 m n.p.m wchodzi się na lodowiec, gdzie zalega ciężki, głęboki śnieg, utrudniający poruszanie się. Trochę zmęczeni dotarliśmy do Camp Muir  o 16.30. Rozbiliśmy obóz i Pat poszedł na zwiady, by poszukać ludzi mających w planie wejście na szczyt, bo nie posiadaliśmy map topograficznych i nie było wiadomo, czy droga jest oznakowana wystarczająco dobrze. Obozowisko było puste i nic nie wskazywało na to, żeby ktoś pokazał nam drogę idąc jako awangarda. Pogoda na ten weekend zapowiadała się wspaniała.  Na szczęście pojawili się jacyś nowi przybysze i w miarę upływu czasu przybywało ludzi i namiotów. Przed zapadnięciem zmroku mieliśmy towarzystwo 6 namiotów i kilkunastu osób. Pat zasięgnął języka i dowiedział się, że większość grup wyrusza w kierunku szczytu o 00.30 – 1.00 w nocy. Camp Muir leży na wysokości 3072 m n.p.m., więc przy różnicy 1300 m różnicy poziomów droga nie wydawała się wyczerpującym przedsięwzięciem. Zakładałem, że wejście zajmie nam trzy- cztery godziny.  Wyjście na szczyt odbywa się z konieczności w środku nocy, ze względu niebezpieczeństwo zarywania się mostów śniegowo-lodowych i wpadnięcia w szczeliny. Poza tym twardy, zmrożony śnieg ułatwia marsz. Wejście na wierzchołek  powinno nastąpić ok 7.00 rano, by móc bezpiecznie schodzić w czasie, kiedy jest jeszcze twardo, tak by przed południem móc wrócić do obozu. To była dodatkowa trudność dla tych, którzy wpinają się bez lokalnych przewodników znających doskonale trasę na szczyt. Brak znajomości drogi – pewności, że oznaczenia trasy (trasery), są wystarczająco dobrze widoczne, budziła nasze obawy. Postanowiliśmy obudzić się o 24.00 i czekać, aż z obozu wyjdą pierwsi wspinacze, za którymi będziemy podążać. Pierwsza część strategii zadziałała,  obudziłem się pierwszy o 24.00, ubrałem się szybko i wyszedłem przed namiot, by obserwować bieg dalszych wydarzeń. W trzech namiotach trwały gorączkowe przygotowania ale nikt nie wychodził na zewnątrz. Wszyscy czekali na pierwszego odważnego, bo znajdowali się w takim samym położeniu – nie znali trasy,  a mieli świadomość, że wspinaczka nocna utrudnia orientację w terenie.  Po godzinie takich manewrów, Pat, który zaliczył kilkanaście najwyższych szczytów w USA, zasugerował, że zaryzykujemy wychodząc jako pierwsi. Spojrzałem na zegarek, była 1.46.

Pat ma 63 lata, ale jest w doskonałej formie.  Już podczas wczorajszego podejścia (1300 m różnicy poziomów i 6 mil) pokazał, że chodzi wolno ale równo i napiera bez większego zmęczenia . To mi odpowiadało, bo w nieznanym towarzystwie nie chciałem dać plamy odstając znacząco. Wolno i konsekwentnie do przodu, to była moja dewiza. Wyszliśmy, na zewnątrz jasna noc, niebo rozgwieżdżone, ścieżka była dzięki temu doskonale widoczna. Szlak był dobrze oznakowany traserami, nie było najmniejszych trudności w znalezieniu drogi.

Po jakiejś godzinie, gdy obejrzałem się za siebie, widać było mnóstwo błyskających czołówek. Znacznie więcej ludzi niż biwakujących w obozie. Później, dowiedziałem się, wynajmując przewodnika można spać w specjalnych kwaterach a niekoniecznie w namiocie. W Camp Muir jest  również schronisko z bali drewnianych, co pozwala ominąć camping na śniegu i mrozie, ale w sierpniu i wrześniu właśnie podlegało renowacji. Szliśmy wolno przystając co jakiś czas na krótką chwilę, dla odsapnięcia. Dopiero po trzech godzinach marszu w górę, gdy dwójka ludzi  nas wyprzedziła, zarządziłem dłuższy odpoczynek na stojąco. Zjadłem tabliczkę czekolady i popiłem zimną wodą, bo nie miałem termosu. Pat również nie posiadał termosu, co mnie zdziwiło. Nie muszę mówić, jak smakuje twarda jak kamień czekolada i zimna, ale jeszcze nie zamarznięta woda. Po dziesięciu minutach przerwy, zmarzliśmy na kość. Wiał mocny, zimny wiatr. Tym razem miałem na sobie dodatkowo polarowy serdak. Poszliśmy dalej energicznym, szybkim krokiem i za jakiś czas wyprzedziliśmy tych dwójkę ludzi odzyskując prowadzenie peletonu. Ok. 7.00 rano weszliśmy na ostatnie podejście wiodące do krawędzi krateru. Słońce wzeszło i zrobiło się znacznie cieplej. Podążałem z maksymalną koncentracją za  Patem zwracając uwagę na bezpieczeństwo ze względu na oblodzenie pnącej się w górę ścieżki. Po pięciu godzinach marszu weszliśmy na szczyt, który jest kraterem, więc należy się dobrze się przyjrzeć, która część jest właściwym wierzchołkiem. Dnem krateru poszliśmy w kierunku przeciwległej ściany, która wydawała się najwyższa. W zagłębieniu krateru  było przyjemnie ciepło, na krawędzi i na zewnątrz wiało niemiłosiernie. W plecaku miałem kanapki, które zrobiłem jeszcze poprzedniego dnia wychodząc z Paradise Inn. Chleb z szynką był zmarznięty na kość podobnie jak tabliczki czekolady. Było tak zimno, że Patowi zamarzła woda w butelce, więc pociągnął parę łyków ode mnie. Dopiero za jakiś czas pojawili następni wspinacze. Wtedy uświadomiłem sobie, że dziś  26.09.2004 jako pierwsi weszliśmy na szczyt. Po kilku minutach ruszyliśmy w drogę powrotną. Bezchmurne niebo, słońce, mroźny wiatr – było naprawdę cudownie, czułem się szczęśliwy. W dole chmury, my skąpani w słońcu ponad nimi. Teraz za dnia trasa odkryła przed nami swoje niebezpieczeństwa. Wokół nas widać było mnóstwo głębokich szczelin, przeszliśmy wiele lodowych mostów. Dobrze, że podchodziliśmy nocą podążając za traserami,  nie widząc czyhających na nas niebezpieczeństw. Opis drogi na szczyt Mt. Rainier w Climbing Guide zwraca uwagę, że: „Climbers attempting Mt. Rinier should be trained and experienced in glacier travel” Teraz wiem, dlaczego nie wydaje się  zezwoleń na wyjście  solo w kierunku szczytu.

Wspinaczka na Mt. Rainier pozostawiła niezapomniane wspomnienia – niepowtarzalna sceneria drogi na lodowcu przy pełni księżyca i zejście w słońcu, pomiędzy głębokimi szczelinami budzącymi grozę.  W Camp Muir spakowanie namiotu zajęło nam niewiele czasu, po półgodzinnej przerwie ruszyliśmy dalej w dół. Po południu dotarliśmy do Paradise Inn. Wypiliśmy piwo, po czym Pat pożegnał się bardzo serdecznie i wyruszył samochodem w kierunku kolejnego wspinaczkowego celu, którym był Mt. Hood, najwyższy szczyt stanu Oregon, widoczny doskonale z wierzchołka Mt. Rainier. Ja zostałem na noc, by rankiem podążyć jego śladem, z tym, że tym razem nie miałem zamiaru wchodzić na szczyt, nawiasem mówiąc dużo łatwiejszy niż Mt. Rainier.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *